VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na styczeń 2006.

Kolejne stopnie słuchania muzyki

piątek, 27 stycznia 2006 23:45

1. Zwrotka-refren-melodia-rytm. Forma najprzystępniejsza, bo mamy ją w genach. Wszyscy w cywilizacji zachodniej w którymś pokoleniu pochodzą ze wsi, gdzie się po prostu tak śpiewało. Wielu ludzi nie wyjdzie poza ten schemat, każdy następny stopień uznając za zbyt nudny lub zbyt hałaśliwy.

2. Dostrzeżenie różnorodności. Wyjście poza melodię i rytm, stopniowe rozpoznawanie tych wszystkich elementów, które ładnie nazwą muzykolodzy, jak np. harmonia.

3. Odbieranie utworu muzycznego liniowo, każdy fragment ma jakiś sens, z czegoś wynika, do czegoś dąży. Odbieranie podobne jak filmu lub książki – innych liniowych dzieł sztuki. Sam przebieg utworu dzieli się oczywiście na wiele planów, które można w miarę jego poznawania wyłapywać. Większość utworów dłuższych niż 10 minut.

4. Odbieranie utworu całościowo, nie zastępuje to liniowości, ale daje uczucie spełnienia, gdy każdy element jesteśmy w stanie odnieść do całości, która w pamięci układa się jako doskonała jedność. Odbiór na takim poziomie bywa wyczerpujący psychicznie. Dostępne dla niewielu utworów.

Wyższy poziom nie musi blokować poziomu poprzedniego. Popularne melodie z symfonii (poziom 3-4) żyją własnym życiem na poziomie 1. Niektóre dzieła muzyki współczesnej próbują zakłócać odbiór na poziomie 3, zmuszając od razu do przejścia na poziom 4.. Ale nie wszystkie: niektóre utwory Strawinskiego można spokojnie nucić.

Model pomija: utwory skupione na wyłącznie na rytmie (techno), punktualizm, utwory eksperymentalne, różne pomysły serialistyczne.

ps. nie czepiać się, wiem że piszę rzeczy, które obali każdy student AM. Ale lubię na swój użytek tworzyć takie teorie.

Kategorie: Muzyka
3 komentarze

Google prawdę Ci powie

27 stycznia 2006 00:12

Co też ludzie wpisują w wyszukiwarkach, aby się dostać do Vroobloga?

Oto wybór z dwóch zaledwie dni, na końcu moi faworyci.

wyrąb drzew zdjęcia
blog z opisami na gg (lol)
indolencja
seks w wodzie
chce zalozyc bloga (gratuluję)
blog o masturbacji (hmm)
blogi z kursorem (z czym?)
wałęsa i gg
budy dla psa
indolencja

A teraz co najlepsze:

Miejsce 3:
geje – rosjanie

Miejsce 2:
rodzina giertycha (aaaaa!!)

Miejsce 1:
system do robienia kartofli

(spadłem z krzesła)

Nie mów hop… czyli o niecierpliwości kobiecej

wtorek, 24 stycznia 2006 23:59

Czekam dzisiaj sobie przed bankomatem, w celu skorzystania z niego. Ale już dłuższy czas z bankomatem mocuje się jakaś kobieta. Pytam uprzejmie czy aby nie zamarzł? – Ona w narzekanie, że … nie… źle kartę wsadziła… rzeczywiście – włozyła ją do tego otworu, którym wychodzi wydruk – i co ona biedna zrobi?

Na to rzuciłem się z pomocą, przy użyciu innej karty udalo mi sie troszkę tę kartę wysunąc, a pani już się cieszy, ooo uratował mnie pan, co ja bym bez pana zrobiła… Tyle ze brzeg karty byl śliski… Próby złapania go zakończyły się wepchnięciem karty do środka na dobre.

Na to pozostało mi wskazać tej pani numer telefonu Euronetu i pożegnać się (po uprzednim skorzystaniu z bankomatu). Pokazała jednak klasę i podziękowała za pomoc.

NPR, a 'Miłość i odpowiedzialność’

poniedziałek, 23 stycznia 2006 17:43

Komentarz do wpisu „Prawo do orgazmu osiągnięciem teologii katolickiej?” rozrósł się do nowej notki

Tak więc widzisz, droga Wiedźmo, rozdział IV „Miłości i odpowiedzialności” zawiera takie słowa:

Metoda naturalna byłaby również tylko jednym ze środków zmierzających do zapewnienia maksimum przyjemności, jedynie na innej drodze niż metody sztuczne. Tutaj właśnie leży zasadniczy błąd. Okazuje się, że nie wystarczy w tym wypadku mówić o metodzie, ale trzeba koniecznie dołączyć odpowiednią jej interpretację.

[…]

nie można mówić o wstrzemięźliwości jako cnocie wówczas, gdy małżonkowie wykorzystują okresy biologicznej bezpłodności jedynie w tym celu, aby w ogóle nie mieć dzieci, gdy dla swej wygody współżyją tylko i wyłącznie w tych okresach. Byłoby to stosowanie „metody naturalnej” wbrew naturze – zarówno obiektywny porządek natury, jak i sama istota miłości sprzeciwiają się takiemu postawieniu sprawy.

Dlatego też o ile można wstrzemięźliwość okresową traktować, jaka „metodę” w tej dziedzinie, to tylko i wyłącznie jako metodę regulacji poczęć, a nie jako metodę unikania rodziny.

Taki relatywizm wprowadza ogromne zamieszanie.

Bo stawia warunek dla „moralnej czystości” takiego współżycia. Jeżeli współżyjesz zgodnie z NPR, a jednocześnie nie jesteś otwarta na to, że może nastąpić poczęcie – wtedy to współżycie jest grzechem.

I ta biedna kobieta pisząca do „Miłujcie się”, właśnie ma wątpliwości. Czy jest otwarta czy nie.

Gotowość rodzicielska wyraża się również w tym, że małżonkowie nie usiłują uniknąć poczęcia za wszelką cenę – gotowi są je przyjąć, jeśli wbrew przewidywaniom nastąpi.

To znaczy jeśli pomylą się w wyliczeniach i pomiarach? Czym takie podejście się różni od sytuacji używania prezerwatywy, która może kiedyś sobie pęknąć? Ale przynajmniej nie trzeba liczyć, czekać, stresować się.

Dlaczego Kościół w ogóle naucza o regulacji poczęć?

Mężczyzna i kobieta, kierując się prawdziwą troską o dobro swej rodziny i pełnym poczuciem odpowiedzialności za rodzenie, utrzymywanie i wychowywanie swych dzieci, ograniczają wówczas swe współżycie małżeńskie, rezygnują z niego w tych okresach, w których mogłoby ono przynieść nowe poczęcie, w konkretnych warunkach bytowania małżeństwa i rodziny niewskazane.

Jeśli kogoś naszła wątpliwość, jak to się ma do prokreacji jako celu małżeństwa, w przypisie do tego fragmentu czytamy:

Unikanie rodzicielstwa w skali konkretnego faktu współżycia nie może być równoznaczne z unikaniem czy wręcz przekreślaniem rodzicielstwa w skali całego małżeństwa.

To przecież pasuje zarówno w przypadku metody „naturalnej” i metod „sztucznych”. Dlaczego Wojtyła i setki autorów katolickich zakładają milcząco, że „metody sztuczne” to przekreślanie rodzicielstwa oraz same złe rzeczy?

Drugim argumentem za NPR jest afirmacja wstrzemiężliwości.

Wstrzemięźliwość […] bowiem warunkuje miłość, czyli takie odniesienie wzajemne mężczyzny i kobiety (zwłaszcza mężczyzny do kobiety), jakiego domaga się rzetelna afirmacja wartości osoby.

To nie tylko głupie, ale i okrutne. Czy powstrzymanie się od fizyczności w momencie, kiedy kobieta najbardziej tego potrzebuje (faza płodna), czy w istocie – odtrącenie w tym momencie kobiety – jest rzetelną afirmacją wartości jej osoby?

Ta filozofia „wstrzemięźliwości” jest w dużej części wyssana z palca, czy to nie dziwne, że rozdział III „MiO” zawiera trochę cytatów z Arystotelesa i św. Tomasza, natomiast jeden tylko z Pisma Świętego?

No i wreszcie:

Nie ma dojrzałej wstrzemięźliwości bez uznania obiektywnego porządku wartości: wartość osoby stoi ponad wartościami sexus.

To chyba klucz do zrozumienia postawy Kościoła wobec seksu. Założenie, że miłość w rozumieniu „eros”, jest czymś niższym, gorszym wręcz od miłości „agape”. Że trzeba powściągać sferę fizyczną, aby pozwolić się rozwinąć sferze duchowej.

Otóż nie zgadzam się z tym, sądzę, że jest możliwe ustalenie równowagi w tych różnych sferach.

Słuchawki mojego życia

sobota, 21 stycznia 2006 01:16

Moje kolejne słuchawki wiążą się bezpośrednio z kolejnymi etapami słuchania muzyki. Więcej słucham – zwiększam swoją wrażliwość – więcej wymagam.

Najpierw były takie czerwone, bezmarkowe, niemieckie, zakrywały połowę ucha. Dostałem je gdy miałem może 9, 10 lat. I były świadkami utraty mojego dziewictwa muzycznego. Największe wrażenie sprawiło na mnie … radio ZET („tu raaadio zeet, sześćdziesiat siedem uuukaef”), nadające piosenki w przeczystym stereo. To, że zakładam słuchawki i nagle w mojej głowie pojawia się przestrzeń. Zamykam oczy i zupełnie inny wymiar.

Teraz polska myśl techniczna, czyli Tonsil SD-409.

409-ki to słuchawki czasów licealnych. Większość dnia w słuchawkach, aby nie przeszkadzać rodzinie. Wieczorne audycje Bartka Chacińskiego i Piotra Kosińskiego. Pierwsze płyty Yes, Emersonów, Oldfielda, Metalliki. Całe noce spędzone na przełączaniu się między stacjami radiowymi. Z palcem na przycisku REC w magnetofonie. To już chyba ostatnie pokolenie, które w ten sposób zdobywało muzykę…

Słuchawki Tonsil SD-409

Dwukrotnie naprawiane, wreszcie padły ostatecznie.

Przyszedł czas na kolejny etap.

Akurat dostałem od ciotki kopertę na urodziny, wybrałem się do sklepu firmowego Tonsila z miną krezusa i zamiarem kupienia najlepszego modelu słuchawek, pod warunkiem że nie będzie droższy niż 150zł. Nie był. Sprzedawca wyjmuje eleganckie brązowe słuchaweczki o bardzo analogowym wyglądzie. Chcę przesłuchać. Żaden problem. Podłącza do sklepowego odtwarzacza, tam płyta Pata Metheny’ego. Nieważne zresztą czyja. W jednej chwili dotknięcie nieba. Muzyka czysta, przeszywająca, niesamowita.

Decyzja była tylko jedna. Kupiłem Tonsile SD-426. Faktycznie, jak przekonałem się sam, oraz przeczytałem na róznych forach, słuchawki te nie mają konkurencji w cenie do 400-500 złotych. Jedno, co mi trochę przeszkadzało to że zrobiono je chyba na mniejsze głowy. :)

Słuchawki Tonsil SD-426

Po paru latach zaczął kiełkować pomysł, że a nuż spróbować czegoś lepszego. Jeszcze lepszego. Po lekturze pl.rec.audio wybór był konkretny – Sennheiser HD580. Tu jednak głos rozsądku. Te słuchawki potrzebują wzmacniacza, no i markowego sprzętu, a nie tej marnej wieży Technicsa. No i kosztują sporo.

Wreszcie kupiłem Sennheisery HD590. Model niby wyższy, choć oceniany przez fachowców niżej. Na allegro za 400zł, niestety kabelek musiałem dorobić. Słuchawki się jednak okazały nowiutkie … i na początku wielkie rozczarowanie! Słyszę wyłącznie wysokie tony! Klasa w dół w porównaniu z Tonsilami! Rozpacz. Ale coś mnie tknęło i przeczytałem, że nowe słuchawki trzeba „wygrzać” przez około 100 godzin, tak jak z dotarciem silnika w samochodzie. I rzeczywiście. Z każdą chwilą dźwięk się poprawiał, słyszałem więcej i więcej… aż osiągnąłem prawie ideał.

Słuchawki są idealne do muzyki akustycznej, fortepianu, klasyki. Metal brzmi troszkę za sterylnie, a płyty Soundgarden zdradzają wręcz garażową produkcję… :) Ale wszelkie próby powrotu do Tonsili są teraz takie, jakbym płynął czystą wodą i nagle wpadł na muł…

Słuchawki Sennheiser HD590

HD590 to podobno najwygodniejsze słuchawki świata. Rzeczywiście, czasami zapominam, że mam je na głowie. Zdarzyło mi się juz sporo śmiesznych sytuacji, że nie wiedziałem, czy odgłos pochodzi ze słuchawek, czy z zewnątrz, albo czy włączyłem słuchawki, czy muzyka płynie z kolumn głośnikowych.

Przez pierwsze miesiące odkrywałem na nowo płyty znane niby na pamięć, choćby „Tubular Bells II”. Właśnie te wysmakowane, instrumentalne, wielowątkowe zyskały najwięcej.

Kategorie: Muzyka
9 komentarzy

Prawo do orgazmu osiągnięciem teologii katolickiej?

czwartek, 19 stycznia 2006 19:28

Ostatnio taki prokatolicki jestem, może teraz trochę oddechu?

Śledzę od pewnego czasu dyskusje na pewnym forum katolickim w dziale „rodzina chrześcijańska”. O dziwo większość wątków nie dotyczy wychowania dzieci, rozwiązywania problemów małżeńskich, mało jest pytań o wybór małżonka…

80% tematów dotyczy seksu. :-)

A konkretnie, kiedy można, kiedy nie można, czy to jest już grzechem, czy jeszcze nie, a jeśli jest, to jak ciężkim.

Przed ślubem seks jest zakazany, to wiemy. A co po ślubie? Też według niektórych nie można pewnych rzeczy robić.

I właśnie na przekazywanie życia powinien być otwarty każdy akt małżeński. W związku z tym akt, który nie kończy się pozostawieniem nasienia w pochwie kobiety, będzie grzeszny. To samo dotyczy pieszczot, które w normalnej sytuacji powinny doprowadzić do stosunku, a z jakiegoś powodu się nim nie kończą.

Kościół katolicki opierając się na paru zaledwie fragmentach z Pisma wymyślił skomplikowane zasady, często wzajemnie sprzeczne. Bo skoro nie wolno używać prezerwatyw (bo to wbrew naturze, zamykamy się na możliwość poczęcia), to również wbrew naturze powinno być bzykanie się w III fazie, jak zaleca metoda NPR, bo wtedy również „nie jesteśmy nastawieni na poczęcie”. Jednak Kościół NPR (Naturalne Planowanie Rodziny) promuje jak tylko może. Inna sprawa, że NPR-u nie może stosować duża część kobiet, inna część nie umie, pozostaje im wstrzemięźliwość.

Dyskutanci na forach to z jednej strony teoretycy, najczęściej dziewczęta, które czytają „Miłość i odpowiedzialność” i marzą o wielkiej, a czystej miłości. Z drugiej strony mamy praktyków, którzy po paru latach małżeństwa nie są już takimi entuzjastami.

Relacje kilku mężatek z forum poświęconego NPR:

Jestem mamą dwójki maluchów. Córa ma dwa lata, a Synuś osiem miesięcy. Jak widzicie różnica wieku jest niewielka, a wszystko dlatego, że niewłaściwie oceniłam śluz (temperatura była ok.) […]

Byłam zupełną nowicjuszką, więc stało się i 9 m-cy później pojawił się synek. Kocham go nad zycie, ale do dziś pamiętam łzy, i to wcale nie szczęścia, gdy zobaczyłam wynik testu. […]

Najgorsze jest to, że mój Mężuś pracuje z granicą i widzimy się przez tydzień w miesiącu. I naprawdę jesteśmy za soba straszliwie stęsknieni. I to pod każdym względem… […]

Temperaturę mam na poziomie 36.0. I nic. I już sama nie wiem, co mam robić. Od trzech miesięcy nie kochaliśmy się, Mężusia nie ma, nawet nie mogę się do niego przytulić, więc jak pomyślę, że gdy za kilka dni wróci to będziemy znowu spać osobno, żeby nie kusiło, to… […]

I jak mam się nie bać, skoro pokłady mojej niewiedzy (mimo że zawzięcie studiuję książkę Kippley’ów) są ogromne, a te wszystkie wykresy, zakazy, nakazy i wyjątki po prostu mnie przerażają.

My z mężem, żeby żyć w zgodzie z czystością małżeńską, zdecydowaliśmy się nie wspołżyć przez pół roku. Czas ten jest potrzebny, żeby mój organizm doszedł do siebie po antykoncepcji hormonalnej i żeby poobserować wykresy.

Tak więc czystość przedmałżeńska jest cenna i ważna, ale zupełnie nie dlatego, że potem jest łatwiej, bo nie jest, mało tego – uważam, że jest trudniej – bo przecież razem się mieszka… i śpi…

Kochani, teraz to dopiero nam trudno :( Wrócilismy własnie z urlopu. III faza, miało być miło, romantycznie i tak na dobrą sprawę to taka podróz poslubna. Niestety tak się stało, ze nie udało nam sie spędzic ani jednej nocy bez osoby trzeciej! Nie będę się tu wdawać w szczegóły, ale straszne jest to, ze po powrocie dostałam okres i teraz musimy czekać na kolejną III fazę !!! Prawie miesiąc bez bycia razem :( :W wakacje na dodatek, kiedy nareszcie mamy czasem dom dla siebie. Trudno bardzo nam.

Człowiek jest taką istotą, która nawet gdy nie ma problemu, to sobie go stwarza.

W zakazywaniu wszystkiego co się da króluje pismo pod przewrotnym tytułem „Miłujcie się”. Jakie spustoszenie czyni to w głowach czytelników pokazuje choćby taki list, opublikowany w jednym z numerów.

W pewnym momencie jednak uświadomiłam sobie, że metoda NPR stała się dla mnie metodą antykoncepcyjną. (całkiem słusznie –vroo) Choć wydawało się nam, że zawsze byliśmy otwarci na kolejne życie – to jednak, z naszej strony, robiliśmy wszystko, aby ono nie zaistniało. A przecież Bóg ma wspaniały plan dla nas – wspaniałą koncepcję dla naszej rodziny. […]

Teraz, mimo, że żyjemy w niedostatku, postanowiliśmy otworzyć się na Jego działanie, podejmując pożycie na początku pierwszej fazy cyklu. Przy moich nieregularnych cyklach jest to otwarta furtka dla Boga Stwórcy, bo przecież w tej sprawie On nic nie może uczynić bez nas.

(Miłujcie się, luty 2004, archiwum ZIP)

Nie wiem, które pismo jest bardziej durne, Bravo, gdzie 13-latki opisują „swój pierwszy raz”, czy takie „Miłujcie się”, dzieło księży z Towarzystwa Chrystusowego.

Co się dzieje z arcyczystymi dziewczętami, gdy wyjdą wreszcie za mąż?

Pisze facet 40-letni:

Od początku małżeństwa miałem wrażenie, że moja żona traktuje seks jako nieprzyjemny i zbędny dodatek do romantycznej miłości. Pewnie związane to było z jakąś ogromną wstydliwością i strasznymi zahamowaniami a potem bolesnością przy współżyciu. Dość powiedzieć, że odnoszę wrażenie, że moja żona nie ma NIGDY ochoty na współżycie. Nigdy też przez 10 lat małżeństwa nie była osobą inicjującą seks. Zawsze to byłem ja i to z różnym najcześciej negatywnym skutkiem. Wiele razy słyszałem też z jej ust, jakie to „beznadziejne” zajęcie, „dlaczego Pan Bóg to tak beznadziejnie wymyślił” że „wolałaby, żeby dzieci poczynały się jako efekt przytulania”. I to niezależnie od tego czy miała orgazm czy nie. Kiedy miała to słyszałem że to „w sumie przereklamowana sprawa” „nic takiego nadzwyczajnego” „parę skurczów” „kilka sekund czysto wegetetywnego uczucia”, „i o to wybuchały wojny?”. Takie odczucia nasilały się oczywoście w oresie poowulacyjnym, w którym jako jedynym obecnie wpółżyjemy. Natomiast nie zależą one od moich romantycznych „zabiegań”. Kwiaty, kolacje, czułość – to wszystko oczywiście sprawie mojej żonie wiele radości pod waunkiem że nie jest znakiem pt „kochanie może to dzis wieczorem…?” Wtedy słyszę – no tak – ty to wszystko potrafisz zepsuć (prosząc o współżycie w trakcie romantycznego wieczoru).

[…]

NPR mimo swoich zalet sprawia, że seks zaczyna dominować w myslach małżonków – a to że to już jest ten krótki czas, a my nic a to że to jeszcze nie, a zaczyna się przeziębienie, więc i tak nici z tego, bo żona przeziębiona przecież z założenia się nie zgadza.

A oto najbardziej liberalna wypowiedź Kościoła na temat seksu, jaką znalazłem:

Gdyby w akcie kobieta nie przeżywała orgazmu, może pozwolić, aby ją mąż zaspokoił po akcie w jakikolwiek sposób – nie popełnia wówczas żadnego grzechu. Kobieta ma prawo do orgazmu. Występuje on zazwyczaj później niż u mężczyzny. Gdyby nastąpił nawet przed samym stosunkiem, w bezpośredniej z nim łączności – także grzechu nie ma. Gdyby mąż w ogóle żony nie zaspokoił, wówczas żona może sama doprowadzić się do orgazmu w moralnej łączności z aktem małżeńskim. Grzechu nie będzie. Orgazm u kobiety nie jest potrzebny do zapłodnienia, ale ułatwia zapłodnienie i należy do natury stosunku. Kobieta ma do niego prawo. Jest to naturalna nagroda za podjęcie trudu zrodzenia i wychowania dziecka. Dlatego kobieta ma prawo do przeżycia rozkoszy w akcie małżeńskim.

(ks. A. Kokoszka. Moralność życia małżeńskiego. Sakramentologia moralna. Część III. Tarnów 1998 s. 137)

Prawo do orgazmu! No proszę bardzo. Nie tylko pokuta i zakazy, ale i trochę praw!

Czytelniczki VrooBloga, głowy do góry! W razie czego, cytat można pokazać mężowi.

Narzeka, znaczy Polak

wtorek, 17 stycznia 2006 20:03

Okił Khamidow, pochodzący z Tadżykistanu reżyser „Świata według Kiepskich” otrzymał niedawno polskie obywatelstwo. Fragment notki na Onecie:

Wyjaśnił, że on sam poczuł się Polakiem, gdy zaczął narzekać bez powodu. – Tu w Polsce wszyscy narzekają, czy jest na co, czy nie. I gdy ja sam zacząłem narzekać, choć wcale nie było źle, pomyślałem: „O, jestem Polakiem” – śmiał się Khamidow. Dodał, że właśnie tę naszą cechę narodową stara się wyśmiewać w „Świecie według Kiepskich”.

Może więc nie powinienem narzekać, że ludzie wokół mnie narzekają? Bo mamy to po prostu w genach? :-)

Raport z oblężonego biurka

poniedziałek, 16 stycznia 2006 20:08

Siedzę w malutkim pokoju, obłożony papierami, książkami, książkami, książkami (ileż ich jest!). Połowę zawartości wersalki zajmują płyty i kasety, które również stoją w rogu pokoju w bloku o wysokości jednego metra i takiej też szerokości. Internet udało się prowizorycznie podłączyć, ale jutro muszę więcej kabla kupić. Herbata z łyżką miodu, muzyka w słuchawkach, za ścianą dzieciak sąsiadów rzuca zabawkami, przez drzwi słyszę jak ojciec robi „wylewkę”. Tato mój ma urlop, więc postanowił zrobić generalny remont mojego pokoju, łącznie z wymianą podłogi. Całe szczęście nie wierzy w moją przydatność, dlatego poza wyniesieniem z pokoju wszystkiego nie muszę mu pomagać.

A mam do zrobienia:
– dwie oferty, które chcę wysłać jutro,
(Tu dygresja: skończyłem marketing i co? Dupa, muszę się nadal uczyć sprzedawać. Na błędach swoich niestety… Ale prawdę mówiąc to nie jest niespodzianka.)
– pomysł na nowy wpis w blogu zawodowym,
– ukończenie instrukcji obsługi do bazy, którą zrobiłem w zeszłym tygodniu,
– trochę papierów do przejrzenia.

Przekonałem się, jak to nie zawsze dobrze jest mieć dobre słuchawki. Dotąd od wyjścia muzycznego w komputerze leciał kabelek do wieży. Teraz wieża w stanie rozkładu, więc żeby posłuchać muzyki moje Sennheisery podłączyłem do komputera. No i po pierwsze głośno jak cholera. No to przeżyję, przyciszyć mogę. Ale coś jeszcze. Muzyka się skończyła, słyszę coś dziwnego w niskich rejestrach. Coś jakby echo hałasu z dysku twardego. Wyciszyłem kartę dźwiękową – nadal. Odłączyłem słuchawki – no tak. Jakieś przebicie (bo karta dźwiękowa wbudowana w płytę główną) i w arcyczułych słuchawkach HD-590 mam swój dysk twardy…

A ostatnio sporo słucham personalizowanej stacji radiowej: Pandora – Music Genome Project. Wybierasz na początku swój ulubiony zespół, a player serwuje kolejne utwory podobne do tego, co ten zespół gra. Przy każdym kolejnym kawałku zaznaczamy co się podoba, a czego nie chcemy słuchać. Polecam. :) Acha, trzeba się po jakimś czasie za darmo zarejestrować. Niby to jest dostępne tylko dla mieszkańców US, ale podałem przypadkowy „zip code” i konto na gmailu, poszło.

Zabawne skojarzenie. Pierwsze od 9 lat kompletne wyładowanie zawartości regałów jest dla mnie prawie otwarciem puszki Pandory. :) Różne papiery z czasów studiów, archiwa notatek z różnych projektów programistycznych, „Brief”, „Marketing w praktyce” i „Dot Com” sprzed 3-5 lat, które sobie wtedy zostawiłem „do przeczytania”. Teraz selekcjonuję to dosyć brutalnie, do kosza wyleci pewnie z 70% tych papierów. Jakim genialnym wynalazkiem jest pamięć optyczna. Jeden mały krążek DVD zmieści to wszystko co zawiera jeden wielki regał. A może i więcej. Że też nie ma łatwej metody wrzucania wszystko w format elektroniczny. :)

No i pudło z listami od koleżanek z epoki przedinternetowej, czyli tak sprzed 7-11 lat. Aż się boję do tego zaglądać. Ale zajrzę. Ciekawe jakie emocje wzbudzi teraz we mnie lektura tych listów.

Ostatni weekend był pełny emocji. Ale za dużo nie zastanawiałem się czy do pewnych rzeczy, osób i sytuacji „powinno się” wracać czy nie. Jak to wiąże się z Ogólnymi Zasadami i milionem innych rzeczy. Bo czy naprawdę ma to takie znaczenie?

„Chwytaj dzień choć raz w miesiącu”, to nowa vrooblowa zasada.

Samo życie

czwartek, 12 stycznia 2006 11:32

Wiem, monotematycznie ostatnio.

W poniedziałek w moim bloku pojawił się ksiądz po kolędzie. Uprzedził na początku, że może mu telefon zadzwonić, „bo ksiądz Radek stoi w korku na Płowieckiej i jak dojedzie to dołączy do kolędy”. No i komórka zadzwoniła. Skąd znam tę melodię? Ach tak. Jeden Osiem L i „Jak zapomnieć”.

Oj, z trudem się powstrzymałem przed skomentowaniem.

Ciekawe, o kim to chce zapomnieć nasz wikariusz? :-)

Kapłan mądry

sobota, 7 stycznia 2006 03:17

Pod koniec podstawówki stałem się młodym antyklerykałem, co trwało z 5-6 lat. Czytałem różne dziwne artykuły piętnujące ciemnogród, wracałem do felietonów Boya-Żeleńskiego, wreszcie na religię przestałem chodzić. Na etyce atakowałem zaciekle kolegę z Młodzieży Wszechpolskiej. Były czasy. ;)

Wśród rzeczy które czytałem, trafiła do mnie taka książeczka „Sekrety spod sutanny czyli Kościół 93: Władza, Sex, Pieniądze”. Po tytule możecie się domyślać, co tam było, tym bardziej że książeczkę wydał tygodnik „NIE”. Było też trochę artykułów pana Jerzego Urbana. I ten to pan napisał coś, co zapamiętałem i … w sumie z czym się do dzisiaj zgadzam.

Cytat z pamięci:

Kościół możemy potraktować jako taki urząd Pana Boga, a księży za urzędników. I jak to w każdym urzędzie, są ludzie z powołaniem, są też tacy, którzy trafili tu, bo gdzie indziej sobie nie poradzą, są i tacy, którzy tu się czują jak ryba w wodzie i wykorzystają to miejsce do swoich własnych interesów. I trzeba im na ręce patrzeć.

Ostatnio mam okres nieufności do Kościoła, tym razem nie pod względem osobowym, bardziej dogmatycznym. Napiszę o tym kiedyś jeszcze. Myślę o odejściu, zmianie – tyle, że na co… Ale dopóki widzę w tej organizacji ludzi z powołaniem, którzy robią tyle dobra, myślę, że miejsce się tu znajdzie dla wielu. Dla mnie też.

Ks. Roman Indrzejczyk ma 74 lata, siedzi sobie na emeryturze w parafii Dzieciątka Jezus na Żoliborzu (ale numer, tam byłem ochrzczony). Był przez 20 lat kapelanem zakładu dla psychicznie chorych (to nie jest aluzja), znany też z tego, że przyjaźnił się z nie-katolikami, choćby Kuroniem i Lipskim.

Niedawno prezydent Kaczyński wybrał go na swojego kapelana. A dzisiaj w Gościu Niedzielnym (nie nie czytam, w Onecie było), znalazłem z nim wywiad.

Mówi dużo mądrych rzeczy. Jak to jest z katolickim monopolem na prawdę?

My w świętym, katolickim Kościele uważamy się za posiadaczy prawdy. I tak jest w istocie. Ale posiadacze prawdy czasami korzystają ze swojego autorytetu w sposób niedelikatny, dominujący. Jak wszystkowiedzący dorośli strofują małe dzieci: to wolno, a tego nie wolno. A to już nie wychowanie tylko tresura. Zawsze o tym mówiłem. Wielu się to nie podoba, więc tym głośniej o tym mówię. Wychowanie to nie tresura: musisz zrobić, bo ja ci każę. Jeśli podejdę do zbuntowanego, pokaleczonego człowieka i pokażę mu jakąś wizję, ideę, to on w to dobrowolnie wchodzi. Bez bata.

Katolik na katolika?

Przed wyborami, trochę narażając się, mówiłem ludziom: głosujcie zgodnie z własnym przekonaniem. Kryterium nie musi być takie, że ktoś chodzi do kościoła, ale, że uważam, że ten człowiek będzie dobrze, uczciwie pełnił swoją funkcję.

Nie można powiedzieć, że ktoś jest niewierzący, bo nie przyjął księdza chodzącego po kolędzie. Księża mówią mi: a kartoteki? Kartoteki to jest bzdurny problem.

Czy da się rozmawiać poważnie z poranionym człowiekiem bez upaprania się jego problemami? Czy można do niego wyjść w białych rękawiczkach?

[…]

Ja naprawdę często nie wiem, co odpowiedzieć. Coś się w końcu zawsze powie. Często mówię: nie wszystko się da przezwyciężyć, ale przetrwać się da wszystko. Do końca możesz pozostać wolny. I do końca odpowiadasz za swoje czyny. Nawet wtedy, gdy masz do skroni przyłożoną lufę pistoletu. Często mówię moim uczniom: źle zrobiłeś, ale nie wyrzeknę się przecież ciebie jako człowieka. A uczę już pięćdziesiąt lat.

A na końcu dzieli się swoim wierszem:

Idą przez życie uczciwi…
Co zło najmniejsze wypatrzą –
Szlachetni, pobożni i czyści,
Surowi, bez ludzkich odruchów,
Zło tępią, jak chwast
wyrywają.
Szatanem ciebie postraszą
I radość serca zmącą.
Zrozumieć cię nie potrafią,
Człowieka w tobie nie widzą.
Niszczą nie zło: zniszczą ciebie.
Doskonałością to nazwą.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: