VrooBlog
Archiwum bloga w kategorii Fotoblog:
Zdjęcia robione przy różnej okazji
Muzeum Historii Żydów Polskich
Ponad pięć lat temu opisałem swoje wrażenia z wizyty w Jüdisches Museum w Berlinie. Parę dni temu wybraliśmy się do Polin – Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie i śmiało mogę powiedzieć, że to muzeum jest jeszcze lepsze. No i jedno z najlepszych w jakich byłem w swoim życiu.
Czego się obawiałem, to skupienia na dwóch tematach: antysemityzmu i Holocaustu. Zastanawiałem się, jakie zdanie o Polsce będzie miał obcokrajowiec odwiedzający muzeum. Ale twórcy MHŻP stanęli na wysokości zadania.
To muzeum raczej historii Polski, w której Żydzi uczestniczyli zawsze. Zaczyna się więc od szumiących drzew w pierwotnej puszczy i jednej z legend o przybyciu Żydów do Polski.
Potem idziemy przez kolejne epoki historyczne i patrzymy, jak zmieniała się Polska i sytuacja Żydów w niej. Prezentacja jest niesamowita – infografiki, aplikacje multimedialne, quizy.
Napisy są na ogół w trzech językach, do tego można wziąć sobie audioprzewodnik.
W większym stopniu niż w Berlinie omówiona jest religia, jest też sporo o zwyczajach, odwiedzamy też wnętrze synagogi.
Nie zapominamy o tle historycznym. Bardzo mi się spodobała sala na temat rozbiorów, gdzie na ścianach widzimy zarządzenia władz rozbiorowych dotyczące Żydów.
Wiek XIX i udział Żydów w ogólnym postępie cywilizacyjnym. Takie miejsca jak dworzec kolejowy są zrozumiałe na całym świecie i fajnie, że to tak zostało pokazane.
Najbardziej reprezentowane jest dwudziestolecie międzywojenne – twórcy chcieli pokazać, jak wyglądało u nas życie
Dopiero jako 7 część wystawy, po dwóch godzinach chodzenia pojawia się II wojna światowa i Zagłada. Na którą wcześniej przygotował dział dotyczący I wojny – twórcy chcą pokazać, że zbrodnie przeciwko jednemu narodowi były już wcześniejszym wynalazkiem.
Najważniejsze fakty – i skupienie na kilku przypadkach, choćby Adama Czerniakowa, prezesa warszawskiego Judenratu. Są też ogromne relacje ocalałych.
Potem okres powojenny – łącznie z przypomnieniem najważniejszych wydarzeń Polski.
Owszem – znajdziemy dział o Jedwabnem, albo antysemityzmie – ale te tematy szczęśliwie nie dominują.
Sądzę, że obcokrajowcy odwiedzający MHPŻ wyjdą z niego z większą wiedzą na temat samej Polski i przekonaniem, że historii Żydów nie można ograniczać do kilku stereotypów.
Przed wejściem pomnik-ławeczka Jana Karskiego.
Może jedyną wadą muzeum jest jego ogromna wielkość – dwie godziny na wystawę stałą to minimum. To będzie dla niektórych nużące, ale domyślam się, co za tym stało – pokazanie, że temat nie jest prosty. Człowiek ma się w tej rzeczywistości zanurzyć, a jeśli chce, spędzić tu cały dzień. Bardzo przystępna forma prezentacji to tylko ułatwia.
Mówiąc krótko: jestem pod wielkim wrażeniem. Po Muzeum Powstania Warszawskiego to kolejne, tak bardzo potrzebne, nowoczesne muzeum w Warszawie. Stanowczo polecam.
Omówienie wystawy stałej można obejrzeć na stronie muzeum, a w Google jest wirtualny spacer.
Za dużo tych pikseli
Od roku mam nową lustrzankę – Canona 60D. Spisuje się sprawnie, ergonomia cudna, ISO 3200 używalne, fakt, autofocus troszkę nie lubi się z moim głównym obiektywem czyli Tamronem 17-50, ale jestem zadowolony.
Nie jestem zadowolony z wielkości plików. Od dwóch lat używam Lightrooma, który na moich dwóch bieżących komputerach radził sobie świetnie z obróbką plików RAW ze starego aparatu. Przy nowym… zaczęły się lagi. Dłużej czekam na wygenerowanie podglądu, dłużej czekam na powiększenie, dłużej trwa eksport. No bo Canon zamiast 12 megapikseli zastosował matrycę 18 megapikseli. Tak, 18 milionów pikseli. Komputer mam szybki, procesor podkręcony do 4 Ghz, roboczy dysk SSD i sporo pamięci. Ale nie daje rady. To nie będzie szybsze, nawet jeśli wymienię procesor na jeszcze szybszy.
Mój pierwszy aparat miał 3 megapiksele i też byłem zadowolony. Zapasowy obecny kompakt ma dziesięć – i też jest fajnie. Dlatego też coraz bardziej myślę o przejściu na format mRAW – zamiast 18 jest 10 megapikseli, a obróbka łatwiejsza. RAW ma rozdzielczość 5184 x 3486, mRAW – 3888 x 2592 – to nadal bardzo dużo i pozostawia zapas do ew. kadrowania. Przecież nie zamierzam tego drukować na ścianę.
Producenci aparatów poszli chyba o kilka kroków za daleko. Co z tego, że można jeszcze bardziej upakować matrycę, skoro pliki stają się nieużywalne? Całe szczęście zatrzymano się na 18-20 Mpx i większych matryc na razie nie ma. Rozumieją to też twórcy oprogramowania – w nowym Lightroomie używa się tzw. Smart Previews – program zmniejsza oryginalnego RAW-a który zajmie w efekcie mniej miejsca i będzie łatwiejszy np. w obróbce mobilnej.
Coraz bardziej mnie śmieszy pikselowy wyścig w branży video. Kiedyś DVD było faktycznie rewolucją, zamiast niewyraźnego obrazu dostaliśmy coś, co wydawało się żyletą. Nadeszły standardy 720p i 1080p – no i wydawało się, że FullHD załatwi wszystko jeśli chodzi o filmy, niezależnie od wielkości telewizora czy monitora.
Teraz mówi się o Ultra HD i 4K. I zaczynają się te same problemy co z aparatami – filmów o rozdzielczości 3840 × 2160 nie udźwignie wiele dzisiejszych sprzętów. Nie wiadomo jak te filmy dystrybuować, bo na Bluray się nie zmieszczą, a przepustowość sieci nie jest jeszcze aż tak dobra. Nie ma na razie zbyt wielu telewizorów i monitorów o tak obłędnej rozdzielczości. Niemniej producenci będą forsowali nowy standard, który jest tak naprawdę niepotrzebny.
Hip-hop trzydziestolatków
Powyższe zdjęcie Abradaba wykonałem kilka tygodni temu na koncercie w amfiteatrze w Olsztynie.
Sam koncert mi się nie podobał – bardzo głośno, trudno zrozumieć w ogóle tekst, zaś akompaniament, na płytach dość finezyjny, tutaj ograniczony do monotonnego łupania. A szkoda, bo jakiś czas temu oglądałem transmisję koncertu „elektrycznego” Abradaba – tam była i gitara i perkusja, fajnie się tego słuchało.
A płyty też lubię. Bo raper znany z dawnego Kalibra wychodzi poza schemat „my, ziomy z blokowisk” i… prezentuje punkt widzenia trzydziestolatków z pracą, żoną i kredytami…
Młodość dodaje sił abyś frunąć mógł jak Ikar
Ale z upływem dni zapał powoli znika,
Widzę trzydziestolatków, którzy czują się staro,
Doprawdy boję się myśleć co oni wymyślą za rokJuż teraz stała posada, auto, dzieci i koniec
Dwa razy dziennie kursujesz pomiędzy nimi jak goniec
A gdzieś tam po zakamarkach, które dawno zmurszały
Tłucze się z dawnym impetem żądza przygody i chwałyJa myślę, że możliwości, które my mamy teraz
Porównywane do dawnych są jak tysiące do zera
I przez to marnotrawienie ich to podwójna zbrodnia
Inni czekają latami na to, czym Ty żyjesz co dnia
Podobnie na ostatniej płycie Łony i Webera – te teksty można analizować na lekcjach polskiego w liceum, bo to jest ten głos pokolenia, który kiedyś reprezentowali poeci. Dzisiaj poetów nikt nie słucha, słucha się hip-hopu.
Spytaj o pensje – powiemy chętnie, o tych trzech czy czterech trzystu wręcz
i że nam fiskus tyle zabiera, że ledwo wystarcza na wystrój wnętrz.
Zapytaj nas o kredyt – mamy tu pasmo przeżyć wartkich.
Zapytaj, ile kosztuje by śledzić jak nam rośnie w siłę frank szwajcarski.
Spytaj nas jak się mieszka, spytaj o koszty ciepła,
i czy oświetla nasze okna słońce rano. Spytaj o metraż.
Spytaj o pracę, czy ona perspektywy nam dawa.
Zapytaj nas, ile to czasu trzeba żeby tam dostać awans.
Spytaj nas o ostatni melanż, czy może szerzej weekend,
czy był relaks, czy też może, było jak zwykle mocno pite.
Spytaj o muzykę – nie ma w niej dla nas zjawisk obcych.
Zapytaj nas o nowy trend, a chętnie powiemy tobie o znacznie nowszym.
Spytaj nas o znajomych – to cię zgubi, bo jest ich
dwa tysiące czworo, a każde z nich lubi to. Wierz mi…
Dowiedz się od nas więcej, o tym co pod napięciem, co jest w cenie.
Zapytaj nas o wszystko, niemal z takim zastrzeżeniem, że:Nie pytaj dokąd i skąd, nie pytaj dokąd i skąd idziemy.
Nie pytaj dokąd i skąd, nie pytaj dokąd i skąd idziemy.
Nie pytaj dokąd i skąd, nie pytaj dokąd i skąd idziemy.
Nie pytaj dokąd i skąd, nie pytaj dokąd i skąd idziemy.
Szkoda tylko, że „ziomalska” przeszłość wciąż im ciąży – dlatego płyty Abradaba i Łony są bardzo nierówne – poza świetnymi tekstami, są też infantylne, jakby wzięte sprzed 10 lat. Rozerwanie między pięknymi latami 90-ymi XX wieku, a dojrzałymi latami „-nastymi” XXI wieku.
W Olsztynie podszedłem pod scenę, przy której bawiły się dzieciaki i patrząc na zmarszczki pana Martena uświadomiłem sobie, że jest on starszy ode mnie. Że muzykę dla dzisiejszych nastolatków tworzą jednak wciąż 30-latkowie. I że w dziwny sposób łączy ona pokolenia. Kaliber 44 nagrał pierwszą płytę, gdy byłem w liceum. Teraz w przerwie między utworami zobaczyłem, że mój sąsiad, brzuchaty pan koło 40-ki, otoczony wianuszkiem dzieci wstaje, podnosi do góry kufel, wykrzykuje życzenie „Normalnie o tej porze” – stary hit Kalibra.
Brzuch też mam, a „Plus i minus” nucę czasami pod nosem. Poczułem się naprawdę stary. :-)
„To MOJE miasto, MOJE i MOJEGO samochodu.” Naprawdę?
Wczoraj miała miejsce kolejna edycja Biegnij Warszawo. Wystartowałem i ja, poprawiając wynik sprzed roku o 4 minuty i zajmując wśród niecałych 10 tysięcy osób, zaszczytne 8691 miejsce. :-)
Ale chciałem o czym innym. To był druga pod rząd niedziela z biegaczami w centrum miasta, tydzień wcześniej odbył się Maraton Warszawski. I znów po różnych forach pojawiają się narzekania. Oto przykładowe – nie tak napastliwe, jak inne:
Wszystko wspaniale, jest jedno ale – dlaczego przy wytyczaniu trasy, organizatorzy robią to tak, że przesadnie utrudniają życie mieszkańcom Warszawy. Trasa „Biegnij Warszawo” zamknęła w kotle na kilka godzin spory kwartał Śródmieścia.
Nikt nie podnosi głosu w interesie mieszkańców a na forach przytyka się przeciwnikom tych utrudnień, że są lenie, że przykleili się do samochodu, że to raz w roki na kilka godzin i można przeżyć bez samochodu.
To bardzo niepokojące – w imię sportowej kultury ignoruje się sporą liczbę mieszkańców miasta, dając im to zrozumienia, że ich protesty to zamach na zdrowo żyjących sportowców amatorów, co w samo sobie jest co najmniej nie na miejscu.
Rozumiem konieczność takich imprez sportowych. Żądam jednak, aby organizatorzy naprawdę postarali się sprowadzić utrudnienia do minimum. W Warszawie można wytyczyć trasę tak, aby uniknąć kotła i zapewnić odpowiednie objazdy. Dlaczego nie biegnie się bulwarami nad Wisłą? Warszawa ma lasy, łąki i pola. Czy część trasy maratonów nie może przebiegać właśnie przez nie?
Domyślam się, że chodzi o reklamę. Pytanie czy przedkładanie interesu reklamodawców i sponsorów nad interes mieszkańców, zwłaszcza tych rzeczywiście odciętych przez utrudnienia, jest słuszne?
No właśnie. Czy naprawdę mieszkańcom dzieje się krzywda?
Faktycznie, jeśli bieg jest w pętli, to przez pewien czas fragment miasta zostanie „odcięty” na godzinę czy dłużej, choć zwykle policja szybko otwiera ulice, przez które ludzie już przebiegli.
Ale przecież istotą większości imprez biegowych na świecie jest to, że biegacze „przejmują” miejsca, które do tej pory zawsze były zajęte przez samochody – czyli właśnie centra miast. Zresztą i tak nie w całości. Podczas wczorajszych 10km, jedna jezdnia Czerniakowskiej, Marszałkowskiej czy alei Ujazdowskich była wolna i tam ruch odbywał się normalnie. A że trzeba trochę było poczekać na przejazd – no trudno, można było sobie inaczej zaplanować niedzielę.
A może by tak na 3 godziny imprezy biegowej przesiąść się do komunikacji miejskiej, albo na własne nogi? Bo liczba miejsc, do których nie można dojechać była naprawdę niewielka.
Poza tym – kto powiedział, że ulice są tylko dla samochodów? Sorry, ja nie mam samochodu, a też płacę podatki, z których się buduje i remontuje te ulice. Dlaczego ktoś nas wysyła na pola i lasy? Równie dobrze biegacze mogą spytać, dlaczego samochodziarze nie pojadą w weekend na rower do Kampinosu…
Owszem, Warszawa ma problem różnych blokad ulic. W piątek wielka dziura na budowie metra, zamknięta znów Marszałkowska, ale… panie pielęgniarki musiały zrobić swoją demonstrację!
Ale cały czas wraca pytanie – do kogo należą ulice i czy na pewno wyłącznie do posiadaczy samochodów. Organizacja biegu jest okazją, żeby z ulic mogli skorzystać także inni.
Masowe biegi są też okazją do świętowania – zebrania się ludzi przy ulicach i kibicowania. Na Maratonie było sporo kibiców. Wczoraj – pojedyncze osoby. Choć to sprawiało, że jak jakaś pani machała z okna, to kilkadziesiąt osób jej odmachiwało i klaskało. Atmosfera była nadal sympatyczna.
A jako dokładka, trochę zdjęć z Maratonu tydzień temu (byłem kibicować na Ursynowie), z finiszem na Stadionie Narodowym.
Więcej na Google+.
Fotograf – zawód wymierający
Od 8 lat robię zdjęcia. Pierwszy aparat cyfrowy i już rejestrować mogłem co ciekawsze fragmenty swojego życia. 3 lata temu kupiłem lustrzankę i powoli od trzaskania zdjęć towarzyskich przechodzę do kształtowania jakiegoś swojego stylu. Zdarza mi się też wykorzystywać aparat przy różnych okazjach zawodowych, ilustruję choćby wpisy na Świecie Czytników, którego traktuję półzawodowo, ale nigdy nie robiłem zdjęć na sprzedaż. Nie sądzę zresztą, żeby było wielu chętnych do ich kupienia.
I dziwi mnie skrzywienie w kierunku zawodowej fotografii, jakie widzę u wielu osób.
Zwykle jest tak, że ktoś łapie bakcyla, robi coraz lepsze zdjęcia, kupuje coraz lepszy sprzęt – i zaczyna dostawać propozycje. A może zrobisz mi sesję portretową? A może zrobisz mi ślub? Po roku czy dwóch rodzi się myśl – a może założyć firmę, wziąć dotację na start i zacząć na tym poważnie zarabiać?
Nawet jeśli na stu posiadaczy lustrzanki pomyśli o tym jedna osoba – w skali całego kraju będą to tysiące. Kariera fotografa wydaje się być też wspaniałą racjonalizacją wydatków. Skoro „zainwestowałem” kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy w sprzęt, to powinienem wyciągać z tego pieniądze!
Nie, nie zainwestowałeś. Wydałeś, i odzyskasz tylko jeśli odsprzedasz.
Bo przecież jest to zawód umierający.
Pierwsza do piachu pójdzie fotografia reportażowa – to najlepiej widać po znanej sprawie fotoreportera Agory, Wojciecha Olkuśnika, który stracił pracę i teraz robi jako zaparzacz kawy (link do wywiadu w natemat.pl).
Portale coraz częściej żerują na internautach – każdy ma swój dział „prześlij nam szybko informację”, no i ludzie przysyłają. Zdjęcia „społecznościowe” z różnych wypadków i katastrof obiegają internet zanim dotrą tam profesjonalni reporterzy. Jeszcze chwila, a zdjęcia z telefonów będą na tyle dobre, aby trafić do prasy. Po co więc wysyłać tam fotografa z 1d mkIV i 24-70L?
Co zostanie? Fotografia studyjna, zaawansowane sesje dla wielkich klientów, albo wydarzenia w rodzaju ślubów. Czyli tam gdzie jeszcze pozostała bariera umiejętności i doświadczenia, którą widać na pierwszy rzut oka po zdjęciach.
Ale i tego będzie coraz mniej.
Bo weźmy takie śluby. Pomagałem kiedyś znajomej, która szukała fotografa na swój ślub (a ja stanowczo odmówiłem). Dwie oferty koło 2 tysięcy odrzuciła, bo za artystyczne i nie wiadomo o co chodzi. Wybrała ofertę za 700 zł, w której fotograf dość normalne zdjęcia obrabiał z użyciem różnych efektów – i to się spodobało. Tyle, że za chwilę podobne zdjęcia z podobnymi efektami to można będzie przez appkę instagrama robić. Że trochę rozmazane? Ważne że winieta, albo romantyczna ramka jest!
Inny rodzaj bezrobocia czeka fotografów studyjnych czy bardziej ogólnie – takich z bogatym portfolio. Pobiją ich serwisy z tanią fotografią stockową. Bez płacenia setek złotych (jak to bywało w agencjach) można znaleźć ilustrację niemal każdego tematu. Trzy minuty i dziennikarz już ma ilustrację artykułu. Mogłoby się zdawać, że autorzy dzięki temu odżyją – w końcu w tych wszystkich serwisach można sprzedawać swoje zdjęcia. Ale to też nie jest to eldorado. Ja byłem w lekkim szoku, gdy dowiedziałem się, że np. istockphoto daje fotografom ledwie 15% od przychodu! Na polskim forum fotografii stockowej w każdym dziale jest wątek pt. „Ściana płaczu”. Jakoś się nie dziwię. O tak, pośrednik na pewno zarobi.
Media, które mają coraz mniejsze budżety sięgają po materiały na wolnych licencjach, których jest coraz więcej np. w Wikimedia Commons, albo na Flickrze. Wielu amatorów publikuje swoje zdjęcia na wolnych licencjach, bo dostateczną frajdą jest np. to, że obejrzą je tysiące czytelników Wikipedii. Coraz częściej widzę też artykuły w różnych portalach ilustrowane moimi zdjęciami z Commons, np. w Polskim Radiu. Nadal nie wszyscy umieją je opisywać zgodnie z warunkami licencji (bo podpis: „Robert Drózd, Wikipedia” jest błędny!), ale faktem jest, że mają te zdjęcia za darmo, a ja ich raczej nie pozwę za zły podpis…
Mamy więc sytuację, w której zdjęcia są coraz tańsze, coraz łatwiej dostępne i coraz lepszej jakości. Jednocześnie, coraz więcej osób może je robić. Fotografia stała się szeroko dostępnym hobby – i dobrze. Ale im więcej ludzi uprawia dane hobby, tym trudniej takie hobby zmienić w zawód. To już dzisiaj jest ten czas, gdy zawodowi fotografowie powinni powoli szukać innego zajęcia. A chętni do ich zastąpienia niech chwilę pomyślą o prawie popytu i podaży.
Widoki z 30 piętra
Niedawno po 11 latach chyba wybrałem się na 30 piętro Pajaca, więc przy okazji można było zrobić parę zdjęć.
(Większe zdjęcie w Plusie, tam też dwa inne warianty panoramy)
Więcej w galerii na Google Plus.
Stadion Narodowy
Wybrałem się dzisiaj na Półmaraton Warszawski, tym razem w roli kibica. Start i meta znajdowały się obok Stadionu Narodowego i jak się okazało, można było na niego wejść. A więc wszedłem i obejrzałem go po raz pierwszy. Robi wrażenie. Nie wiem kiedy przyjdę tu na imprezę sportową, szybciej na koncert. Wkurza mnie to, jak wiele pieniędzy z kasy publicznej na to poszło, że dookoła mamy betonową pustynię, no ale… podoba się. Odczuwa się mimo wszystko coś w rodzaju dumy, że taki stadion powstał.
Trzy dni w Tyńcu
Pomysł wyszedł bardzo spontaniczny. Koleżanka podsyła artykuł o Karnawale z Mnichami – czyli trzech dniach u benedyktynów z Tyńca. W programie modlitwy z mnichami, konferencje i wyciszenie.
Klasztor? To coś dla mnie. Wysłałem więc zapytanie na adres mailowy podany na stronie opactwa tynieckiego, zakładając, że pewnie nie ma już miejsc. Niestety miejsca były i choć okazało się drożej niż sądziłem, miałem już rezerwację na dwa noclegi w ich „domu gości” oraz oczywiście na sam „Karnawał”.
Tak o tym pięknie opowiadała notka prasowa:
W wydarzeniu uczestniczy 25 osób w różnym wieku, ale przeważają ludzie młodzi. „Uczestnicy włączają się w rytm modlitw w naszym opactwie, wspólnie jemy posiłki, medytujemy”- powiedział KAI o. Jan Paweł Konobrodzki, benedyktyn z Tyńca. „Jest to czas refleksji, lektury Pisma Świętego, uczestnicy w razie potrzeby mogą porozmawiać z mnichami, a także zwiedzać nasze opactwo” – dodaje.
Poszło szybko i chętnie bym tam wrócił na dłużej. Parę udanych konferencji np. o medytacji z ojcem Konobrodzkim czy o JPII ze słynnym ojcem Knabitem. Mimo 83 lat, rozpiera go energia i niezwykle ciekawie opowiada na każdy temat.
Ten dodatek „z mnichami” to jednak trochę na wyrost, bo mnisi sobie, a goście sobie. Mnisi modlili się Liturgią Godzin w tych swoich ławach – tak jak można to zobaczyć codziennie o 6 rano w religia.tv – z kolei goście siedzieć mogli po prostu w ławach kościoła i przelatywać wzrokiem po modlitwach, których teksty dostaliśmy.
Dlatego przyznam szczerze, że nie na wszystkich modlitwach byłem. Wolałem wziąć aparat i zwiedzać okolice Opactwa. Wygląda to tak oddalone od świata, że ludzie pytali mnie, czy tam jeszcze ktoś mieszka w okolicy – oczywiście mieszka, są małe domki Tyńca, który teraz jest dzielnicą Krakowa. Ale nad samą Wisłą jest pusto i spokojnie.
Spacer po Gdyni
W połowie października zaproszono mnie na Blog Forum w Gdańsku, gdzie pojechałem oczywiście ze swoim najbardziej wyrośniętym dzieckiem, czyli Światem Czytników. Po konferencji, która odbywała się w weekend, postanowiłem jeszcze dwa dni zostać i sobie połazić.
Zacząłem oczywiście od Gdyni – Orłowo, gdzie byłem już parę razy. Plaża prawie pusta, więcej ptaków niż ludzi.
No i potem sama Gdynia, która robi jakieś, hmm, niepolskie wrażenie. Czysto, dużo przestrzeni, jakoś dziwnie odświeżająco. A może dlatego, że to nad morzem?
Jakoś tak w 2 tygodnie po powrocie zobaczyłem w sieci ofertę pracy w Gdańsku, niemal idealnie dopasowaną do tego czym się zajmuję. Niby etatu nie szukam, ale… zastanawiałem się, czy się nie zgłosić. Takie spacery w każdy weekend nieszybko by mi się znudziły.
Cały album na Picasie.
Parowozownia w Skierniewicach
Tym razem wycieczka sprzed tygodnia – parowozownia w Skierniewicach. Dużo tematów do focenia, choć onieśmiela to, że nie zna się przeznaczenia większości urządzeń, które tam można obejrzeć. Można być otoczonym rewelacyjnymi rzeczami, a nie mieć czego sfotografować.
Byliśmy na plenerze w ramach Foto Deja z MM Łódź, to co mnie zdziwiło oglądając galerie uczestników, to że bogactwo tematów nie tylko dla mnie było przeszkodą. :-)
Więcej na flickrze. Swoją drogą, czasami zdjęcia wrzucam na flickra (te lepsze), czasami na Picasę (masówkę) i trudno mi wybrać jeden z serwisów. :)