VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na luty 2009.

Niewinne czasy rozbawionych urzędników skarbowych

czwartek, 19 lutego 2009 22:12

I jeszcze parę cytatów z autobiografii Agathy Christie:

Mniej więcej wtedy upomniał się o mnie Urząd Skarbowy. Chcieli poznać szczegóły zarobków „z tytułu honorariów”. Moje zdziwienie nie miało granic. Nigdy nie uważałam honorarium za dochód. Cały mój dochód, sądziłam, to sto funtów rocznie z dwóch tysięcy ulokowanych w Pożyczce Wojennej. Zgadza się, oświadczyli, wiedzą o stu funtach, ale tym razem chodzi o sumy uzyskane z publikacji książek. Wytłumaczyłam, że to nie są stałe zarobki, że po prostu zdarzyło mi się napisać trzy powieści, tak jak kiedyś pisywałam opowiadania czy wiersze. Nie jestem pisarką. Nie utrzymuję się z pisania. Moje zarobki literackie – tu zacytowałam zasłyszane gdzieś określenie – to zaledwie „doraźny zysk”. Fiskus był innego zdania. Jestem już znaną autorką, usłyszałam, nawet jeśli dotąd niewiele na tym zarobiłam. Proszą o szczegóły. Niestety, szczegółów nie mogłam podać – nie trzymałam żadnych wykazów, nawet jeśli mi je przysyłano, czego zresztą nie pamiętałam. Raz na jakiś czas przychodził czek, ale czeki zaraz się realizowało, a pieniądze wydawało. Niemniej jednak postarałam się zdać sprawę ze swych poczynań, najlepiej jak umiałam. Panowie z Urzędu Podatkowego byli wyraźnie ubawieni; radzili tylko, żeby na przyszłość prowadzić rachunki nieco staranniej.

O tak, piękne były to lata 20. gdy pominięcie jakichś dochodów nie było traktowane jako przestępstwo skarbowe. Dzisiaj i w Polsce pewnie pani Agatha płaciłaby karne odsetki od nieudokumentowanych zarobków…

Ale już w latach 50. Christie pisała:

Jakaż różnica w porównaniu z ostatnimi dziesięcioma, dwudziestoma latami! Nigdy nie wiem, ile mam. Nie wiem, ile zarobiłam. Nie wiem, ile zarobię w przyszłym roku. Już nie wspomnę o podatku dochodowym. Każdy księgowy wywleka jakieś sprawy sprzed Bóg wie ilu lat, twierdzi, że coś „nie zostało uzgodnione”. I co tu robić w takich warunkach?

Nadeszła normalność.

Moja koszmarna posada :-)

poniedziałek, 16 lutego 2009 14:54

Zrywam się niewyspany o 5:10, żeby tylko zdążyć. Spędzam w zatłoczonej komunikacji miejskiej półtorej godziny – a czasami dwie. Najczęściej stoję, bo tyle osób jeździ. Dojeżdżam już mokry i zmęczony. W biurze sterta papierów na biurku. Kilkadziesiąt maili od wczoraj. Pieprzony Outlook znowu zgłasza przekroczenie rozmiaru skrzynki pocztowej.

Bezpośredni szef jest człowiekiem zupełnie nie z tej ziemi (ukończył pewien uniwersytet katolicki), któremu właściwie się nie chce i jest mu wszystko jedno. Siedzi całe dni przy służbowym laptopie i chyba ogląda filmy, nie wiadomo, bo laptop skierowany do okna. Nie rozumie za bardzo czego od niego chcę, nie dostarcza mi odpowiednich materiałów do pracy, zleca rzeczy bardzo ogólne, za które nie mam pojęcia jak się zabrać.

Jest jeszcze szef wszystkich szefów, on wie wszystko i ma wizję. Kiedy ma wizję, to okazuje się, że ostatnie pół roku pracy poszło na marne, bo trzeba robić coś zupełnie nowego i to na za tydzień.

W pracy muszę wykonywać dużo telefonów do dziwnych osób, dowiadywać się o rzeczy, których nie chcą mi powiedzieć, czasami nawet sprzedawać. Co robię? Jakieś rzeczy mechaniczne, związane ze wszystkim, programowanie, czasami grafika, czasami dzwonienie po kontrahentach. Muszę robić rzeczy głupie, bo w firmie tak wymyślono. Jeśli coś zaproponuję, potem wykłócam się o to, że wykazałem inicjatywę. Firma korporacją nie jest, ale trzeba trzymać się procedur i przychodzić w garniturze. Ciasno, brak klimatyzacji, stary komputer, wolny Internet. Ciągłe spory o wiatraki i otwieranie okien. W pokoju ludzie przekrzykujący się, rozmawiający przez telefon, a co chwilę ktoś do mnie przychodzi i coś chce. Głośno gra radio. W kiblu śmierdzi, bo sprzątaczka przychodzi raz na tydzień. W kuchni lodówka, której nie daje się używać, bo rozwinęły się tam obce formy życia. Syf w zlewie, wszyscy zostawiają swoje gary i niby kto ma to myć. Wszyscy jedzą przy biurkach, bo nie ma gdzie, śmierdzą chińskie zupki.

Najczęściej pracuję z innymi. Jednym się nie chce i chcieliby wszystko zwalić na mnie. Inni w ogóle nic nie kumają, ale muszą się wykazać, więc kombinują jak się da. Inni jeszcze mylą robotę ze spotkaniem towarzyskim, opowiadają o jakiś pierdołach, rzucają po pokoju piłeczkami i rozsyłają dowcipy. Jeszcze inni specjalizują się w narzekaniu, jak to jest do dupy i bez sensu i dlaczego nic się nie uda. Z kolei ci od których coś mogę chcieć kompletnie mnie ignorują.

Firma jest nowoczesna, więc nie używa się telefonów, wyłącznie maile. Śmiesznie jest jeśli kogoś nie ma, bo poszedł na urlop, można wysyłać maile do woli, oczywiście nie ma autoresponderów, a firma nie dorobiła się intranetu z informacjami o nieobecnościach. Wszyscy muszą korzystać z jednego rodzaju komunikatora (Skype), który na tych naszych komputerach się ciągle wiesza i nie przechowuje wiadomości. A zwrot „nie doszło” służy za tradycyjną wymówkę jeśli ktoś mnie olewa. Nie ma się gdzie spotykać, wszystkie pomieszczenia zapełnione przez biurka.

Czasami muszę pracować poza firmą i być np. na targach, które szef wymyślił, a nie miał kogo posłać. Albo tłuc się 6 godzin do jakiegoś Wrocławia zatłoczonym samochodem na spotkanie 2-godzinne. Nie ma mowy, aby pracować w domu, mam być dyspozycyjny na miejscu. Muszę zapomnieć o pracy dla innych klientów, bo to działalność konkurencyjna, zresztą nie mam siły. Muszę zapomnieć o urlopie, bo nie ma na to czasu.

Skojarzenia: tłok, dym, smród, brud, kurz, hałas, lepkość, frustracja, wrogość, obojętność, plotkarstwo, niekompetencja, głupota.

To co widzicie powyżej, jest tylko ćwiczeniem pochodzącym z książki Barbary Sher „Mógłbym zrobić wszystko gdybym tylko wiedział co”. W ramach ćwiczenia trzeba opisać najgorszą pracę jaką się miało w życiu, łącząc najgorsze cechy wszystkich dotychczasowych zajęć.

Agatha miała rację, nasze szkoły racji nie mają

poniedziałek, 9 lutego 2009 23:49

Okładka Elementarza Falskiego

Czytam teraz autobiografię Agathy Christie. Wciąga prawie tak jak jej kryminały, a może nawet bardziej. Opis wiktoriańskiej Anglii u jej schyłku, świata dla nas egzotycznego, mimo kontaktu z literaturą i filmem, który o nim mówi.

Pisarka opowiada jak w wieku 5 lat nauczyła się czytać:

Matka, która była wielką entuzjastką kształcenia dziewcząt, teraz w sposób dla siebie charakterystyczny zmieniła poglądy na zgoła przeciwstawne. Żadnemu dziecku nie należy pozwalać na czytanie przed ósmym rokiem życia – zdrowiej dla oczu, a także dla mózgu.

Tu jednak sprawa potoczyła się niezgodnie z planem. Kiedy czytano mi jakąś opowiastkę, a ta mnie zainteresowała, prosiłam o książkę i przyglądałam się stronicom, które początkowo nie miały dla mnie sensu, ale stopniowo go zyskiwały. Na spacerach wypytywałam Nianię, co wypisane jest nad sklepami i na tablicach reklamowych. I w rezultacie pewnego dnia stwierdziłam, że z powodzeniem czytam sobie książkę „Anioł miłości”. Po czym zaczęłam ją czytać Niani na głos.

– Obawiam się, proszę pani – usprawiedliwiała się nazajutrz przed moją matką Niania – że panienka Agatha nauczyła się sama czytać.

Matka bardzo się zmartwiła, ale nie było na to rady. Nie miałam jeszcze pięciu lat, a już świat książek stał przede mną otworem. Odtąd domagałam się książek na Gwiazdkę i urodziny.

I od razu uśmiechnąłem się, bo w moim przypadku wyglądało to tak samo. Nauczyłem się czytać na długo przed pójściem do zerówki (przedszkole mnie ominęło). Z opowiadania mojej mamy wiem, że męczyłem ją długo o czytanie tych samych książek, szczególnie „Chatki Puchatka”, którą w efekcie znałem prawie na pamięć. I w pewnym momencie się okazało, że nie tylko pamiętam – ale i czytam. :-)

Jeszcze coś:

Ojciec orzekł, że skoro umiem czytać, to powinnam nauczyć się pisać. To już nie było takie przyjemne. Wciąż jeszcze w starych szufladach walają się podniszczone zeszyty z szeregami pałeczek i haczyków albo z rzędami niepewnych literek B i R, z których odróżnieniem miałam poważne trudności, ponieważ uczyłam się czytać zwracając uwagę na wygląd wyrazów, nie liter.

I znów mam te same wspomnienia. Brzydko pisałem (i mi zostało), ale też nie pamiętam, abym się uczył pojedynczych liter. Nauczyłem się od razu wyglądu całych wyrazów. W efekcie od razu czytałem szybko, nie męczyłem się w składanie wyrazów z liter, sylabizację i czytanie pod nosem, które przeszkadza w szybszym czytaniu, a z których nie uwolnili się nawet niektórzy dorośli.

Dlaczego szkoła tak nie uczy? Od czasów nieśmiertelnego „Ala ma kota” u Falskiego, mamy elementarze, które wprowadzają po kolei nowe litery. Wspomnienia z zerówki i pierwszej klasy: wszyscy pisaliśmy szlaczki z literek i byliśmy z nich przepytywani. I do dziś pamiętam, jakie niektórzy mieli z tym kłopoty. Historia powtórzyła się przy alfabecie rosyjskim w klasie piątej. Mozolne dodawanie po literce.

Dopiero wiele lat później dowiedziałem się jak ważny jest „big picture”, ogólny obraz całej wiedzy do zdobycia. I że znacznie lepiej się uczyć widząc cały mur i wypełniając te luki których nie pamiętamy niż dodawać mozolnie po jednej cegiełce do muru, którego końca nie widać. Tym bardziej że dziecko 5-6 letnie jest niesamowicie chłonne, jest w stanie te 32 litery połknąć od razu. Oczywiście NIE osobno, a w wyrazach. Kolejna idiotyczna cecha szkoły: rozbierać wszystko na czynniki pierwsze i kazać uczyć się tych czynników, mimo że w naturze występują bardzo rzadko.

Dlaczego ci twórcy elementarzy, pedagodzy po różnych mądrych szkołach tego nie wiedzieli?

15 lat z Tylko Rockiem

niedziela, 8 lutego 2009 23:26

Okładka Tylko Rock - styczeń 1994

Nieco ponad 15 lat temu kupiłem pierwszy swój numer pisma „Tylko Rock”. Jak widać na zdjęciu jest to numer styczniowy z 1994. Na okładce Pearl Jam, który właśnie wydał drugą płytę Vs. W piśmie wkładka o zespole Aerosmith, którą wyciągałem, podklejałem i pożyczałem paru kolegom z podstawówki, bo w tym roku zespół przyjeżdżał do Polski i stał się nagle bardzo modny.

Co jeszcze? Jakie newsy, artykuły, recenzje, relacje? Cokolwiek by nie było, przeczytałem prawie wszystko. Taki los neofitów, do których wówczas się zaliczałem. :-) Charakterystyczne było to, że większości wykonawców o których czytałem nigdy wcześniej nie słyszałem. Tak więc, wyrabiałem sobie opinię na podstawie artykułów. Tych kilku panów: Weiss, Królikowski, Kszczotek, Sankowski, Stefanowicz, Celiński  – ukształtowało moje pierwsze muzyczne gusty – oczywiście nie tylko oni, bo pierwszeństwo ma radio (i panowie Chaciński i Kosiński).

Przygoda z Tylko Rockiem trwała gdzieś do roku 1998. W tym czasie zdobyłem większość numerów archiwalnych od roku 1991. I każdy z tych numerów znam na pamięć, zresztą towarzyszyły mi przy różnych sytuacjach, na przykład pamiętam kupienie numeru kwietniowego (z wywiadem z SBB), gdy wracałem z egzaminów wstępnych do liceum. Numer szósty: wkładka o Rush i relacja o śmierci Cobaina. Numer piąty z 1993 – traktowany jak relikwia, bo przez długi czas był moim głównym źródłem informacji o Yes.  Numer dwunasty z wkładką na temat Oldfielda, którą pożyczałem koledze kolegi, który przegrywał mi jego płyty, a jednocześnie próbował mnie namawiać do ruchu ŚJ, gdzie należał (i musiał ileś takich rozmów w tygodniu przeprowadzić). Z nadziei na kolejne płyty i grzeczności słuchałem i potakiwałem.

Potem pismo zaczęło się psuć, coraz więcej popu, jakieś dziwne wkładki o Piasku czy Kayah. Przestałem ich kupować pod koniec starego układu graficznego czyli chyba w 2001. Potem było coraz mocniejsze upodobnianie się do Machiny, potem upadek związany z upadkiem firmy 4Media, jednego z piękniejszych przekrętów polskiej giełdy tych czasów. W 2002 jak feniks z popiołów powstał nowy „Teraz Rock”. I czasami go kupuję, jak coś jest ciekawego. Ale wczytywać się w recenzje czy wywiady? Pod dostatkiem jest tego w sieci.

Chociaż nie do końca. W erze Allegro uzupełniałem też numery archiwalne. I okazało się, że taki numer z 1992 otwieram z zainteresowaniem i naprawdę chce się to czytać. A więc chyba i ci dziennikarze się zmienili. Początkowo pisali jeszcze z pozycji fanów, którzy dostali możliwość redagowania „swojego” pisma o muzyce rockowej. Z czasem przyszła rutyna, a i rynek się ustabilizował. Kiedyś wywiad z jakąś gwiazdą był wielkim przeżyciem dla dziennikarza – który też to przekazywał w swojej relacji. Teraz wychodzi nowa płyta – wywiad jest standardem, czym tu się podniecać. Pewne czasy minęły. A i sami dziennikarze przestali być guru. Niektórych poznałem, z niektórymi zacząłem się nie zgadzać.

Zajrzałem niedawno do tamtego  styczniowego numeru. Ku zaskoczeniu stwierdzam, ile płyt z działu recenzji (kiedyś będących absolutnie poza zasięgiem) dziś już znam, albo mógłbym poznać, gdyby mi się chciało, ale raczej chciało się nie będzie, bo poszedłem inną drogą. Ale to kolekcjonowanie starych numerów jest na pewno hobby, którego się nie wstydzę. Na pewno będę do nich wracał.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: