VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na listopad 2005.

Mam krzywe zęby, pójdę na marsz równości!

piątek, 25 listopada 2005 01:41

Nieoceniona Rzeczpospolita przyniosła wczoraj artykuł, w którym autorka udowadnia, że w protestach przeciw marszom „równości” nie chodzi wcale o nietolerancję.

Nasze społeczeństwo jest w przeważającej większości przeciwne demonstracjom homoseksualistów. Niechęć ta nie wynika jednak z nienawiści do homoseksualistów, lecz z zupełnie innych przyczyn. Publiczne manifestowanie swej seksualności (jakakolwiek by była) jest w Polsce niezrozumiałe i nieakceptowane.

I jeszcze. Środowiska te krzyczą, jak im się źle żyje w Polsce… A jednak:

Kilka miesięcy temu prof. Andrzej Zoll powiedział KAI, że odkąd w 2000 r. został rzecznikiem praw obywatelskich, do jego biura „nie wpłynęła ani jedna skarga”, by z powodu preferencji seksualnych czyjeś prawa zostały złamane. „Żaden obywatel w Polsce nie poskarżył mi się, że np. nie został przyjęty do pracy z powodu homoseksualizmu, nikt też nie został wyrzucony z mieszkania z powodu tego, że zamieszkał w nim z osobą tej samej płci”

A co się dzieje w tak tolerancyjnej Europie zachodniej?

We Francji, po tym jak oblano benzyną i podpalono geja Sebastiana Nucheta, organizacje środowiskowe przyznały, że liczba fizycznych napaści na homoseksualistów wzrosła ostatnio o 64 proc. W stawianej nam za wzór Holandii seria pobić i napadów spowodowała, że wielu homoseksualistów myśli o emigracji z obawy o swe zdrowie i życie. W Polsce takich przypadków nie było.

W Polsce geje są po prostu „inni”. Gdzieś na starej kasecie mam piosenkę Róż Europy „Zgorszymy nienormalnych”. Była, z tego co pamięam opowieścią o dwóch panach przytulonych na ulicy. Tam Piotr Klatt, znany przecież z mocnych słów nie pisał np. o fizycznej agresji. Jedynie o niezrozumieniu dla „inności”, nawet o niechęci zrozumienia. I to z obu stron.

Czy to takie dziwne?

Wystarczy zapytać albinosów, karłów, olbrzymów czy grubasów, ile ciekawskich spojrzeń muszą znosić, ilu niewybrednych dowcipów wysłuchać. Od nich wszystkich homoseksualiści są w lepszej sytuacji. Dysponują wyborem: mogą, ale nie muszą być mniejszością widoczną. Ich preferencje seksualne mają charakter intymny, jak intymne pozostają preferencje seksualne heteroseksualnych. Tę domenę odsłania się rzadko i nie wobec każdego. I lepiej, aby tak pozostało, jeśli ma przetrwać erotyczność, która do istnienia potrzebuje niedopowiedzeń i nimbu tajemnicy. W przeciwnym razie zamiast Erosa będziemy mieli zimny seks, kompletnie zbanalizowany i mechaniczny, czyli czynność równie ważną i równie emocjonującą jak mycie zębów.

Senna diagnoza

czwartek, 24 listopada 2005 10:29

Dzisiejszy sen. Mam się z kimś spotkać, stwierdzam, że zamiast tego utnę sobie drzemkę. Budzę się z niej i czuję, że coś się zmieniło. Stan dziwnej apatii, zupełnie jakbym nie w tym matriksie się obudził. Trudno mi się na czymkolwiek skoncentować, nie odbieram rozmów w telefonie, nie interesują mnie ludzie, nie chce mi się nic, nawet słuchać muzyki. Włączam komputer, Google podpowiada: wiemy o co chodzi. Po prostu przestałeś kochać. Nie ma już w tobie miłości do nikogo i do niczego. Proszę, oto formularz, napisz to wszystkim. Mimo prób, nic więcej nie wyśńiłem. Straszne. :-)

WebAudit – zaczynam :)

środa, 23 listopada 2005 00:26

Parę osób wie, że od dłuższego czasu pracowałem nad swoją „firmową” stroną internetową i planowałem „zawodowego” bloga.

Nareszcie. Po dopieszczaniu, po walce z kodem, po wielu zmianach koncepcji jest.

WebAudit – Badanie jakości stron www, to pomysł, który już istnieje jakiś czas. Do tej pory jednak opierałem się na zleceniach od znajomych i byłych klientów. Teraz pora powalczyć o szerszy rynek. :-)

Dla laików, czym się zajmuję w tym WebAudit? Można powiedzieć, że leczę strony internetowe. :-) Za pomocą różnych metod:
– sprawdzam objawy, np. klienci przeglądaja towary w sklepie, ale nie kupują,
– doszukuję się przyczyn, np. trudna procedura rejestracji,
– przepisuję receptę :) czyli piszę raport, gdzie konkretnie radzę, co trzeba zmienić.

Czy się uda? Całkowitej pewności nie mam. Jasne, nawet w małej Danii jest kilkanaście firm tego rodzaju. Na polskich stronach jest wiele, wiele, wiele do poprawienia i wiem, że choć niektórzy decydenci mają tego świadomość. Parę osób z branży oceniło ten mój pomysł bardzo dobrze… Ale ryzyko zawsze istnieje. To, że przygotowania, opracowanie metodologii, edukacja i inne takie zajęły mi koło dwóch lat, przecież nie ma znaczenia dla potencjalnych klientów. Zobaczymy. :)

Z kolei WebAudit Blog – użyteczność, marketing i technologie internetowe, to różne moje zapiski, których umieszczanie na blogu prywatnym nie miałoby sensu. Niemniej, jeśli ktoś ma ochotę, zapraszam. do lektury. :-)

Drugie ostrze tolerancji

sobota, 19 listopada 2005 01:41

Europa zachodnia kona.

Widzisz to na ekranie telewizora.

Jak niegdyś zachodnie cesarstwo rzymskie, zachód Europy jest od środka rozwalany przez tych, których miał wchłonąć.

Tak myślę, czym się różniło podejście do imigrantów w Europie i w Stanach.

Francuzi, Niemcy, Anglicy zdawali się realizować jakąś misję cywilizacyjną. Właściwie to ułatwiali obcokrajowcom osiedlanie się u nich. Stąd objęcie Algierczyków, Arabów, Turków i innych nacji opieką socjalną, stąd te osiedla pod Paryżem, z których wyruszają teraz zastępy terroryzujące Francję.

Natomiast Amerykanie stwierdzali zawsze, że przyjmują – ale na ich własnych warunkach. Zapraszamy – ale na to, by z nami pobyć dłużej, musisz sobie zasłużyć. Stąd rygorystyczne warunki wizowe, stąd liczne deportacje, stąd propaganda „american dream” – można mieć wszystko, ale tylko dzięki własnej pracy.

No właśnie, propaganda. Stany, wraz z liberalną gospodarką trzymają się wciąż konserwatywnych zasad. Rób co chcesz, ale nasze zasady szanuj. Możesz wierzyć w cokolwiek, ale płać banknotami, na których widnieje „In God We Trust”. I jak zaczniesz pieprzyć o państwie wyznaniowym – droga za granicę wolna. W ten sposób Stany mają wciąż bazę, na której może opierać się asymilacja.

Europa odwrotnie – ma gospodarkę opiekuńczą oraz brak zasad, szumnie określany jako jako tolerancja i koegzystencja. Czy tolerancja liczy się dla Arabów, którzy mają swoje zasady i to mocne? Nie. Jeśli chcemy wchłonąć jakąś kulturę, trzeba jej zaoferować zasady bardziej spójne, bardziej skuteczne. Jeśli ZAPROSZONY do tego raju potomek arabskich imigrantów chce wszystko rozpieprzać, to znaczy, że cała tolerancja została wykorzystana na odwrót.

– Pokora – oznajmił kardynał zmęczonym głosem. – Czasy się zmieniły, epoki totalizmu i fundamentalizmu minęły. Nikomu nie wolno narzucać swych poglądów, a kłucie niewierzących w oczy naszymi rytuałami mogłoby być w ten sposób odbierane, obrażałoby uczucia religijne innych. Dzisiejszy Kościół pragnie być pocieszycielem i duchowym oparciem, krzewić czystą ideę Chrystusa, ideę miłości bliźniego…
– Boga i bliźniego – poprawił Chantal.
– Boga… – o mały włos dałby się złapać. – Czy istnieje Bóg, to kwestia wiary.

Chantal podniósł na moment wzrok. Mrużył oczy, jakby starał się coś zrozumieć, i przez chwilę kardynałowi wydawało się, że jego pierwsze wrażenie – wściekłości – było mylne: że zwierzchnik wydziału raczej chce się czegoś dowiedzieć. Ale zaraz potem Dacous nagle znowu odezwał się tym zgrzytliwym, napastliwym tonem:
– Ale pan chyba w niego wierzy?
– Naturalnie… w swoim sumieniu, oczywiście. Nie można jednak… nie można dyskryminować nikogo, komu jego światło rozumu wskazało inną drogę…
– Więc wiara mahometan jest równie dobra i równie prawdziwa, jak chrześcijańska?
– Wszystkie religie…
– Przecież to absurd! Skoro tak pan uważa, pan, kardynał, to dlaczego nie jest pan mahometaninem?!

Teasar nabrał głęboko powietrza, ale Dacous uprzedził go, pokazując nagle zdobiący ścianę herb Republiki Francuskiej. Wzrok kardynała prześlizgnął się po okalających herbową tarczę wstęgach ze złotymi napisami w alfabetach łacińskim i arabskim: „Liberte, Egalite, Fraternite” oraz „La illach l’Allach, Mohamed rasul Allach”.

(Rafał A. Ziemkiewicz – Źródło bez wody)

W tym opowiadaniu sprzed 14 lat Rafał Ziemkiewicz doskonale ujął problem współczesnej Europy.

Co gorsze, Europa zachodnia podłożyła się sama. Sama pozbawiła się dziesiątki lat temu swoich zasad – choćby chrześcijaństwa i prymatu własnej kultury. To wszystko zastąpiła w istocie brakiem zasad, czyli tolerancją i koegzystencją.

Problem w tym, że Europa uczyniła taki gest jednostronnie. Nie powiedziała „tolerancja za tolerancję”. Nie powiedziała „skoro darujemy ci takie zasady, to i ty ich przestrzegaj”.

Kto skorzystał na tolerancji?

Zamknięte środowiska, w których nie ma ani trochę wyrozumiałości wobec odstępców. Te, które trzymają w ryzach swoich członków, ale które chętnie korzystają z ochrony, jakie dają im państwa europejskie.

A więc:
1. Muzułmanie (i ogólnie Arabowie).
2. Feministki.
3. Środowiska gejów i lesbijek.
4. Niektóre grupy narodowościowe, np. Żydzi i Cyganie.

Jeśli należę do większości i chciałbym promować rzeczy, które uznaję za ważne dla większości, to jestem nietolerancyjny, bo nie wolno mi się z moją większością, z moimi zasadami narzucać.

Jeśli sympatyzuję z mniejszością i chcę niszczyć i wyśmiewać zasady większości, to jestem otwarty i tolerancyjny, ba, myślę nieszablonowo, jestem kreatywny, każdy autorytet moralny mnie poprze.

Cudny wynalazek.

Czy to da się powstrzymać? Czy Europa wróci do zasad, a jednocześnie nie przegnie w drugą stronę? Lewica chętnie używa Le Pena, Heidera czy Giertycha jako straszaków, co się niby stanie jeśli ograniczy się tolerancję. Specjalnie wyolbrzymia się te środowiska, aby przez kontrast nie zauważać tych, którzy na przykład chcą się wzorować na Stanach Zjednoczonych.

Pewna nadzieja w migracjach z Europy Wschodniej. Polacy, Rosjanie, Ukraińcy są niezmiernie zdolni i pracowici – o ile dostaną szansę. To właśnie nasze kraje mogą stworzyć imigrację na wzór amerykański, która pokaże, że jednak można pracować nie drenując systemu socjalnego, że można nie zamykać się we własnych gettach, że inność nie oznacza od razu wrogości.

Ale na razie czarno widzę przyszłość Zachodu.

11 listopada, czyli triumf sztuki negocjacji

piątek, 11 listopada 2005 01:37

Jakże trudno jest nam to sobie wyobrazić. Lektury, poczynając od szkolnych powieści, poprzez prace historyczne, aż do ówczesnych pamiętników mówią wiele, ale nie dają możliwości poczucia się choć przez chwilę Polakiem w kraju, w którym nazwa Polska jest prawnie zakazana. I obojętnie – czy za mówienie o niepodległości groziła kara śmierci czy łagodne napominania stańczyków, było to marzenie najwyższe, często nawet nie artykułowane – bo nie bruka się ideału. Dlatego wyobrażenia o tym, co działo się będzie PO odzyskaniu niepodległości też pozostawały w sferze marzeń. Stąd tak wiele swarów, przypadkowości, ludzkiej głupoty, już po listopadzie 1918. Ale nawet wtedy zdawano sobie sprawę z tego, że data jest to wyjątkowa w historii Polski, porównywalna może ze zjednoczeniem kraju przez Władysława Łokietka. Znowu jesteśmy! Ale jacy będziemy, o tym decydowały już lata następne.

Mało podkreśla się przy okazji rocznicowych obchodów, że ta radość byłaby znacznie mniejsza, gdyby nie sztuka negocjacji oraz współdziałanie ówczesnych polityków i wojskowych.

Jest taka książka Piotra Łossowskiego „Jak Feniks z popiołów – Oswobodzenie ziem polskich spod okupacji w listopadzie 1918”. Momentami czyta się ją jak thriller polityczny. :)

Bo mało kto pamięta, że dnia 11 listopada 1918 roku w Warszawie i w większości miast wciąż stacjonowały spore oddziały niemieckie. Na naszych Kresach Wschodnich grozę budziła prawie półmilionowa armia Ober-Ostu, która była gotowa siłą przedrzeć się przez teren Polski. Na przykład 16 listopada Niemcy dokonali masakry Międzyrzeca Podlaskiego.

Co gorsza, wycofujący się Niemcy mogli kraj pozbawić wszelkiej infrastruktury: zburzyć mosty, zniszczyć kolej, zabrać tabor kolejowy, wywieźć broń i zapasy z magazynów… W ten sposób nowa, wolna Polska cofnęłaby się do średniowiecza.

Dlatego wszystko trzeba było negocjować. Polacy wykorzystywali animozje między niemieckimi oficerami i żołnierzami, grali na nastrojach rewolucyjnych, obiecywali ile się da, byle Niemcy nie korzystali z drogi siłowej. Polskie wojsko było wtedy w stanie organizacji, właściwie organiczone do sił porządkowych – ale Niemcy nie zawsze o tym wiedzieli. Czasami przydawał się więc blef. Nie zawsze się udawało, ginęłi i Niemcy i Polacy. Ale najczęściej garnizony niemieckie rozbrajane były przez znacznie mniejsze od nich oddziały.

Trzeba o takich udanych powstaniach mówić. W polskiej historii była nie tylko martyrologia, nie tylko dostawaliśmy w dupę, ale i potrafiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce – z sukcesem. Dowodem – listopad 1918.

W ostatnim Ozonie tematem numeru jest tzw. „marketing historyczny”. Coś, co robią inne kraje, narzucając swoją wizję świata. Polskie władze głównie narzekają na antypolonizm, „polskie obozy koncentracyjne”, pomijanie Polski w opracowaniach europejskich na ten temat. Niestety, nawet fascynująca „Historia świata 1917-1990” Paula Johnsona Polsce poświeca dwa czy trzy akapity, parokrotnie mniej niż np. Rumunii, albo jakimś państewkom w Afryce.

Co można zrobić? Ozon podpowiada to, co i mnie się marzy od dawna. Zainwestować w porządne widowiska filmowe, których tłem będzie polska historia. Tłem – bo tym się różni dobra rozrywka od martyrologii. Ozon podaje jako przykład film „Brave Heart”, który światu pokazał odrębność historyczną Szkocji. Chwytliwych tematów jest mnóstwo. Armia Krajowa, Powstanie Warszawskie, rola Polaków w rozwiązaniu tajemnic V2, słynna polska tolerancja religijna – i to w czasach gdy na Zachodzie wypędzano żydów i mordowano protestantów, Sobieski pod Wiedniem, Sierpień 80. Przecież na to są pieniądze. Wystarczy tylko nie wydawać ich na intelektualne dzieła panów Zanussiego i Wajdy.

Od czasu do czasu nawet Vroobel musi sobie polatać

11 listopada 2005 00:28

Wystawiłem na aukcji możliwość wypicia kawy w moim towarzystwie. :)

Ciekawe czy stworzę nowy trend.

Aktualizacja

Trendu nie stworzyłem, choć 700 odsłon aukcja miała. :) A wygrała Marjo. Nagroda już odebrana, wystawiliśmy sobie nawet komentarze. :)

Oranż czy Orendż? Strategia czy przekręt?

poniedziałek, 7 listopada 2005 23:45

„Orendż”, nie „oranż” się mówi – przekonywała mnie dzisiaj koleżanka przy filiżance aromatycznej kawy. A ja ją przekonywałem, że skoro w języku polskim istnieje słowo „oranż” to nową markę wolę w taki sposób wymawiać.

Oranż, ale czy to aby polskie słowo?

Idea była chyba najlepszą marką telefonii komórkowych. Pewnie dlatego, że wystartowała parę lat po Erze i Plusie – był czas, aby wszystko perfekcyjnie dopracować. Marka Idea prowadzi do pozytywnych skojarzeń, daje hasła, które pozostają w pamięci np. „Trzeba mieć Ideę”. No i pamiętamy wszyscy panów Manna i Maternę, czy bilboardy z Einsteinem.

To wszystko skasowano jednym pociągnięciem. Przeprowadzono bezsensowny rebranding, nałożenie obco brzmiącej i profesjonalnie zimnej marki Orange.

Ktoś powie – no tak, globalizacja, marki muszą być globalne. Bzdura! Po co globalna marka w sytuacji, gdy wszystkie usługi są i tak przypisane do rejonu Polski? Idei używali przecież tylko Polacy, gdy Polskę odwiedza ktoś z zagranicy, ma gdzieś nazwy lokalnych sieci, bo używa roamingu. A chyba to, że się teraz będzie przełączał w roamingu na Oranż nie jest takie istotne, zresztą coś takiego jest chyba jak sieci preferowane, czyli roaming Oranżów zachodnich powinien automatycznie wybierac Ideę polską.

Rozumiem na przykład zmianę nazw hoteli. Słynne warszawskie hotele Forum i Bristol, kupione przez światowe sieci dostały marki tychże sieci (Accor, Le Royal Meridien). I jest to zrozumiałe. Bo dla zagranicznego managera, który co chwilę zmienia miejsce pobytu, liczy się marka globalna, nie będzie się uczył jakiejś lokalnej.

Nie tylko ja zauważyłem bezsens tej zmiany. Dzisiejszy ComputerWorld donosi:

Koszty i straty PTK Centertel związane z wprowadzeniem marki Orange zbliżają się do 1 mld USD – ocenia zespół ekspertów Instytutu eGospodarki Centrum im. Adama Smitha pod kierownictwem Andrzeja J. Piotrowskiego. Ich zdaniem rebranding sieci komórkowej nie przyniósł zapowiadanych korzyści. Czy popełniono przestępstwo? – pytają autorzy opracowania. Zarząd TPSA zdecydowanie odrzuca argumentację CAS.

[…]

Krytykę autorów opracowania wzbudza umowa zawarta przez PTK Centertel z Orange Brand Services, która zakłada odprowadzanie przez polskiego operatora opłaty sięgającej 1,6 proc. jego przychodów przez dziesięć lat. – Wysokość opłaty można by traktować jako umiarkowaną gdyby istotnie licencja na używanie nazwy Orange przedstawiała dla PTK Centertel jakąkolwiek dodatnią wartość.

[…]

Raport centrum powołując się na opinię prawników stwierdza: (…) w przedmiotowym przypadku mogło dojść do popełnienia przestępstwa tak na gruncie kodeksu spółek handlowych (art. 585) jak i kodeksu karnego (art. 296).

Być może to element czarnego PR ze strony konkurencji. Ta jednak przymierza się do podobnego kroku – czyli zmiany na T-Mobile i Vodafone. A może po prostu skierowanie uwagi na rzeczywisty interes globalnego właściciela. Liczy się haracz za licencję marki, a nie jakiekolwiek korzyści dla lokalnego rynku.

No i jeszcze komentarz z branżowej listy dyskusyjnej:

Sprawa prywatyzacji TP – nie boję się tego napisać, nawet jako były pracownik tej spółki – powinna znaleźć swoje miejsce w sejmowej komisji śledczej (podobnie jak sprawy PZU czy Orlen). Sprzedanie państwowej firmy, innej państwowej firmie, która ma do tego ogromne problemy wewnętrzne na rynku francuskim, uważam za skandal, a te wszystkie manipulacje, których FT dokonuje w tej chwili włącznie z tzw. rebrandingami, które prowadzą jedynie do transferu majątku (kiedyś państwowego) do Francji są żenujące. Są granicę tzw. prywatyzacji oraz procesu popularnej globalizacji, które w tym przypadku przekroczono i brawa należą się Centrum A. Smitha, że odważyło się powiedzieć o tym prawdę. Mistrzostwem świata tej prywatyzacji jest do tego fakt, że TP do tej pory pozostaje faktycznym monopolistą na polskim rynku. Tyle, że zyski płyną nie do skarbu państwa, ale do Francji.

Przepraszam, że z deczka zawodowo się zrobiło, obiecuję, że następna notka na podobny temat znajdzie się już gdzie indziej. :-)

Jak usuwałem swoje konto na Ogame

niedziela, 6 listopada 2005 23:53

Dla tych, którzy nie wiedzą, Ogame.pl to internetowa gra ekonomiczno-wojenna, która rozgrywa się w czasie rzeczywistym. Takie połączenie Cywilizacji i Frontiera, tyle że wszystko online. Rozwijamy swoje planety, budujemy kolejne poziomy budynków i technologii, wreszcie można zabrać się za flotę i łupić innych graczy. Zacząłem się w to bawić zachęcony przez Marjo, tak w połowie sierpnia. Po dwóch miesiącach na universum 27, bo tam grałem, dotarłem do pierwszej setki (spośród 10 tysięcy osób).

Ogame daje sporo możliwości działania, współpracy i walki, szczególnie w ramach sojuszy. Ponadto: tu trzeba myśleć. To gra bardzo rozbudowana, oparta na wzorach matematycznych. Są nawet specjalistyczne programy do symulacji walk, a ja sam sobie napisałem arkusz Excela, gdzie liczyłem opłacalność poszczególnych rozwiązań. Ta gra daje wiele satysfakcji.

Ale i w zamian wymaga wiele.

Trzeba przede wszystkim pilnować swojego konta, bo w każdej chwili ktoś może mnie zaatakować. W praktyce oznacza to zaglądanie do gry co godzinę czy dwie. Na noc trzeba zaś uciekać swoimi statkami w operacji zwanej „fleet-save”. A i tak sprytni gracze znajdą sposób, żeby coś mi zniszczyć. Ta gra to dużo emocji.

Ze zdziwieniem zacząłem obserwować, że plan dnia podporządkowuję grze. Wstać o tej porze, gdy wraca moja flota. Przed snem włączyć grę żeby ochronić flotę. Jeśli wychodzę, też trzeba chronić flotę. Tu mnie ktoś atakuje, więc muszę wyłączyć mecz Anglia-Polska, bo trzeba mu odpowiedzieć. Tutaj ktoś z sojuszu mnie prosi o pomoc. Ktoś w Krakowie bodajże napisał pracę magisterską na temat społeczności graczy Ogame. Większość uzależniła się w podobny sposób.

Postanowień „kasuję konto” miałem już kilka. Niestety gra jest wredna pod tym względem. Od chwili wciśnięcia przycisku „usuń konto” minie aż tydzień, zanim konto zostanie usunięte. W tym czasie można dalej grać, a jak tu nie grać, skoro starzy wrogowie zaraz mnie dopadną. Można pójść na urlop (wtedy konto jest chronione przez minimum 2 dni), ale…. nie sposób nie zajrzeć chociaż z ciekawości, co nowego w sojuszu. A gdy wrócisz z urlopu – usuwanie konta jest anulowane… (bug, ale pewnie zamierzony)

Parę razy mi się nie udawało, usuwałem konto, potem wracałem. Przed chwilą, gdy włączyłem specjalnie komputer, aby ochronić flotę, stwierdziłem „basta”. Co zrobić abym już nie wracał? Proste. Muszę zablokować sobie możliwość wejścia do gry. A zatem.
– Wystąpiłem z sojuszu.
– Zmieniłem nazwę konta na taką, której nie zapamiętam.
– Zmieniłem hasło, po czym skasowałem je z dysku: w tym celu musiałem wyłączyć Google Desktop (indeksuje wszsytkie pliki), PowerPro (pamięć ostatnich schowków) i Norton Unerase (który odzyskuje pliki),
– Podobnie z hasłami do forów dyskusyjnych.
– Wyrzuciłem wszystkie arkusze, programy, skanery galaktyk (nielegalne swoją drogą) i pomoce naukowe.

No i chyba nie mam sposobu, aby już na to konto wrócić. Choć … jest jeszcze opcja odzyskiwania hasła, jednak skoro nie pamiętam nazwy konta, to chyba nie da się z niej skorzystać.

Kurcze, człowiek rozumny, a tak potrafi się ogłupić zwykłą grą… Uzależnienie to straszna rzecz.

Aktualizacja z 6 grudnia 2005: Niestety, to nie koniec mojej przygody z Ogame. Przeczytaj o machlojkach, związanych z wymuszaniem płatności za konto Komandor.

Dziś piątek i już po Środzie

piątek, 4 listopada 2005 22:03

Pierwszy raz zobaczyłem tę panią parę lat temu w studiu wyborczym TVP. Podpis brzmiał: Magdalena Środa, etyk. Zacząłem się zastanawiać, co to za zawód. I czy aby upoważnia on do bycia sumieniem narodu, bo wypowiedzi pani Środy były właśnie takie szerokie.

Środa była dla mnie obleśnym przykładem całkowitego braku oferty ideowej, jaką może mieć polska lewica.

Nawet w tak zdałoby się lewicowym temacie jak prawa kobiet – jej działanie ograniczyło się do wspierania środowisk feministycznych. Gdy w Warszawie miało miejsce wydarzenie tak dla kobiet poniżające jak seksualny rekord świata, pani ministra siedziała cichutko. Cichutko, bo to przecież prawica zaprotestowała przeciwko imprezie, więc jej nie wypadało. A może w kodeksie etycznym Środy jest przyzwolenie na poniżanie i wykorzystywanie. Pewnie podchodzi pod wolność osobistą, którą tak współczesna lewica hołubi.

Zresztą, co ja się znęcam nad biedną kobietą, gdy czytam że „za pierwszy miesiąc darmowego jeżdżenia TIR-ów po 2 odcinkach płatnych autostrad skarb państwa musiał zapłacić ponad 30 milionów złotych.” To są prawdziwe interesy. Zamiast budować nowe autostrady, dopłaćmy do istniejących. I to kwotę, która wielokrotnie przekracza wpływy z ciężarówek na rogatkach.

Franz Fiszer, legendarny król salonów warszawskich sprzed 80 lat mawiał:
– Nie będzie w Polsce porządków, jeśli się nie rozstrzela 750 000 szubrawców.
Ktoś spytał – Czy myślisz, że jest aż 750 000 szubrawców?
– Nic nie szkodzi. W razie czego dobierzemy z uczciwych
.

Dzisiaj 750 tysięcy znalazłoby się w jednym większym województwie. :)

To napisał Vroo, mistrz długich zdań.

Ludzka cena = 45 złotych

4 listopada 2005 17:11

Pusty śmiech mnie wziął, jak dzisiaj przeczytałem w GW, że koncerny płytowe zamierzają w Polsce wydać płyty z serii „Ludzka cena”, za uwaga – jedyne 45 złotych. Dotychczas niektóre nowości kosztują 60-70 złotych.

Dlaczego takie ogromne :) obniżki? Oryginalne książeczki zastąpiono wkładkami dwustronnymi, jak z dobrych pirackich czasów. W efekcie za 45zł dostajemy bubla, za to koncern jest zadowolony, że wychodzi naprzeciw oczekiwaniom.

„Czy wy nas macie za idiotów?” No chyba jednak mają. :)

Kategorie: Muzyka
3 komentarze

Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: