VrooBlog
Archiwum bloga w kategorii Kulturalnie:
Przeczytane książki, obejrzane filmy…
Głosy z budki
W ramach IX Dni Kultury Żydowskiej w Olsztynie trafiliśmy dzisiaj na pokaz dwóch filmów dokumentalnych. Najbardziej zapadną mi w pamięć „Głosy z budki” (Voices from the Booth) – nagrodzone niedawno za pokazanie codziennego życia w Izraelu.
Oto rosyjscy Żydzi, którzy wyeimgrowali do Izraela po upadku komunizmu, będąc już w sile wieku. Wcześniej mieli udaną karierę zawodową – np. lutnik, krytyk muzyczny, akordeonista grający przed tysiącami ludzi, jedyna występująca w filmie kobieta była chirurgiem. Ale dla nowej ojczyzny nie liczyły się ich wcześniejsze dokonania. I tak oto wszyscy zostali… ochroniarzami. Siedzą w budkach na parkingach i wpuszczają samochody, a ludzie wołają na nich „hej, szomer” – hej strażniku!
Starają się jakoś w tej sytuacji odnaleźć. Niektórzy chcą się wydostać, żeby jednak robić coś innego. Jeden z bohaterów odkrywa w sobie talenty literackie i pisze podczas stróżowania opowiadania. Film nie ma optymistycznego przesłania, bo nie każdemu się uda.
Tak się film zaczyna.
Świetnie się filmu… słucha – to przemieszanie wypowiedzi po rosyjsku i hebrajsku. Nauczyli się wszyscy nowego języka, ale zdecydowanie wolą stary. I w ten sposób i w Rosji i w Izraelu stają się cudzoziemcami.
Mimowolnie podczas oglądania filmu przypomniały mi się losy Tadeusza Bora Komorowskiego, który po emigracji do Wielkiej Brytanii musiał otworzyć zakład tapicerski, albo opowieści Tadeusza Niwińskiego, jak to po wyjeździe z Polski, on – dyrektor jakiegoś zakładu – zamiatał w Szwecji ulice.
Wiara, że w wyniku posiadanych zdolności i pozycji jesteśmy ludziom do czegoś potrzebni, jakże złudna.
Bogowie
Jaki to jest polski film.
Polski pod względem charakteru, fabuły i gry.
Bohaterowie palą, piją (kawę i wódkę), rzucają kurwami i patrzą spode łba.
Lata 80. z ich szarością i biurokracją oddane wspaniale, podobnie jak odróżnia się w nich główny bohater.
I nie jest istotne, czy akurat miał jasnozielonego fiata – ale ze swoją determinacją wygląda w tej rzeczywistości jak kosmita.
Nie wiem czy Zbigniew Religa był zadowolony ze swojego życia. Czeka na moim Kindle książka Jana Osieckiego oparta o wywiady z nim i teraz pewnie się za nią zabiorę. Gdy starł się z rzeczywistością służby zdrowia jako całości, już jako minister, też łatwo nie było. Film o tym nawet nie wspomina, bo i po co.
„Bogowie” odpowiadają – i to w takim bardzo amerykańskim stylu – na naszą polską potrzebę bohaterów. Fajnie tak oglądać amerykańskie filmy, w których bohater z grupką przyjaciół zdobywa świat. I to nam zaoferował Łukasz Palkowski. Dodatkowo jest to bohater w takim polskim stylu – bo z całym bagażem swojego temperamentu i wszystkich wad.
Nie jest to na pewno laurka i dlatego w zasadzie ogląda się to jak dokument. Jakąś tam wadą tego trzymania się faktów była straszliwa przewidywalność – nawet końcowej (no nie ma co mówić – świetnej) sceny się domyśliłem. Kot zagrał doskonale, choć jeśli chcemy się trzymać faktów – był na ten film za młody – aktor zbliża się do czterdziestki, a Religa wtedy dobijał pięćdziesiątki. Wystarczy porównać wory pod oczami w końcowej scenie i na zdjęciu.
Ocena 8/10.
Notatki JP2 czyli Kronos II
Pisałem niedawno o moim zdziwieniu wydaniem przez Znak notatek osobistych Jana Pawła II, które miały być spalone.
W sobotę przez jakiś czas przeglądałem je w księgarni – i tym bardziej nie rozumiem tej decyzji.
To nie są notatki osobiste. To są notatki z rekolekcji w których uczestniczył Wojtyła, jako biskup i papież. Notatki hasłowe, skrótowe, trochę cytatów, czasami pojedyncze słowa.To może być faktycznie ciekawe dla badaczy – którzy wynajdą inspirację jakimiś rekolekcjami w którejś z encyklik. Na pewno to się jednak nie nadaje do czytania przez normalnych ludzi. Ci powinni sięgnąć po liczne pisma JP2, które przecież zostały wielokrotnie wydane.
Żeby jeszcze ten tekst przeszedł przez sito wyboru czy redakcji. Nie, leci całość – szczególnie na końcu widzimy, że jest mnóstwo zdań po włosku, co jest tłumaczone w nawiasach na polski.
Pierwsze skojarzenie jakie miałem przy oglądaniu tych Notatek to „Kronos” Gombrowicza – czyli rzekomo sekretny dziennik, wydarzenie literackie – a tak naprawdę codzienne, przyziemne zapiski, mające znaczenie wyłącznie dla biografów. Ktokolwiek to kupił, mógł się czuć oszukany.
Oczywiście w wydanym zbiorze – i to muszę stanowczo podkreślić – nie ma żadnych kontrowersji jakie spotkamy u Gombrowicza – ale sama forma jest zbliżona.
W niedawnym „Do Rzeczy” Andrzej Horubała, jak się okazało – miał takie samo skojarzenie co ja – że to nie są przemyślenia, pytania i rozważania samego JP2 – że to słowa rekolekcjonistów, które papież sobie zapisywał. Ciekawe, czy jakby znaleziono zeszyty Wojtyły ze studiów, to też by te notatki wydano?
Horubała ładnie to podsumował:
Jakbyśmy rzeczywiście mieli za mało papieskich tekstów. Ale przecież Jan Paweł II zostawił nam kilka skończonych i domkniętych dzieł, takich jak homilie, listy, encykliki, „Nie lękajcie się!”, „Pamięć i tożsamość” czy „Dar i tajemnica” – no i jeszcze, dobra, jeśli chcecie coś na akademię, to macie! – tom poezji medytacyjnej „Tryptyk rzymski”.
[…]
Cieszyć się z jakichś okruchów rekolekcyjnych „zanotów”, gdy jest „Znak, któremu sprzeciwiać się będą”, zbierający blaski i cienie teologii Wojtyły, czyli watykańskie rekolekcje wygłoszone dla Pawła VI przez arcybiskupa Krakowa w roku 1976?
Tyle prac, tyle książek, tyle dzieł, to nie, lekceważąc jego wysiłki, na lady księgarskie rzuca się sklecony z notatek tom i odprawia się porównywalny z hucpą promocyjną „Kronosa” taniec wokół tych dwóch brudnopisów. Już słyszałem, że osoby przygotowujące akademie z okazji kanonizacji zaopatrzone w egzemplarze sygnalne szukają tam cytatów.
[…]
Pewnie, że nasz święty Papież, patrząc na to wszystko z góry, może tylko pokręcić głową i powiedzieć: „Oj Stasiu, Stasiu, zamiast wziąć się do roboty i zrobić jakiś porządny program duszpasterski na moją kanonizację, ty mi z Gombrowiczem rywalizować każesz…”. No i się uśmiecha.
Polski dla opornych – 10 codziennych polskich zwrotów
Książka „Polish for Dummies” w Amazonie ma dostępne darmowe fragmenty.
Rozdział 20: „Ten Everyday Polish Expressions”:
- No (No, no does not equal the English word „no” at all)
- Pa pa
- Smacznego!
- Na zdrowie!
- To niemożliwe!
- Chyba
- Naprawdę
- Dokładnie
- Masz rację
- Palce lizać! / Pycha! / Mniam, mniam!
Ile to nasz język mówi o nas jako narodzie… :-)
Był sobie dzieciak i ukradł scenariusz
„Był sobie dzieciak” to obraz reklamowany jako pierwszy w wolnej Polsce film fabularny o Powstaniu Warszawskim. Poszliśmy więc tydzień temu. W klubowej sali olsztyńskiego kina Awangarda byliśmy… jedynymi widzami. I dobrze, bo czasami komentować musiałem głośno i z niedowierzaniem.
Film nie jest bardzo zły, ale bardzo dziwny. Nie wiem zresztą czy można nazwać to filmem. Sfabularyzowany teatr telewizji? Zbiór dość statycznych scen połączonych postaciami głównych bohaterów, rozpoczynany, przerywany i zakończony… narracją Olgierda Łukaszewicza. Przez pierwsze kilka minut snuje opowieść o pamięci, Polsce, Warszawie i powstaniu. Rzekomo dlatego, że gdy pierwszą wersję filmu oglądali obcokrajowcy, to nie wiedzieli o co chodzi…
Fabuła jest mniej więcej taka – młody chłopak żegna się z matką, którą z Woli zaraz wywiozą Niemcy i próbuje dotrzeć na Śródmieście, gdzie znajduje się jego ojciec. Już w pierwszym napotkanym budynku bierze w obronę panią w średnim wieku oskarżoną (słusznie) o kolaborację, a szukającą swojego syna walczącego w powstaniu i… dalej mota się przez pół filmu między stanowiskami powstańców, panią w której zdążył się zakochać, a niemiecką kwaterą, gdzie wbrew swojej woli wejdzie w bliską zażyłość z pewnym esesmanem. Nie zdradzam tutaj za dużo, bo w zasadzie nie ma w tym filmie rzeczy, które mogłyby zaskoczyć. No, chyba że takie symboliczne sceny jak taniec w ruinach do muzyki z patefonu…
Zwieńczeniem filmu jest scena akcji (!) czyli walki w podziemiach, na której porządne nagranie twórców nie było już chyba stać, dlatego przez 5 minut oglądamy grę cieni z okazjonalnymi efektami dźwiękowymi.
Szkoda, bo taki film tylko może zniechęcić do oglądania kolejnych poświęconych Powstaniu. Temat miał potencjał – postać grana przez Magdalenę Cielecką to kandydatka na naprawdę świetną rolę dramatyczną. Co z tego, skoro reżyser rozstawiał ją jak kukiełkę i tu nawet świetna aktorka nie pomoże.
Jedyny film, z którym mogę „Dzieciaka” porównać to „Wiedźmin” – i tu i tu nie było scenariusza. I tu i tu przerażały naiwne sceny. W obu przypadkach człowiek zastanawiał się, jak coś takiego trafiło do kina i żałował, że dobre pomysły zostały zmarnowane.
[52 książki] Harry Potter i kamień filozoficzny
Słowo wstępu – posiadanie Kindle sprawiło, że czytam o wiele więcej niż wcześniej, ale czytam… nielojalnie. Na moim czytniku jest chyba kilkadziesiąt książek, które zacząłem, a których nie skończyłem. Niekoniecznie to świadczy źle o tych tytułach – raczej o tym, że co chwilę wpadają nowe, które kuszą i zachęcają, no i stare idą w odstawkę. Po dwóch tygodniach dochodzą kolejne… I tak bez końca.
Ale mam zamiar to zmienić. Dołączam do inicjatywy „52 książki”, polegającej na tym, żeby przez cały rok co tydzień skończyć czytać jeden tytuł. Postanowienia ogłoszone publiczne są skuteczniejsze, dlatego ogłaszam je tutaj. Co więcej – co tydzień mam zamiar pisać na blogu krótką recenzję tego co przeczytałem.
Książka pierwsza: Harry Potter i kamień filozoficzny. No, nie można powiedzieć, żebym ten rok zaczął bardzo ambitnie. Ale od dawna chciałem przeczytać choć jedną książkę z cyklu J.K. Rowling, żeby się dowiedzieć, skąd taka jego ogromna popularność. To jest pierwszy tom, wydany w Polsce w roku 2000, od którego wszystko się zaczęło. Kolejne tomy, filmy i wielka potteromania. Mniej więcej wiedziałem o co chodzi, chyba obejrzałem jeden z filmów, choć nic z niego nie pamiętałem.
Czyta się szybko i przyjemnie. Początek wydaje się najlepszy – Potter jako sierota, dzieciak biedny, prześladowany przez przybranych rodziców i kuzyna, nie zdający sobie sprawy ze swojej niezwykłości. Najsłabsza jest część środkowa – gdy bohater trafi już do Hogwartu, wszystko dzieje się po sznurku, zgodnie z tradycją książek dla młodzieży. Tu najbardziej widać że, na Pottera jestem o jakieś 20 lat za stary, bo… jest straszliwie przewidywalny. Role są rozpisane. Wiadomo kto jest dobry, kto jest zły, no jeden zły okazuje się na końcu nie taki zły, a sam Harry staje się już doskonały we wszystkim. Wreszcie zawiązuje się akcja, choć wszystko się kończy zanim się na dobre zaczęło. Więcej komplikacji było u Bahdaja i Ożogowskiej…
Świat wykreowany przez Rowling można polubić, choć w zasadzie niewiele o nim wiemy – aby nie znudzić czytelnika autorka unika „opisów przyrody” i np. nie przeczytamy dokładnie jak wyglądał Hogwart. Bardzo podoba mi się to, jak książka przeciwstawia „wtajemniczonych” całej reszcie mugoli, choć to oczywiście nie jest nowy pomysł – po mistrzowsku zrobili to Strugaccy umieszczając magię i czarodziejów w sowieckiej rzeczywistości („Poniedziałek zaczyna się w sobotę”), tutaj Rowling nie dorasta im do pięt.
Aneks autorstwa tłumaczki pokazuje, jak dużo książka mogła stracić na tłumaczeniu – wiele gier słownych ma wyłącznie sens w oryginale, jest też sporo nawiązań do anglosaskiej kultury, których pewnie nastoletni czytelnicy z Polski mogą nie łapać.
Natomiast kompletnie idiotyczne wydają mi się interpretacje o rzekomej antychrześcijańskiej wymowie utworu. Wprawdzie już z pierwszego zdania dowiadujemy się, że dla pani Rowling synonimem wszystkiego co najgorsze jest małomiasteczkowa dewocja, ale nie widzę tam niczego zdrożnego. Sama treść odpowiada etapowi rozwoju dziecka, w której lubi patrzeć na rzeczywistość w sposób magiczny. Pamiętam siebie w wieku 10-11 lat i wtedy na pewno Potter zrobiłby na mnie wielkie wrażenie.
Podsumowując – sympatyczne czytadło nie wymagające wysiłku, ale nie wiem czy będę czytał kolejne części. Przecież wiadomo że Harry jak zwykle okaże się najlepszy. :-)
Do kupienia: brak oficjalnej wersji cyfrowej, papier polecam z najbliższej biblioteki.
Ocena: 5/10.
My, Polacy mamy opinię romantyków
Parę lat temu płyta Lao Che, „Powstanie warszawskie” z wsamplowanym powyżej zdaniem zrobiła furorę. Wreszcie polski zespół zaśpiewał normalnym językiem, o rzeczach ważnych dla wielu z nas. Właściwie słuchając „Powstania”, mogliśmy sobie uświadomić ile dla nas znaczą. Że patriotyzm to nie jest niemodne słowo poświęcone na ołtarzu nowoczesności, a po prostu samookreślenie się w danej sytuacji.
Od paru lat obserwujemy też u nas popularność szwedzkiego zespołu Sabaton, który gra strasznie niemodną odmianę metalu, wziętą wprost z lat 80. Nikt by na niego nie zwrócił uwagi, gdyby nie to że nagrali parę utworów o Polsce. Jak choćby 40-1 o polskich bohaterskich obrońcach z Wizny.
Albo jeszcze słynniejszy Uprising na temat Powstania.
No i co z tego? Umięśnionych muzyków interesuje głównie kreowanie wielkich obrazów batalistycznych i robią to równie podobnie omawiając bohaterstwo Wermachtu jak i Armii Krajowej.
A jednak… gdy oglądam po raz któryś teledysk do 40-1 to budzi się we mnie chęć do patriotycznych czynów. :) I chyba wielu innym słuchaczom. Po prostu mamy potrzebę „hymnów”, piosenek, które nas zjednoczą. A kultura popularna takich hymnów nie dostarcza. Wstydzimy się potrzeby jedności, wspólnego śpiewania. Polacy nie lubią śpiewać, co najwyżej Sto lat na imieninach i Hej sokoły po pół litrze na głowę. Na tym koniec.
Jakie smutne jest na przykład przez to nasze kibicowanie. „Polskaaa biało czerwoni” i nic więcej. Dziesiątki artystów próbowały przygotować piosenkę promującą nas na Euro, a jak wygrało pseudo-ludowe „Koko Euro Spoko”, to zostało zmieszane z błotem. To co Polacy powinni śpiewać na stadionach? Sojkę i Turnaua?
A tu nagle zagraniczny (!) zespół dostarcza nam hymn.
Inna sprawa, że jednak co za dużo to niezdrowo. Głupio się czułem na rozgrzewce przed Biegiem Powstania Warszawskiego, gdy puszczono na telebimach właśnie Uprising – a potem wszyscy śpiewaliśmy Rotę. Nagłośnienie zresztą dali takie, że szybko z kolegą odbiegliśmy trochę dalej, żeby nie ogłuchnąć i spokojnie dalej gadać.
Dlaczego Wiedźmina Sapkowskiego nie można wciąż przeczytać w całości po angielsku?!
Mówi się o nas, Polakach, że często tracimy różne szanse dziejowe. Przegrywamy wojny, które można było wygrać, głupio przejadamy okresy dobrej koniunktury, a w momencie gdy jest źle, podkładamy się jeszcze bardziej. Dzieje się to w skali makro i mikro. Są przedsięwzięcia, które mogą podbić świat, z dziwnych powodów tak się nie dzieje.
Obecnie Wiedźmin II jest jedną z najpopularniejszych gier na świecie. Właśnie dostał aż 6 prestiżowych nagród European Games Award 2012. To ogromny sukces CD Projektu, który już na dobre stał się światowym potentatem.
W lipcu przechodziłem Wiedźmina ponownie, inną ścieżką i zwróciłem uwagę, jak dużo w fabule jest odniesień do sagi Andrzeja Sapkowskiego. Geralt wciąż spotyka postaci znane z sagi, wciąż w wypowiedziach trafiają się nawiązania do tamtych wydarzeń, no a cała fabuła, która przed graczem jest odkrywana zaczyna się właśnie parę lat po ostatnich wydarzeniach z sagi. Można powiedzieć, że gracz tworzy dalszą część tego, co działo się w książkach.
Tyle, że poza Polską mało kto ma tego świadomość.
Andrzej Sapkowski napisał dwa tomy opowiadań oraz pięć tomów powieści. Z tych siedmiu części po angielsku został wydany jedynie… pierwszy tom opowiadań (The Last Wish) i pierwszy tom powieści (Blood of Elves). Oba tomy mają na Amazonie dobre recenzje, ludzie sięgają po nie po zagraniu w grę. Ale dominują też narzekania – gdzie dalsze części?! Jak można było wydać powieść, której fabuła wynika z II tomu opowiadań, który opublikowany nie został?
Nie wiem, czyja to jest nieudolność:
- autora, który ma swoje zwyczaje i mógł powiedzieć „nie”.
- wydawcy – widzę, że SuperNova ma od lat jakieś kłopoty, chyba niczego nowego nie wydają już. Tak jakby jechali na popularności Sapkowskiego i wznowieniach klasyki polskiego SF.
- tłumacza – nie może sobie poradzić z pełnym gier słownych językiem Sapkowskiego?
- właściciela praw autorskich – któremu je oddano i ten je sobie trzyma?
Ale smutne, bo Sapkowski miał szansę zostać najpopularniejszym polskim pisarzem fantasy/SF po Lemie. Jego książki powinny być dodawane do edycji rozszerzonych Wiedźmina, a fani na całym świecie powinni mieć możliwość kupienia ich obok gry. Hollywood mogłoby kupić prawa do filmu i zrobić coś lepszego niż ta żenada, którą kiedyś oglądaliśmy w kinie i telewizji. Szanse wciąż są. Może przy Wiedźminie III?
Bo artysta głodny jest najbardziej płodny
Zabawny artykuł „Artysta pyta, jak żyć” opublikowała niedawno Wyborcza.
Artysta to takie stworzenie, które jest owładnięte manią tworzenia. Tworzy, tworzy i nie myśli co tu do garnka wrzucić. I budzi się po 30 latach bez pieniędzy, bez ubezpieczeń i bez emerytury. I powinno być inaczej! Bo przecież bardziej oświecone kraje mają systemy ubezpieczeniowe dla artystów – w Niemczech istnieje Kasa Ubezpieczeniowa Artystów, która dostaje rocznie od państwa 110 milionów euro.
A u nas? Straszny kapitalizm.
Jako główny pokrzywdzony w artykule pojawia się pan Zbigniew Libera, ten który niedawno zbudował obóz koncentracyjny z klocków lego. Ma facet przerąbane, bo nawet jeśli dostanie zlecenie (artystyczne) to nie zarabia.
Mechanizm niezarabiania Libera tłumaczy mi na przykładzie swego plakatu do nowej sztuki Warlikowskiego: – Zamówił go u mnie Teatr Nowy w Warszawie. Honorarium wynosiło 4 tys. zł i było i tak dwa razy większe niż normalnie. Wynająłem sprzęt fotograficzny, zapłaciłem modelom i asystentowi, który jest w jeszcze gorszej sytuacji niż ja, a do tego ma dzieci. Zarobiłem na czysto 100 zł. Prawdopodobnie gdyby wziął papier, farby i zrobił projekt, wyszedłby na tym lepiej. Ale czy lepiej wyszłaby na tym kultura?
Ja bym powiedział, że jeśli się zakłada, że będzie 4 tysiące kosztów, to się nie bierze zlecenia za 4 tysiące. Albo rysuje je kredkami. Ale artyście może wszystko wolno, także nie znać podstaw arytmetyki.
Czy Mozart albo Chopin stworzyli by tyle dzieł, gdyby grzali się uprzejmie w ciepełku grantów i ubezpieczeń? Świat, w którym artysta musiał robić jedną z trzech rzeczy:
- liczyć na bogatego mecenasa
- umieć sprzedać swoje dzieła
- klepać biedę
był może brutalny, ale bardziej prawdziwy. Szczególnie dzisiaj, gdy z efektami swojej pracy można docierać do wielu ludzi, sprzedać coś czy znaleźć mecenasa jest łatwiej niż kiedyś. Jeśli ktoś uważa, że działalność artystów zajmujących się składaniem klocków lego jest ważna dla cywilizacji – niech się do nich dopłaca. Wydatki państwa na tzw. kulturę powinny być zredukowane do informowania o tym co się w kulturze dzieje. Sytuacja, w której urzędnik decyduje o tym, któremu artyście dać pieniądze nie może być normalna. I niech się artyści zaczynają do tego przyzwyczajać. A póki nie chcą jednego z trzech powyższych scenariuszy – niech swoje dzieła tworzą po godzinach.
Z pamiętnika poznańskiego kuratora
Sen na temat dylematów moralnych i pytania o to, czy jesteśmy kogoś w stanie zmienić, nawet jeśli nie mamy na to szans.
Jestem sobie wysłannikiem kuratorium, który przyjechał zobaczyć jak radzi sobie dziecko uczone w trybie indywidualnym. Nie wiem czy jest ono wybitnie zdolne, czy może niepełnosprawne, raczej to drugie (ale nad tym to zastanawiam się dopiero rano, we śnie po prostu jest). Dziecko ma niesamowitą wiedzę, recytuje mi z pamięci całe rozdziały, jednak nie potrafi zupełnie opowiedzieć o nich własnymi słowami. Wygląda na to, że nauczyciel poszedł po najmniejszej linii oporu i zrobił z dziecka robocika.
Nauczyciel o tym wie, traktuje mnie ostentacyjnie wrogo, wiedząc, że w raporcie nie napiszę o nim dobrze. Ja jednocześnie wiem, że nie ma szans, aby go zmieniono, więc czego bym nie napisał, to i tak co najwyżej zrobię sobie wroga. Co więc mogę zrobić, aby to on zachowywał się inaczej? Raport napisałem, on jednak mi go zabrał, a mnie zostawił na bezludnej wyspie w środku lasu [no, to tylko sen]. Uwalniam się stamtąd, wracam do niego i … audiencja. Nauczyciel pewny swego, otoczony dworem, patrzy na mnie z góry, wie że nic mu nie mogę zrobić. Ale czy czytał ten wykradziony raport, czy zobaczył, co tak naprawdę o nim napisałem?
***
Nie zawsze wiem, skąd się biorą tematy moich snów, ale tutaj akurat jest to jasne: chodzi o książkę Macieja Grabskiego „Ksiądz Rafał”, którą ostatnio przeczytałem (nie, nie na Kindle, papierowa z biblioteki). Trochę naiwna, ale wciągająca rzecz o młodym (przed 40) proboszczu, który trafia do zapyziałej wsi, gdzie każdy bał się starego proboszcza, ale i tak robił co chciał. Szybko czekają go donosy do biskupa, a największym wrogiem jest proboszcz sąsiedniej wsi, dziekan Tomanek, który marzy o karierze w kurii, a któremu doktorat pisze szantażowany przez niego wikariusz. Nie zdradzając szczegółów, tytułowy Rafał radzi sobie jednak z tymi przeciwnościami, przy użyciu środków nieraz bardzo oryginalnych.