VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na październik 2009.

Photo Day w Warszawie – Cytadela

poniedziałek, 26 października 2009 22:01

Regionalny portal MM Warszawa organizuje bardzo ciekawe imprezy zatytułowane „Photo Day”. Jest temat (czy raczej obiekt), są chętni, zapisujesz się, przychodzisz i robisz zdjęcia. Przyjść może każdy, ze statywem, bez statywu (choć chyba sobie jednak sprawię…), z lustrzanką, z kompaktem, z komórką. :-)

Wczorajszy Photo Day odbył się się na warszawskiej Cytadeli. Dla czytelników spoza stolicy – to rosyjska twierdza, która służyła przez wiele lat za więzienie. Teraz są tu ekspozycje pokazujące dziesiątki lat przyjaźni rosyjsko-polskiej – od Powstania Styczniowego po repatriacje z Syberii w latach 50.

Mogliśmy robić zdjęcia w zwykle niedostępnym dla fotografów muzeum, zostaliśmy też oprowadzeni przez przewodnika.

Na stronie MM pojawiła się już galeria, do której dodawane są zdjęcia kolejnych uczestników. Jest też galeria moja, do oglądania której zapraszam. :-)

Warto też obejrzeć fotografie innych. Niesamowite jest to, że rozłaziliśmy się po tym obiekcie tak, że w zasadzie rzadko powtarzają się te same motywy. A jeśli się już powtarzają, każdy ujmuje go inaczej. No i widzę dokładnie ile od niektórych mogę się uczyć – warsztatowo, kompozycyjnie, nie mówiąc o wyraźnej potrzebie zastosowania statywu. :-) Robiąc z ręki nie miałem wyboru i musiałem wybierać często ISO 1600, czasami jeszcze z niedoświetleniem, co poprawiałem w programie do obróbki RAW – no i sporo fotek nie wyszło przez szum.

Jak już wszedłem w szczegóły techniczne – obok standardowego zoomu Canona 18-55mm (który delikatnie mówiąc nie zachwyca) kupiłem do swojego aparatu niedawno tani, ale znacznie lepszy obiektyw 50mm 1,8 i okazało się, że zoomu nie założyłem na Cytadeli ani razu. Albo jestem leniwy, albo jedna długość ogniskowej mi wystarcza. :-)

A dla zachęty trzy wybrane zdjęcia. Najpierw z ekspozycji muzealnej. Carskie akta – wszystko w najlepszym porządku…

Carskie akta

Standardowe wyposażenie celi.

standardowe wyposażenie celi - łóżko, ława

Symboliczny cmentarz przy murach Cytadeli.

symboliczny cmentarz

Magazyn Life – historia na wyciągnięcie ręki

czwartek, 15 października 2009 00:12

Bardzo mocno kibicuję Google Books, dzięki któremu ma się czasami dostęp do niesamowitych rzeczy.

Niektórzy wydawcy się burzą (a chyba tylko firma o pozycji Google mogła pójść na starcie z koncernami wydawniczymi), ale niektórzy się dogadują. I tak oto mamy w Google Books archiwum setek wydań amerykańskiego tygodnika LIFE.

I na przykład. 4 września 1939. Polska już została zaatakowana, ale w momencie oddawania pisma do druku wojna wisiała na włosku. I widzimy analizę szans Polski w wojnie obronnej, nawet z obrazka widać, że niezbyt te szanse nam dawano.

life - poland

Była też analiza naszych sojuszników – czy Anglia i Francja dadzą radę pomóc. I średnio. Pokazano wielkie umocnienia niemieckie i nastawienie francuskie oraz angielskie na defensywę. Czyli dokładnie taka diagnoza, jakiej nas uczą dzisiaj podręczniki historii.

Jak się stało, że ówcześni polscy politycy tego nie wiedzieli?

Karykaturzysta LIFE nie ma też złudzeń co do prawdziwego charakteru paktu Ribbentrop – Mołotow.

Polska jako czerwony kapturek...

A tu już październik 1939. Polska upadła. Na okładce niemiecki okręt podwodny, a samo pismo pełne reklam samochodów na rok 1940. Hitler składa niedwuznaczne propozycje pokoju Anglii i Francji. I co? Mamy paru „przyjaciół”, którzy uważają, że Polsce się niepodległość nie należała i fajnie, bo już będzie pokój. Na przykład Lloyd George, który będąc w latach 20. brytyjskim premierem porządnie dał nam się we znaki. Podobnie George Bernard Shaw zaczadzony miłością do sowieckiej Rosji zwolennik światowego pokoju.

lloyd-george

Historia była jedną z moich ulubionych dziedzin i zawsze też lubiłem czytać gazety „z epoki”. Patrzeć na to, jak oceniano rzeczywistość w danym momencie. Kiedyś była taka seria „Gazety Wojenne” z polskimi gazetami z września. Tutaj mogę sobie porównać amerykańskie. Widać ogromną różnicę w perspektywie. Polacy – wiadomo, że pisali dla pokrzepienia serc (a w momencie, gdy twój kraj napada wróg czepiasz się najmniejszej nadziei) – ale złudzenia mieli ogromne.

DODATEK:

Z kwietnia 1939.

Poland's poor roads would slow down German tanks and trucks

Może obecne kiepskie drogi to też taka strategia obronna Polski?

Zarabiać za mało czy za dużo?

sobota, 10 października 2009 12:51

W tym roku minęło 10 lat od kiedy mniej czy bardziej regularnie pracuję zawodowo. Zaczęło się od pojedynczych zleceń na programowanie i projektowanie stron, choć dosyć szybko przeszło na stałą współpracę z różnymi firmami. Obecnie, bez fałszywej skromności uważam się za jednego z lepszych specjalistów w swojej dziedzinie.

Gdy zacząłem pracować, za każdym razem musiałem powiedzieć ile chcę zarobić. Określenie tego zawsze sprawiało mi duże trudności. Skąd to się brało?

Przede wszystkim błędne przekonanie na temat wartości swojej pracy. Uwierzycie, że gdy pierwszy raz wypełniałem formularz w agencji pracy tymczasowej – w roku 2000, to – szukając pracy jako webdesigner – wpisałem stawkę 7zł/godzinę? Mniej niż ma murarz i roznosiciel ulotek. A przecież miałem już w swoim portfolio choćby stronę WWW dla spółki giełdowej, która dostała nagrodę „Teraz Internet”… Dlaczego? Bo sądziłem, że przecież jest duża konkurencja, więc lepiej aby mnie wybrano.

A więc również obawa przed odrzuceniem. Zostałem wkrótce zatrudniony i choć zarabiałem więcej niż te 7 złotych, to i tak uważam te swoje pierwsze prace jako małe łupiestwo. Mogłem wtedy spokojnie żądać 5 razy więcej. Ale nie żądałem. Szczególnie teraz dziwi mnie paruletnia praca dla pewnej firmy, gdzie wprawdzie co jakiś czas negocjowałem trochę wyższe wynagrodzenie, to i tak było znacznie niższe niż dostawałby ktoś na etat, robiąc to co ja. Ludzie po drugiej stronie szybko zorientowali się, że mówienie o zarobkach jest dla mnie trudne, dlatego stanowisko mieli szczególnie nieugięte. :-) Zadaję sobie teraz pytanie – czemu nie powiedziałem wtedy że rezygnuję? Przecież byłem jeszcze na utrzymaniu rodziców, studiowałem, nie byłoby tragedii, gdybym sobie poszukał innej roboty, albo nawet nie znalazł przez jakiś czas, miałem zresztą jakieś oszczędności. Obawa, że się czegoś innego nie znajdzie jest irracjonalna, ale jednak strasznie wpływa na wolność negocjacji. Są dwie podstawowe zasady negocjacji:

  1. Jeśli nie masz wyboru, nie negocjuj, będziesz wtedy na łasce i niełasce drugiej strony
  2. Zawsze miej tzw. BATNA – czyli najlepszą alternatywę dla porozumienia. Alternatywą zwykle w takich przypadkach jest poszukanie sobie innej pracy.

A ja stawiałem się czasami w pozycji biednego studenta, który zaproponuje jakieś grosze, byleby go tylko zatrudnić. A to już nie czasy moich rodziców, gdy słyszało się wynagrodzenie i albo je brało, albo i tak nie miało wyboru.

Skończyłem studia, zacząłem pracować jako jednoosobowa firma i wreszcie zacząłem też wyciągać wnioski z wiedzy o marketingu i negocjacjach, jaką miałem ze studiów. Że cena produktu, jakim jest moja praca bardzo często nie ma wyraźnego związku z tym co jest efektem pracy. Widziałem wyceny podobnych prac różniące się od siebie nawet dwudziestokrotnie. Innym razem klient podczas parugodzinnej sesji doradczej za którą policzyłem jakąś kwotę (i uważałem że to całkiem dużo), stwierdził, że był wcześniej u mojego kolegi z branży i ten chciał ponad 3 razy tyle. Wreszcie nauczyłem się też, że jakość pracy w branży „usability”, bywa bardzo, bardzo różna, szczególnie jak zaczęli się do mnie zgłaszać ludzie, pokazujący raporty jakie otrzymali od czołowych firm za duże pieniądze i w sumie nie wiedzieli co z nimi zrobić.

Zacząłem się cenić wreszcie na ile się uważam. Nie jest to zresztą najwyższa wycena w branży (a branża swoją drogą nie jest aż taka droga, jak niektóre inne). Czasami wciąż robię coś taniej, jeśli klienta wyraźnie nie stać, ale uważam, że np. przy okazji mogę się sporo nauczyć. Nauczyłem się też radzić z odmowami. Czasami ktoś ma inną wizję. Czasami się nie wstrzelę z kwotą.

Z drugiej strony staram się nie przesadzić. W działach IT spotykam ludzi – takich jak ja 10 lat temu – mających 20 lat i żądających na początku swojej kariery sum ogromnych. Czasami uzasadnionych – bo ktoś jest cholernie zdolny. A czasami wynikających z przekonania, że i tak innych specjalistów się nie znajdzie.

Określenie swojej ceny jest wciąż dla mnie trudne, w pewnych sytuacjach wciąż brakuje mi tupetu, ale na ogół nie boję się proponować tyle ile uważam za słuszne. Wiem też, że im więcej się uczę i im wyższe zaufanie swoich klientów zdobywam, tym możliwości lepszych cen przede mną większe.

A przy okazji odkryłem coś, co potwierdza wielu freelancerów. Im mniej klient płaci, tym bardziej się czepia. Nie mam na myśli uwag merytorycznych, bo te są zawsze potrzebne, ale właśnie czepiania, stałej kontroli, kwestionowania kwot, żądania kosztorysów. Okazuje się, że w takich przypadkach „zwolnienie klienta” jest najlepszym wyjściem.  Żałuję tylko, że nie wiedziałem tego sześć czy siedem lat temu.

Vroo w poszukiwaniu sensu życia (część I.)

środa, 7 października 2009 13:37

Katolickie wydawnictwo WAM ma bardzo bogatą księgarnię z e-bookami, w której kupiłem już parę książek. Między innymi „W poszukiwaniu szczęścia”, której autorem jest szwajcarski psychoterapeuta Valerio Albisetti.

Jesteśmy. Istniejemy.

I z samego tego faktu istnienia powinna wypływać świadomość zadania – bez względu na charakter tego zadania – jakie każdy z nas posiada. Wszyscy mamy jakieś zadanie do spełnienia.

Jeśli sądzimy, że go nie mamy, to dlatego, że nie umiemy go dostrzec, ponieważ nie chcemy go poznać. Ale – zapewniam was – wszyscy go posiadamy! Wystarczy go poszukać.

Czemu miałoby służyć piękne ciało, jeśli nie potrafilibyśmy nadać mu sensu, głębokiego znaczenia, które uczyniłoby nas świadomymi wobec nas samych, wobec życia? Poznałem ludzi, których ciało naznaczone było kalectwem. Ci ludzie byli szczęśliwi, zadowoleni. Jak to wyjaśnić?

Jeśli nie ma świadomości, jest śmierć. I nawet w pięknym i zdrowym ciele nie ma życia. Świadomość znajduje się poza ciałem, bogactwem i władzą, jakie możemy posiadać.

Trzeba nadać sens samym sobie oraz rzeczom, jakie nas otaczają.

To jest prawdziwe zadanie każdego z nas.

To jest prawdziwy sens życia.

I nie ma innego.

Człowiek może żyć jako żywy lub jako martwy.

Żyć jak człowiek martwy to nie decydować, nie dokonywać wyboru, nie chcieć wiedzieć, nie chcieć poznać. Jednym słowem: nie nadawać sensu sobie samemu a zarazem rzeczom.

Człowiek sam musi zadecydować, czy chce żyć. Jest to decyzja indywidualna. Należąca do sfery naszej wolności. Możemy albo przeżywać życie albo pozwolić, by ono przeżywało nas.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: