VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na maj 2014.

Rozmowy z Lutosławskim czyli samotność artysty współczesnego

środa, 28 maja 2014 18:01

Tak jakoś pół roku temu przeczytałem książkę Grzegorza Michalskiego „Lutosławski w pamięci”, która zawierała kilkanaście wywiadów ze znajomymi Witolda i Danuty Lutosławskich.

Zbiór interesujący, choć w dużej dawce nużący – bo wiele rozmów toczyło się według podobnego schematu. Oto przepytywani państwo poznali Lutosławskich i bywali u nich np. na obiadach, gdzie toczono poważne dyskusje. O czym? O kulturze, o literaturze, polityce, o tematach równie ważnych co ogólnych.

Nie rozmawiano o muzyce.

Co uderza straszliwie w chyba połowie tych rozmów, to stwierdzenie jej bohaterów, że… muzyki Lutosławskiego nie słuchali. Ujmowali to oczywiście różnie – że oto są zwolennikami innych stylów, albo że czuli się zbyt mało przygotowani do słuchania, że muzyka współczesna jest skomplikowana. Największy polski kompozytor XX wieku był otoczony przez ludzi, którzy owszem, doceniali jego osiągnięcia, chodzili na koncerty, ale jego muzyki nie znali.

Zastanawiam się, jak to odczuwał sam mistrz. Jak bardzo to mu przeszkadzało, czy go to bolało – czy raczej traktował sytuację, jako coś naturalnego. W końcu miał też muzycznych rozmówców – ludzi z branży – innych kompozytorów, muzyków, dyrygentów, wielu uczniów.

Branża muzyczna zrobiła się straszliwie hermetyczna. Jak wielu odwiedzających koncerty muzyki poważnej bywa tam tylko dlatego, żeby zobaczyć np. członka rodziny? Gdy swego czasu chodziłem do Filharmonii Narodowej i podsłuchiwałem czasami rozmowy w przerwie – część ludzi fachowo oceniała wykonanie, a część po prostu plotkowała o znajomych.

Jak to jest, że mimo obowiązkowych lekcji muzyki w szkole, niewiele osób chętnie samemu spróbuje sięgnąć po muzykę współczesną? W ogóle po jakąkolwiek muzykę poważną. Wspominałem już kiedyś tutaj o lekcjach z podstawówki, w których kazano nam się uczyć biografii kompozytorów, a słuchanie ograniczało się do dwóch minut ze starego magnetofonu. Z artystów robi się u nas pomniki, a z słuchających czcicieli. I to mimo takich świetnych inicjatyw jak trzejkompozytorzy.pl.

Znana scenka z „Dnia świra” – ależ to Chopin, jakże go nie słuchać – jest więc zbyt… pozytywna.

Z dzieł Lutosławskiego nie da się wykroić wielu chwytliwych melodii (choć zdarzało się, że fragment II Symfonii był sygnałem niemieckiej telewizji…). Będzie dla przeciętnych Polaków zawsze niedostępny. Dlatego na pomniki trafi jeszcze szybciej niż Chopin.

Żyjąc w kraju JKM

czwartek, 22 maja 2014 11:11

Z dużym rozbawieniem widzę rosnące słupki Nowej Prawicy. I rosnące przerażenie mediów. Dopuszczenie do szerszego mówienia o JKM było takim pomysłem na urwanie punktów PiS. Jednak, co przypuszczam, jego ugrupowanie stało się klasyczną „partią protestu” i przenieśli się tam „wkurwieni cynicy”, którzy głosowali wcześniej np. na Palikota.

Oczywiście libertarianizm uprawiany przez KNP ma poziom gimnazjalno-studencki, o czym świadczy wspaniale ten klip wyborczy:

To jest naprawdę zabawne.

Proponuję dalszy ciąg historii w kraju bez podatków, gdzie ludzie zarabiają więcej, a życie jest tańsze:

  • jadą tym samochodem, po czym wpadają w dziurę, fakt, mogli wybrać drogę prywatną, gdzie płaci się 3 zł za kilometr, na publiczną nie ma pieniędzy, bo niby skąd.
  • po odzyskaniu przytomności wskutek rozwalenia głową przedniej szyby jeden jest na tyle sprawny, żeby wezwać karetkę, uświadamiają sobie jednak, że wzięli niższy pakiet ubezpieczenia zdrowotnego, gdzie ubezpieczyciel nie zwraca za dojazd karetki poza miastem – w tej sytuacji pytanie, czy stać ich będzie na 2000 zł opłaty za przejazd karetki.
  • gdy czekają mimo wszystko na tę karetkę, napada ich gang zredukowanych policjantów, którzy nie chcieli pracować w firmach ochroniarskich po 2,50 zł za godzinę. Ubezpieczenie od takich napadów też oczywiście można wykupić.

I tak dalej. Ja byłem fanem JKM pod koniec podstawówki, przeszło mi już dawno.

Odnośnie eurowyborów – teraz już naprawdę czuję się jak widz Polsatu. 90% kandydatów nawet nie próbuje podawać merytorycznych argumentów, a jeśli podaje – nie są one kompletnie związane z możliwościami posła w europarlamencie. Oczywiście z mediów się nie dowiemy jak bardzo ograniczone są uprawnienia Parlamentu Europejskiego – np. brak inicjatywy ustawodawczej, że to nie jest coś takiego jak nasz Sejm, bo w UE rządzi nominalnie i faktycznie kasta urzędników. Nasz głos ma znaczenie o tyle, o ile jakiegoś polityka lubimy i chcemy mu zafundować porządną emeryturę.

Kolorowe Powstanie

poniedziałek, 19 maja 2014 23:11

Film zawsze był narzędziem propagandy. Poruszające się obrazy są tak bliskie rzeczywistości, że pokusą jest takie jej podkolorowanie, aby przedstawić ją tak, jak chcą twórcy obrazu.

„Powstanie Warszawskie” zostało podkolorowane dwa razy. Napisy początkowe uprzedzają, że część scen była inscenizowana. Że te ataki powstańców, to tylko odegrane role. Przez chwilę przechodzi na myśl – co my oglądamy – zabawę w wojnę? Po czym patrzymy na umorusanych, cierpiących, rannych ludzi i momentalnie to wrażenie znika.

Twórcy filmu zmontowali stare kroniki tak, aby powoli rosło napięcie. Sporo scen niewinnych – ot, codzienne życie powstańczej Warszawy, rozdawanie jedzenia, kąpiel żołnierzy, ale szybko pojawia się wojna w coraz bardziej parszywym wydaniu. Końcowe sceny to już potop emocji. Nawet bez egzaltowanego komentarza to co widzimy przeraża i wbija w fotel.

Widząc napisy końcowe nie mogłem się ruszyć.  „Powstanie Warszawskie” to chyba najbardziej antywojenny film, jaki można sobie wyobrazić w polskich warunkach. Zastanawiam się, jak ten film oglądali publicyści, którzy się krzywią, że to kolejny etap „mody na Powstanie”. Nie sądzę, aby ktokolwiek po jego obejrzeniu chciał wywoływać kolejne.

Mieszkańcy Warszawy nie bardzo lubili kamerzystów. Pytali ich, po co filmują pracę lekarzy, odwracali się. Ale dzięki temu uporowi kilku panów z kamerami dziś, 70 lat później tamta wojna przychodzi do nas bardzo żywa. Obraz pokolorowany komputerowo wyszedł wspaniale. Spodziewałem się jakiś niewyraźnych cieni – a tu mamy prawie HD. Ilość szczegółów jest niesamowita. Choć nie da się zapomnieć, że to nie jest inscenizacja, że to prawdziwa Warszawa z roku 1944.

Jedyne zastrzeżenia jakie mogę mieć dotyczą nie obrazu, ale dźwięku. Brudne, straszne, niedzisiejsze zdjęcia sprzed 70 lat i… czysty głos lektora z dykcją AD 2014, który udaje że jest Stamtąd. Ale ludzie tak wtedy nie mówili. Inny akcent, inne przeciąganie głosek, wystarczy posłuchać kronik wojennych czy przemówień polityków. Oglądamy więc tamte czasy w obiektywie, ale komentarz już dzisiejszy. Chętnie obejrzałbym ten film jeszcze raz, z bardziej wiernym stylistycznie komentarzem.

Bo film trzeba obejrzeć jeszcze raz i przypominać go za każdym razem, gdy wyda nam się, że wojna to albo taka wielka gra komputerowa, albo nagrania z CNN pokazujące żołnierzy w innych, egzotycznych krajach.

PS. Natychmiast po wyjściu z kina, impulsowo, kupiłem album „Rozpoznani” z historiami kilku osób pojawiających się w filmie. Niesamowite, że niektórzy jak Witold Kieżun są z nami do dziś i mogą zaświadczyć – że to nie są żadne kolorowanki, że tak właśnie było.

PS2. Helios jak to Helios, przed seansem puszcza 20 minut potwornie głośnych reklam i zapowiedzi. Wśród nich „Miasto 44” – film Komasy, który wejdzie na jesieni. Tam już będą współczesne obrazy HD, sporo akcji, efektów specjalnych i pewnie trochę seksu. Czy film wygra z kronikami, śmiem wątpić.

Za dużo tych pikseli

poniedziałek, 5 maja 2014 13:43

Od roku mam nową lustrzankę – Canona 60D. Spisuje się sprawnie, ergonomia cudna, ISO 3200 używalne, fakt, autofocus troszkę nie lubi się z moim głównym obiektywem czyli Tamronem 17-50, ale jestem zadowolony.

Nie jestem zadowolony z wielkości plików. Od dwóch lat używam Lightrooma, który na moich dwóch bieżących komputerach radził sobie świetnie z obróbką plików RAW ze starego aparatu. Przy nowym… zaczęły się lagi. Dłużej czekam na wygenerowanie podglądu, dłużej czekam na powiększenie, dłużej trwa eksport. No bo Canon zamiast 12 megapikseli zastosował matrycę 18 megapikseli. Tak, 18 milionów pikseli. Komputer mam szybki, procesor podkręcony do 4 Ghz, roboczy dysk SSD i sporo pamięci. Ale nie daje rady. To nie będzie szybsze, nawet jeśli wymienię procesor na jeszcze szybszy.

Mój pierwszy aparat miał 3 megapiksele i też byłem zadowolony. Zapasowy obecny kompakt ma dziesięć  – i też jest fajnie. Dlatego też coraz bardziej myślę o przejściu na format mRAW – zamiast 18 jest 10 megapikseli, a obróbka łatwiejsza.  RAW ma rozdzielczość 5184 x 3486, mRAW – 3888 x 2592 – to nadal bardzo dużo i pozostawia zapas do ew. kadrowania. Przecież nie zamierzam tego drukować na ścianę.

Producenci aparatów poszli chyba o kilka kroków za daleko. Co z tego, że można jeszcze bardziej upakować matrycę, skoro pliki stają się nieużywalne? Całe szczęście zatrzymano się na 18-20 Mpx i większych matryc na razie nie ma. Rozumieją to też twórcy oprogramowania – w nowym Lightroomie używa się tzw. Smart Previews – program zmniejsza oryginalnego RAW-a który zajmie w efekcie mniej miejsca i będzie łatwiejszy np. w obróbce mobilnej.

Coraz bardziej mnie śmieszy pikselowy wyścig w branży video. Kiedyś DVD było faktycznie rewolucją, zamiast niewyraźnego obrazu dostaliśmy coś, co wydawało się żyletą. Nadeszły standardy 720p i 1080p – no i wydawało się, że FullHD załatwi wszystko jeśli chodzi o filmy, niezależnie od wielkości telewizora czy monitora.

Teraz mówi się o Ultra HD i 4K. I zaczynają się te same problemy co z aparatami – filmów o rozdzielczości 3840 × 2160 nie udźwignie wiele dzisiejszych sprzętów. Nie wiadomo jak te filmy dystrybuować, bo na Bluray się nie zmieszczą, a przepustowość sieci nie jest jeszcze aż tak dobra. Nie ma na razie zbyt wielu telewizorów i monitorów o tak obłędnej rozdzielczości. Niemniej producenci będą forsowali nowy standard, który jest tak naprawdę niepotrzebny.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: