VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Recenzje:

Zakonnice odchodzą po cichu – recenzja

środa, 24 lutego 2016 09:28

zakonnice-odchodza-po-cichu--marta-abramowicz2

Zakonnice odchodzą po cichu to pierwszy reportaż o kobietach, które odeszły z zakonów i próba analizy tego, jak funkcjonuje mniej znana część polskiego Kościoła.

W Polsce jest niemal tyle zakonnic co księży. O ile o życiu księży wiemy sporo, są reportaże czy nawet powieści (np. Jana Grzegorczyka) – temat sióstr zakonnych nie pojawia się niemal wcale. Dlatego wielką zasługą Marty Abramowicz jest to, że się nim zajęła.

Część reportażowa, złożona z relacji byłych zakonnic porusza, ale nie zaskakuje. Można się spodziewać, że w wielu zakonach jest tak mocny reżim, regułą jest całkowite posłuszeństwo wobec przełożonych, a rozwój duchowy zostaje ograniczony na rzecz zewnętrznej pobożności. Te dziewczyny zamiast rozwijać się, są traktowane przez całe życie jakby miały 15 lat.

Niestety, spoglądanie na zakony przez pryzmat osób, które je opuszczają grozi tym, że skupimy się na patologiach, które da się wynaleźć przecież w każdej społeczności. Dlatego cenna jest rozmowa z dominikanami, którzy trochę z drugiej strony, ale jednak z wewnątrz Kościoła mogą potwierdzić część tych spostrzeżeń. Nawet przebija z tego bezsilność, jak można siostrom zalecać odpoczynek, skoro… one nie mają do tego prawa. Takie współczesne niewolnice, choć pamiętajmy – nikt ich siłą nie trzyma. A nawet jeden przypadek, nad którym autorka przechodzi do porządku dziennego – jedna z bohaterek wyrzucona z zakonu po pewnym czasie zwraca się do swojej przełożonej o pomoc i ją otrzymuje. Nie może to być więc taki czarno-biały obraz sekty, jakby niektórzy chcieli interpretować.

Gorzej jest, gdy przejdziemy do części analitycznej. Robi się coraz bardziej antyklerykalnie i feministycznie. Wielki wykład o ucisku kobiet przypomina nam, że książkę wydała Krytyka Polityczna.

Widać wyraźnie, co jest dla autorki ideałem – wśród byłych zakonnic najwięcej miejsca poświęca historii dwóch lesbijek, które odeszły ostatecznie z Kościoła, mają teraz dom pełen kotów, są wegankami, prowadzą pensjonat nad morzem i szukają zagubionych fok. Normalnie ideał wedle kryteriów współczesnej lewicy. ;-)

Wśród zakonnic – wzorem wydaje się być pani z zagranicy, która podczas spotkania w kawiarni wygląda na typową działaczkę społeczną na kierowniczym stanowisku, a nie na siostrę z jakiegoś zgromadzenia. Czym się wtedy rola zakonnicy różni od pracowniczki organizacji pozarządowej? Po co iść do zakonu, skoro można sobie pracować w jakiejś fundacji i też modlić się raz dziennie, gdy ma się na to czas? Na to autorka nie odpowiada.

Nie odpowiada też na pytanie, jak to jest, że mimo tej nowoczesności, zakony na Zachodzie mają jeszcze mniej powołań niż te polskie. Czy kobiety wstępujące do zakonów na pewno chcą być takimi działaczkami społecznymi, czy też szukają innych wartości. Autorka spogląda na zakony całkowicie z zewnątrz – i nawet nie próbuje zrozumieć dlaczego ktoś może chcieć się modlić parę godzin dziennie. O co chodzi w modlitwie brewiarzowej czy jakie są założenia zakonów kontemplacyjnych. A bez próby zrozumienia, nie można mówić o uczciwym podejściu do sprawy.

Dlatego choć cieszę się, że ta książka powstała, obawiam się, że dyskusje wokół niej skupią się na różnych przypadkach skrajnych – na rzetelny obraz polskiego żeńskiego życia zakonnego przyjdzie nam jeszcze poczekać.

Ocena: 6/10.

PS. Książka do kupienia jako e-book.

Wiedźmin 3 – łatwo, pięknie i z rozmachem

piątek, 6 listopada 2015 21:31

wiedzmin-serca

Wiedźmin 3 jest chyba najlepszą grą z tej serii, choć nostalgicznie wciąż najlepiej będę wspominał „jedynkę”.

Pierwszą część Wiedźmina przeszedłem chyba cztery razy. Drugą kupiłem w edycji kolekcjonerskiej i potem przeszedłem trzy razy. Pisałem też o niej na blogu w 2011. Zawiodła mnie pod paroma względami, na trójkę postanowiłem więc poczekać i nie kupować jej od razu.

Gdy na początku roku przeczytałem jakie ma wymagania sprzętowe – zapłakałem głośno. Wprawdzie mój procesor czyli Intel 2500k łapał się akurat na minimum, ale karta graficzna GTX 560 była duuużo poniżej wymogów wydawcy. No i stwierdziłem, że przepraszam bardzo, nie będę kupował karty za 1200 zł, aby pograć w grę za 120 złotych. Tym bardziej, że na inne gry, które możliwości tej karty wykorzystają nie mam zwyczajnie chęci i czasu.

Ale po premierze znalazłem w sieci relacje ludzi, którzy mają właśnie GTX 560 – poszło! A skoro poszło, to się pogra na ustawieniach minimalnych. Tak też zrobiłem i na początku czerwca Wiedźmina już miałem. Żadnych kompromisów nie było tylko w dziedzinie rozdzielczości – i gra chodzi zaskakująco płynnie, zwolnienia zdarzają się rzadko i nie przeszkadzają. A i tak gra nie wyglądała gorzej niż, jak miałem to okazję zaobserwować na PS4. Odnoszę wrażenie, że minimalne wymagania zostały po prostu zawyżone, bo wydawca miał deal z producentami kart. Co by potwierdzał fakt, że płacąc przed premierą te 1200 zł za wybrane karty Nvidii, dostawało się kod na grę.

Wiedźmin III wygląda naprawdę pięknie. Nie mam tu wrażenia „cyfrowości” jakie było cały czas w dwójce. Ekran nie jest przeładowany, przekolorowany, przesadzony. Naprawdę czasami warto wsiąść na konia, jeździć sobie po świecie i podziwiać krajobrazy

Grę robiłem na poziomie drugim, normalnym i chyba była najłatwiejsza ze wszystkich trzech. Chyba tylko kilku przeciwników okazało się na tyle mocnych, że powtarzał się schemat – śmierć, wgranie z save i kolejna próba. Na tych, którzy mogli zrobić mi krzywdę jednym ciosem, zwykle taktyką był znak Quen (ochronny), przyskakiwanie, parę ciosów, odskakiwanie i powtórzenie Quen.

W porównaniu z dwójką:

  • Lokacje są naprawdę ogromne – ale bardzo dobrze zorganizowano poruszanie się po nich, można na piechotę, można koniem, no i są drogowskazy z teleportami. Fajną rzeczą dla leniwych (odkryłem to dopiero przy Skellige) jest możliwość kupna u handlarzy map regionu, co odblokowuje część drogowskazów. Nie przekonałem się tylko do pływania łodzią – nudne to i nużące.
  • Otwarcie świata – świetnie połączono to, że możemy wejść wszędzie, ale jednocześnie musimy uważać, bo zapuścimy się w rejony zbyt niebezpieczne dla nas na obecnym poziomie.
  • Widać, że przyłożono się do scenariusza – nie miałem wrażenia jak w drugiej części, że jestem tylko pacynką miotaną przez scenarzystów bez ładu i składu. Sama historia jest i prostsza niż w dwójce – no i bardziej wciągająca, są wreszcie postaci Ciri i Yennefer, których tak wtedy brakowało.
  • Gra jest bardzo długa – mi jej przejście zajęło koło 60 godzin, według statystyk GOG, a w czasie rzeczywistym ze 3 miesiące, bo komputer na którym pójdzie mam tylko w Warszawie, a tu bywam rzadko. A i tak nie robiłem wielu zadań pobocznych.
  • Ponownie: rewelacyjne teksty mijanych postaci. Mój ulubiony: „Ludzie, pomóżcie, jestem chory na bidę”.
  • Uproszono alchemię i całe szczęście – uwielbiam automatycznie uzupełniane eliksiry, nie trzeba się zastanawiać, skąd wziąć składniki do Jaskółki (eliksiru przywracającego zdrowie). Z drugiej strony nadal noszę setki składników, których nie wykorzystam.
  • Eliksirami trzeba zarządzać sensownie w trakcie walki, bo jedna Jaskółka już nie wystarczy na całe starcie, ba – często nie wystarcza pięć, a organizm się zatruwa…
  • Zbroje i bronie – tak jak w drugiej części, mnóstwo się tego wala po jaskiniach i zamkach, nie ma sensu za bardzo robić specjalnych questów, bo u handlarzy można kupić równie dobry, albo lepszy sprzęt, a w drugiej części gry nie ma już problemów z pieniędzmi.
  • Zarządzanie ekwipunkiem – niewiele tutaj poprawiono – ciężko coś znaleźć mimo różnych opcji sortowania. Brakuje mi zwykłej listy tekstowej tego co mamy.
  • Bardzo mi się spodobała możliwość porównania elementów ekwipunku z tymi, które akurat założyliśmy – od razu wiadomo, czy warto założyć nowy miecz czy zbroję.
  • Schemat zarządzania talentami – całkiem przemyślany, trzeba myśleć i decydować, które umiejętności przydadzą się w danej chwili. Ale to prowadzi do tego, że niektórych nigdy nie będziemy używali – no i czy przed każdą walką będzie się chciało wybierać te właściwe? Może na najwyższym poziomie trudności.
  • Nowe gry – na szczęście nieobowiązkowe. Stwierdziłem że na gwinta to jestem za głupi i nie mam czasu, dlatego kompletnie pominąłem zadania z nim związane. Chociaż może w pewnym momencie po przejściu gry to nadrobię…

Parę tygodni przed kupnem W3 odpaliłem ponownie pierwszą część. Rety, jak się ta grafika zestarzała, choć przecież kiedyś mi to wcale nie przeszkadzało. Pograłem trochę w pierwszym akcie, odpaliłem sobie z zapisów kilka innych – no, to jest jednak inny klimat. Walka, która nie polegała na tłuczeniu mieczem, tylko trzeba się było wstrzeliwać. Psy, które w pierwszym akcie mogły zabić. Wsie niczym wyjęte z młodopolskich obrazów. Sądzę, że pierwsza część zostanie jeszcze kiedyś wydana ponownie, bo tego potencjału szkoda by było nie wykorzystać.

Jeśli ktoś mnie jednak zapyta o to, która część jest lepsza – to jednak trójka. Tu się po prostu dzieje więcej, można grę toczyć po swojemu, nie ma głupich ograniczeń. Z jednej strony można chodzić po całym świecie, wciąż odkrywać nowe okolice i zaliczać „znaki zapytania” – z drugiej, dostosowywać zadania i poziom przeciwników do własnych umiejętności.

Niedawno już w przedsprzedaży kupiłem dodatek Serca z kamienia – bo nie mam wątpliwości, że gwarantuje mi sporo godzin dalszej zabawy.

13 pięter: historia, patologie i ideały

środa, 9 września 2015 09:04

190362

13 pięter Filipa Springera, to reportaż na temat, który aż dziwne, że tak niewielu autorów porusza. Chodzi bowiem o opisywaną kiedyś przeze mnie największą niesprawiedliwość III RP czyli kwestię mieszkaniową. Polskie wysiłki o zdobycie miejsca do życia – jaka to kopalnia pomysłów!

Charakterystyczna dla klimatu książki jest przytoczona przez Springera wypowiedź młodego człowieka, który mieszkanie dostał od rodziców i czuje się… gorszy od swoich rówieśników, bo on nie musi walczyć o to mieszkanie, nie musi zaciągać kredytu na 30 lat. Z tym koresponduje wizerunek człowieka biorącego kredyt mieszkaniowy jako osoby dorosłej – jakby dopiero zdolność kredytowa nobilitowała człowieka. Skoro bank decyduje, aby dać mi kilkaset tysięcy, to chyba traktuje mnie poważnie? No właśnie – to banki nauczyły nas myśleć o kredycie jako czymś normalnym. A przecież uwiązanie przez 30 lat do takiego zobowiązania normalne nie jest.

Ale po kolei. Zanim Springer opisze mieszkaniowe losy współczesnej Polski, zagląda do II Rzeczpospolitej, głównie do przedwojennej Warszawy – i pokazuje, że oni mieli podobne problemy do nas. Obok eleganckich willi i apartamentowców, zamieszkałych przez elity, były też brudne czynszowe nory, gdzie czasami w jednej izbie gnieździła się 10-osobowa rodzina. Ludzie zarabiający mało mieli tak jak dzisiaj niewielkie szanse na jakąkolwiek stabilizację mieszkaniową. W razie utraty pracy wisiała nad nimi groźba eksmisji do ośrodków dla bezdomnych, które opisywane są jako pierwsze kręgi piekieł i przypominają trochę to, co czytamy np. o gettach i obozach II wojny światowej…

Byli w II RP ludzie, którzy starali się tę sytuację zmienić – tak powstała choćby Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, gdzie mieszkania miały być dostępne dla robotników. Ale to była kropla w morzu potrzeb.

Springer pomija PRL – ponoć dlatego, aby nie wyszło, że to najlepszy okres jeśli chodzi o dostęp do mieszkań – przechodzimy do III RP. I tutaj autor na 13 kolejnych piętrach opowiada o kilkunastu różnych patologiach. Ludzie, którzy mieszkają w lokalach wynajmowanych na firmy, bo te są tańsze, a urzędy udają, że nie widzą innego zastosowania. Ludzie, którzy są wyrzuceni przez „czyścicieli kamienic”,albo oszukani przez developerów. Losy wynajmujących, podstawowy problem, czy wolno wbić swojego gwoździa czy nie. No i historie kredytowe. Łącznie z opowieścią człowieka mieszkającego z rodziną w garażu, bo na dom już nie starczyło. Wszystko uzupełnia punkt widzenia bankowców i doradców kredytowych. Zgadzam się mocno z opinią, że te wszystkie państwowe programy „mieszkania dla młodych” to jest wsparcie nie młodych, a developerów i banków – i jeden z powodów wzrostu cen nieruchomości. Bezsensownie przepalone publiczne pieniądze.

Nie opisuję szczegółowo, to trzeba znać. W reportażu Springera na pewno gdzieś się sami odnajdziemy i będzie to punkt wyjścia dla gorzkiej refleksji.

„13 pięter” to też reportaż z tezą. Bo Springer nie tylko pokazuje smutny stan, ale szuka rozwiązania, podpowiada, co może tutaj pomóc. Według niego jest to budownictwo czynszowe. Polaków nie stać na mieszkania na własność, więc powinni mieszkać w tanich czynszówkach, wspieranych przez państwo – podobnie jak działo się to w wielu innych krajach. Za błąd uważa możliwość „wykupu” mieszkań komunalnych, bo te przecież są potrzebne tym, którzy będą tam mieszkali, a nie tym, którzy odziedziczyli takie mieszkanie po babci i teraz mają dwa. Słabość polskiego rynku wynajmu widzi w tym, że większość wynajmujących robi to przypadkowo – bo właśnie mieszkanie po babci się trafiło. Dlatego powstają takie profile na FB jak ch. mieszkania do wynajęcia.

W przedwojennej Polsce Springer idealizuje pomysły ruchu spółdzielczego, w nowej – pokazuje pozytywne przykłady tzw. Towarzystw Budownictwa Społecznego.  No i to jest pewna słabość książki – zakładanie, że byłoby idealnie, gdyby tylko polityka mieszkaniowa państwa poszła w innym kierunku – wspierania TBS i czynszówek. Tymczasem nie jest to takie pewne. Wiemy, jak bardzo Polacy nie chcą mieszkać w mieszkaniach spółdzielczych, wiemy jakie jest nasze podejście do własności wspólnej, wiemy że własność jest zawsze postrzegana jako coś bardzo ważnego. Tam gdzie Springer narzeka na to, że polskich nieuregulowanych prawnie kamienic nie chcą kupować fundusze inwestujące w wynajem – przypomina mi się niedawna wypowiedź szefa Alior Banku. Wojciech Sobieraj bronił bronił kredytów hipotecznych – czy naprawdę chcielibyśmy wynajmować mieszkania od niemieckich emerytów? To chyba też nie jest dobre rozwiązanie. Ale trzeba coś robić.

Dlatego mimo paru zastrzeżeń, jest to jedna z najważniejszych książek tego roku.

Ocena 8/10, dostępny e-book.

Bogowie

środa, 29 października 2014 22:37

bogowie-fiat

Jaki to jest polski film.

Polski pod względem charakteru, fabuły i gry.

Bohaterowie palą, piją (kawę i wódkę), rzucają kurwami i patrzą spode łba.

Lata 80. z ich szarością i biurokracją oddane wspaniale, podobnie jak odróżnia się w nich główny bohater.

I nie jest istotne, czy akurat miał jasnozielonego fiata – ale ze swoją determinacją wygląda w tej rzeczywistości jak kosmita.

Nie wiem czy Zbigniew Religa był zadowolony ze swojego życia. Czeka na moim Kindle książka Jana Osieckiego oparta o wywiady z nim i teraz pewnie się za nią zabiorę. Gdy starł się z rzeczywistością służby zdrowia jako całości, już jako minister, też łatwo nie było. Film o tym nawet nie wspomina, bo i po co.

„Bogowie” odpowiadają – i to w takim bardzo amerykańskim stylu – na naszą polską potrzebę bohaterów. Fajnie tak oglądać amerykańskie filmy, w których bohater z grupką przyjaciół zdobywa świat. I to nam zaoferował Łukasz Palkowski. Dodatkowo jest to bohater w takim polskim stylu – bo z całym bagażem swojego temperamentu i wszystkich wad.

Nie jest to na pewno laurka i dlatego w zasadzie ogląda się to jak dokument. Jakąś tam wadą tego trzymania się faktów była straszliwa przewidywalność – nawet końcowej (no nie ma co mówić – świetnej) sceny się domyśliłem.  Kot zagrał doskonale, choć jeśli chcemy się trzymać faktów – był na ten film za młody – aktor zbliża się do czterdziestki, a Religa wtedy dobijał pięćdziesiątki. Wystarczy porównać wory pod oczami w końcowej scenie i na zdjęciu.

Ocena 8/10.

 

 

Rozmowy z Lutosławskim czyli samotność artysty współczesnego

środa, 28 maja 2014 18:01

Tak jakoś pół roku temu przeczytałem książkę Grzegorza Michalskiego „Lutosławski w pamięci”, która zawierała kilkanaście wywiadów ze znajomymi Witolda i Danuty Lutosławskich.

Zbiór interesujący, choć w dużej dawce nużący – bo wiele rozmów toczyło się według podobnego schematu. Oto przepytywani państwo poznali Lutosławskich i bywali u nich np. na obiadach, gdzie toczono poważne dyskusje. O czym? O kulturze, o literaturze, polityce, o tematach równie ważnych co ogólnych.

Nie rozmawiano o muzyce.

Co uderza straszliwie w chyba połowie tych rozmów, to stwierdzenie jej bohaterów, że… muzyki Lutosławskiego nie słuchali. Ujmowali to oczywiście różnie – że oto są zwolennikami innych stylów, albo że czuli się zbyt mało przygotowani do słuchania, że muzyka współczesna jest skomplikowana. Największy polski kompozytor XX wieku był otoczony przez ludzi, którzy owszem, doceniali jego osiągnięcia, chodzili na koncerty, ale jego muzyki nie znali.

Zastanawiam się, jak to odczuwał sam mistrz. Jak bardzo to mu przeszkadzało, czy go to bolało – czy raczej traktował sytuację, jako coś naturalnego. W końcu miał też muzycznych rozmówców – ludzi z branży – innych kompozytorów, muzyków, dyrygentów, wielu uczniów.

Branża muzyczna zrobiła się straszliwie hermetyczna. Jak wielu odwiedzających koncerty muzyki poważnej bywa tam tylko dlatego, żeby zobaczyć np. członka rodziny? Gdy swego czasu chodziłem do Filharmonii Narodowej i podsłuchiwałem czasami rozmowy w przerwie – część ludzi fachowo oceniała wykonanie, a część po prostu plotkowała o znajomych.

Jak to jest, że mimo obowiązkowych lekcji muzyki w szkole, niewiele osób chętnie samemu spróbuje sięgnąć po muzykę współczesną? W ogóle po jakąkolwiek muzykę poważną. Wspominałem już kiedyś tutaj o lekcjach z podstawówki, w których kazano nam się uczyć biografii kompozytorów, a słuchanie ograniczało się do dwóch minut ze starego magnetofonu. Z artystów robi się u nas pomniki, a z słuchających czcicieli. I to mimo takich świetnych inicjatyw jak trzejkompozytorzy.pl.

Znana scenka z „Dnia świra” – ależ to Chopin, jakże go nie słuchać – jest więc zbyt… pozytywna.

Z dzieł Lutosławskiego nie da się wykroić wielu chwytliwych melodii (choć zdarzało się, że fragment II Symfonii był sygnałem niemieckiej telewizji…). Będzie dla przeciętnych Polaków zawsze niedostępny. Dlatego na pomniki trafi jeszcze szybciej niż Chopin.

Kolorowe Powstanie

poniedziałek, 19 maja 2014 23:11

Film zawsze był narzędziem propagandy. Poruszające się obrazy są tak bliskie rzeczywistości, że pokusą jest takie jej podkolorowanie, aby przedstawić ją tak, jak chcą twórcy obrazu.

„Powstanie Warszawskie” zostało podkolorowane dwa razy. Napisy początkowe uprzedzają, że część scen była inscenizowana. Że te ataki powstańców, to tylko odegrane role. Przez chwilę przechodzi na myśl – co my oglądamy – zabawę w wojnę? Po czym patrzymy na umorusanych, cierpiących, rannych ludzi i momentalnie to wrażenie znika.

Twórcy filmu zmontowali stare kroniki tak, aby powoli rosło napięcie. Sporo scen niewinnych – ot, codzienne życie powstańczej Warszawy, rozdawanie jedzenia, kąpiel żołnierzy, ale szybko pojawia się wojna w coraz bardziej parszywym wydaniu. Końcowe sceny to już potop emocji. Nawet bez egzaltowanego komentarza to co widzimy przeraża i wbija w fotel.

Widząc napisy końcowe nie mogłem się ruszyć.  „Powstanie Warszawskie” to chyba najbardziej antywojenny film, jaki można sobie wyobrazić w polskich warunkach. Zastanawiam się, jak ten film oglądali publicyści, którzy się krzywią, że to kolejny etap „mody na Powstanie”. Nie sądzę, aby ktokolwiek po jego obejrzeniu chciał wywoływać kolejne.

Mieszkańcy Warszawy nie bardzo lubili kamerzystów. Pytali ich, po co filmują pracę lekarzy, odwracali się. Ale dzięki temu uporowi kilku panów z kamerami dziś, 70 lat później tamta wojna przychodzi do nas bardzo żywa. Obraz pokolorowany komputerowo wyszedł wspaniale. Spodziewałem się jakiś niewyraźnych cieni – a tu mamy prawie HD. Ilość szczegółów jest niesamowita. Choć nie da się zapomnieć, że to nie jest inscenizacja, że to prawdziwa Warszawa z roku 1944.

Jedyne zastrzeżenia jakie mogę mieć dotyczą nie obrazu, ale dźwięku. Brudne, straszne, niedzisiejsze zdjęcia sprzed 70 lat i… czysty głos lektora z dykcją AD 2014, który udaje że jest Stamtąd. Ale ludzie tak wtedy nie mówili. Inny akcent, inne przeciąganie głosek, wystarczy posłuchać kronik wojennych czy przemówień polityków. Oglądamy więc tamte czasy w obiektywie, ale komentarz już dzisiejszy. Chętnie obejrzałbym ten film jeszcze raz, z bardziej wiernym stylistycznie komentarzem.

Bo film trzeba obejrzeć jeszcze raz i przypominać go za każdym razem, gdy wyda nam się, że wojna to albo taka wielka gra komputerowa, albo nagrania z CNN pokazujące żołnierzy w innych, egzotycznych krajach.

PS. Natychmiast po wyjściu z kina, impulsowo, kupiłem album „Rozpoznani” z historiami kilku osób pojawiających się w filmie. Niesamowite, że niektórzy jak Witold Kieżun są z nami do dziś i mogą zaświadczyć – że to nie są żadne kolorowanki, że tak właśnie było.

PS2. Helios jak to Helios, przed seansem puszcza 20 minut potwornie głośnych reklam i zapowiedzi. Wśród nich „Miasto 44” – film Komasy, który wejdzie na jesieni. Tam już będą współczesne obrazy HD, sporo akcji, efektów specjalnych i pewnie trochę seksu. Czy film wygra z kronikami, śmiem wątpić.

[52 książki] I jak tu nie biegać

niedziela, 13 kwietnia 2014 23:03

Wciąż trwa moje biegowe szaleństwo, które oznacza czytanie wszystkiego na ten temat i brak realnych efektów tej lektury. Fakt, w zeszłym roku zrezygnowałem z prenumeraty magazynów biegowych (tam jest non stop to samo), ale książki czytam.

Tak więc, gdy ukazała się książka „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej, rzuciłem się do Woblinka aby ją kupić. Po czym przyszło otrzeźwienie. Sadowska jest „znaną dziennikarką”. No cóż, ja jej nie znam, nie oglądam telewizji. Czy nie jest to po prostu próba podpięcia się pod popularny temat?

No niestety jest.

To książka osobista, bardziej o autorce niż o bieganiu. Sadowska po prostu uwielbia się chwalić. Rety, gdzie ona nie startowała – Nowy Jork, Tokio, Wenecja, wakacje na brazylijskiej wyspie. Czego to ona nie jadła, jakich ma wspaniałych przyjaciół. Ha, cieszę się, że ludzie mediów mogą sobie pozwolić na takie wojaże. Jeśli to ma jednak zachęcić do biegania, to chyba źle trafiono – przeciętna czytelniczka (bo to jednak książka głównie dla kobiet) pomyśli, że to całe bieganie jest celebryckim wymysłem. Z jednej strony opowieści o tym, że zwiedziła dzięki bieganiu cały świat i jak to się obkupiła na Expo w NY, z drugiej podkreślanie, że to przecież bardzo prosty sport…

Sadowska próbuje pisać dla początkujących, pyta trenerów, innych znanych biegaczy o rzeczy podstawowe, jednak sama będąc zaawansowana czasami przemyca stwierdzenia niezrozumiałe – czy np. wszyscy zrozumieją padające mimochodem określenie „bieg na agrafkę”?

Najfajniejsza część książki to kwestie dotyczące motywacji. Gdy autorka pisze o samym bieganiu – pozostaje najbardziej autentyczna, no nie można dla lansu biegać regularnie maratonu, widać, że ona to kocha i chce swoją pasją zarazić innych. Więcej autentyczności znajdziemy jednak na dowolnym blogu biegowym. Dla mnie książka jest wizytą w innym świecie, do którego nie aspiruję i który jest mi obcy.

Co jest najbardziej charakterystyczne – w pewnym momencie autorka wspomina o książce Murakamiego, „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” – że… nie dała rady jej przeczytać mimo paru podejść. A tymczasem dla mnie Murakami napisał – również w takiej blogowo/dziennikowej formie – jedną z najlepszych rzeczy na ten temat. O długich kilometrach z muzyką i myśleniem. O radości i smutku uzależnienia biegowego. O tym, jak bieganie ukształtowało go i zmieniło jako człowieka. Murakami się nie chwali. A jednak jego książka robi ogromne wrażenie i przeczytałem ją już ze trzy razy.

Ocena: 4/10.

Był sobie dzieciak i ukradł scenariusz

poniedziałek, 12 sierpnia 2013 22:04

vrooblog-byl-sobie-dzieciak„Był sobie dzieciak” to obraz reklamowany jako pierwszy w wolnej Polsce film fabularny o Powstaniu Warszawskim. Poszliśmy więc tydzień temu. W klubowej sali olsztyńskiego kina Awangarda byliśmy… jedynymi widzami. I dobrze, bo czasami komentować musiałem głośno i z niedowierzaniem.

Film nie jest bardzo zły, ale bardzo dziwny. Nie wiem zresztą czy można nazwać to filmem. Sfabularyzowany teatr telewizji? Zbiór dość statycznych scen połączonych postaciami głównych bohaterów, rozpoczynany, przerywany i zakończony… narracją Olgierda Łukaszewicza. Przez pierwsze kilka minut snuje opowieść o pamięci, Polsce, Warszawie i powstaniu. Rzekomo dlatego, że gdy pierwszą wersję filmu oglądali obcokrajowcy, to nie wiedzieli o co chodzi…

Fabuła jest mniej więcej taka – młody chłopak żegna się z matką, którą z Woli zaraz wywiozą Niemcy i próbuje dotrzeć na Śródmieście, gdzie znajduje się jego ojciec. Już w pierwszym napotkanym budynku bierze w obronę panią w średnim wieku oskarżoną (słusznie) o kolaborację, a szukającą swojego syna walczącego w powstaniu i… dalej mota się przez pół filmu między stanowiskami powstańców, panią w której zdążył się zakochać, a niemiecką kwaterą, gdzie wbrew swojej woli wejdzie w bliską zażyłość z pewnym esesmanem. Nie zdradzam tutaj za dużo, bo w zasadzie nie ma w tym filmie rzeczy, które mogłyby zaskoczyć. No, chyba że takie symboliczne sceny jak taniec w ruinach do muzyki z patefonu…

Zwieńczeniem filmu jest scena akcji (!) czyli walki w podziemiach, na której porządne nagranie twórców nie było już chyba stać, dlatego przez 5 minut oglądamy grę cieni z okazjonalnymi efektami dźwiękowymi.

Szkoda, bo taki film tylko może zniechęcić do oglądania kolejnych poświęconych Powstaniu. Temat miał potencjał – postać grana przez Magdalenę Cielecką to kandydatka na naprawdę świetną rolę dramatyczną. Co z tego, skoro reżyser rozstawiał ją jak kukiełkę i tu nawet świetna aktorka nie pomoże.

Jedyny film, z którym mogę „Dzieciaka” porównać to „Wiedźmin” – i tu i tu nie było scenariusza. I tu i tu przerażały naiwne sceny. W obu przypadkach człowiek zastanawiał się, jak coś takiego trafiło do kina i żałował, że dobre pomysły zostały zmarnowane.

[52 książki] Bezsenność w Tokio – Marcin Bruczkowski

poniedziałek, 20 maja 2013 10:41

znak-Bruczkowski_BezsennoscwTokio_500pcx_„Bezsenność w Tokio” to doskonała okazja do wizyty w dalekim kraju i to bez ruszania się z fotela, zbierania na bilet i męczenia się jako cudzoziemiec w kraju, gdzie obcy są zwykle podejrzani.

Japonia zawsze fascynowała jako kraj pełnej egzotyki. Kultura tak odmienna od tego co znamy w Europie i w zasadzie zamknięta do połowy ubiegłego wieku. Dopiero sukcesy japońskich firm i współpraca międzynarodowa sprawiły, że państwo zaczęło się trochę otwierać. Pamiętam książkę z wypisami z „Poznaj Świat”, które czytałem będąc dzieckiem, o tym że w Tokio… nie ma nazw ulic – i dopiero przy okazji Igrzysk Olimpijskich w 1964 roku wprowadzono kilka, żeby przyjezdni się nie zagubili.

Marcin Bruczkowski w wieku 22 lat trafia do Japonii, gdzie przychodzi mu spędzić kolejne 10 lat – najpierw na studiach, potem w pracy. Wyjechał pod koniec lat 90., tak więc widzimy Japonię niby współczesną, ale też taką, której już pewnie tam nie ma. To faktycznie książka pełna zaskoczeń, których ten kraj nie szczędzi nawet doświadczonemu gajdzinowi.

Co potrafiło zaskoczyć?

  • Japończycy mieli w swoich mieszkaniach sprzęt elektroniczny najnowszej generacji, który po roku czy dwóch wystawiali po prostu przed dom. Ale coś tak dla nas oczywistego jak łazienki bywały luksusem. Większość korzystała z publicznych łaźni i pralek. Przy czym trzeba pamiętać, aby przed wejściem do wanny koniecznie się umyć, bo wanna do mycia nie służy.
  • Same te mieszkania były miniaturowe – w całym rozdziale Bruczkowski opisuje jak wyglądał wynajem. Miarą powierzchni nie były żadne metry kwadratowe, a… liczba mat do spania, która się zmieści w takim mieszkaniu. Jeśli mieszkanie ma 10,5 tatami to oznacza całe 17 metrów – mieszkanie dla rodziny z dzieckiem, albo dwójką dzieci! Aha, prowizja dla agenta przy wynajmie mieszkania to miesiąc czynszu. Kaucja – dwie wysokości czynszu. Co ciekawe, w ogłoszeniu jest podany adres – w Polsce każdy by poszedł bezpośrednio do właściciela, żeby ominąć prowizję, a tam nie idą…
  • W japońskich biurach nie ma wysokich szafek, dlatego panuje tam ogromny bałagan, wszędzie zalegają papiery. Dlatego gdy w firmie Bruczkowskiego miała być kontrola skarbowa wezwano specjalną firmę, która… zabrała wszystkie papiery i wywiozła je na jeden dzień.
  • Pozdrowienie japońskich korpoludkow: Otsukaresama! Co oznacza: „cieszę się, że jest pan zmęczony!”
  • Japońscy lekarze mają taki autorytet, że spytanie ich o to jakie leki przepisują pacjentom byłoby obrazą – po prostu pacjent dostaje niebieskie i czerwone pigułki i ma to jeść. A pytania są zasadne, bo oni na wszystko przepisują antybiotyki, które bierzemy przez jakieś 3 dni – zupełnie inaczej niż uczą nas (i słusznie) polscy lekarze.
  • Nie ma co poruszać się po Japonii w oparciu o stereotypy, o czym przekonał się pewien Amerykanin szukając po całym Tokio „hoteli kapsułkowych”, przy czym żaden miejscowy nie wiedział o co mu chodzi, aż w końcu skierowano go do… typowego „hotelu miłości”, które rzeczywiście istnieją :-)
  • Próba jazdy po Japonii autostopem była o tyle problematyczna, że miejscowi… nie znają japońskiego słowa oznaczającego „autostop”, zaś samo zjawisko było zupełnie nieznane, ale… zatrzymywano się przy niemal każdym pomachaniu. Gorzej, gdy raz zatrzymał się samochód yakuzy, co skłoniło autora do refleksji, że trzeba patrzeć na co się macha. :-)
  • Japońska nieśmiałość wobec obcokrajowców jest wręcz legendarna i przewija się w książce wielokrotnie. Choćby historia konduktora w pociągu, który tak bał się poprosić o bilet Polaka, aż w końcu wezwał policję oskarżając go o jazdę na gapę. :-) Gdy już gajdzin zostanie oswojony, to zaczyna się każdorazowy zachwyt nad tym, że rozumie język i umie korzystać z pałeczek.
  • Nawet poruszając się o kulach, nie masz szansy na to, że ktokolwiek ustąpi ci miejsca w tokijskim metrze…

„Bezsenność w Tokio” to niemal idealna książka podróżnicza – wciąga, zachwyca omówieniem egzotycznego kraju i pozwala sobie wyrobić na jego temat opinię. Choć oczywiście na jej podstawie nie wybierzemy się do Japonii – bo Bruczkowski tam mieszkał, a nie przebywał jako turysta. To spora różnica.

Teraz wady – niewielkie. Niektórych razić może straszliwy egocentryzm autora, jak też to, że nie do końca jest pokazany upływ czasu – wprawdzie widzimy, że główny bohater jest najpierw korepetytorem, potem pracuje w firmie, potem na własną rękę, ale to wszystko jakby się zlewa. Z FAQ na stronie autora dowiedziałem się, że wprawdzie wszystkie historie są prawdziwe, ale niekoniecznie przydarzyły się autorowi. Również Sean, irlandzki przyjaciel autora jest też postacią literacką, choć opartą o prawdziwym Irlandczyku. Inna sprawa, że w lekturze mi to nie przeszkadzało.

Przeczytałem kilka lat temu papier, a na początku tego roku ponownie wersję elektroniczną.

E-book do kupienia na Woblinku (link do porównywarki), dzisiaj jest w promocji po 9,90.

Ocena: 9/10.

[52 książki] Śledź moje postępy w arkuszu Google :-)

piątek, 10 maja 2013 00:12

Parę osób pytało mnie o to, jak mi idzie tegoroczne czytanie 52 książek. Idzie nieźle, bo w 19 tygodniu tego roku mam przeczytane 20 sztuk. Nie wszystkie tu recenzuję – dlatego jeśli ktoś chce śledzić na bieżąco, co skończyłem czytać, odsyłam do arkusza w Google. Lepiej kliknąć link niż przewijać. :-)

To nie jest kompletny zestaw, bo jest kilka książek, które w tym roku przeczytałem ponownie (np. „Kapuściński Non-Fiction” – tym razem na czytniku), ale ich tutaj nie podaję. Inna sprawa, że nie jestem konsekwentny, bo „Bezsenność w Tokio” czytałem jakieś 5 lat temu, tyle że większość zdążyłem zapomnieć, więc potraktowałem to jako czytanie na nowo.

Zastanawiam się też co robić z tytułami, które czytało się fajnie, ale… ich nie kończyłem, bo nie widziałem takiej potrzeby. Sporo książek poradnikowych czy branżowych czytam nielinearnie, szukając po prostu w spisie treści tego co mnie interesuje i przeskakując mniej ciekawe rozdziały.

W tym momencie czytam jednocześnie 10 tytułów. Pojawiają się nowe i wypierają stare, w efekcie czasami wracając do książki stwierdzam, że warto ją zacząć od nowa, bo już niewiele pamiętam. Do „13 anioła” wróciłem jakoś po 3 tygodniach. Kilka porzuciłem już ostatecznie, co wcale nie znaczy że są złe, po prostu mniej walczyły o moją uwagę…


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: