VrooBlog
Archiwum bloga w kategorii Osobiste:
Osobiste – lecz niekoniecznie prywatne.
Teoria i praktyka
Czytałem książki o historii i polityce, wciąż nie rozumiem tego co widzę w TV.
Czytałem książki o odchudzaniu, a ważę, ile ważę.
Czytałem książki o bieganiu, wcale nie biegam lepiej.
Czytałem książki o negocjacjach, a w istotnej sytuacji po prostu się pokłóciłem.
Czytałem książki o projektowaniu, moje projekty zawierały wszystkie możliwe błędy.
Czytałem książki o psychologii i religii, nie zapewni mi to spokoju duszy i zbawienia.
Czytałem książki o miłości, wciąż nie umiem kochać.
Mój PRL
Od końca PRL minęło już 25 lat, obficie w ubiegłym roku fetowane 25 lat wolności. Niektórzy chcieliby tę wolność przehandlować za więcej równości – przecież kiedyś żyło się lepiej, mówią, człowiek miał pracę, miał pieniądze – i dodajmy jeszcze, że miał więcej sił do życia. Ludzie pamiętający PRL w pełnej krasie są dzisiaj co najmniej w wieku średnim, a wtedy przecież byli młodzi.
Co ciekawsze – za PRL-em nostalgicznie patrzą też ci urodzeni już w wolnej Polsce. Z jednej strony: są urzeczeni opowieściami pokolenia rodziców lub dziadków, o tej paskudnej, ale jednak stabilizacji. Z drugiej: pewnym rodzajem minimalizmu, który wymuszała tamta rzeczywistość. Życie było ciężkie, ale prostsze, gdy do wyboru mieliśmy jeden gatunek mleka i jogurtu, a pomidory dostępne tylko latem. Jaka to musiała być radość, gdy wiosną pojawiły się nowalijki? Albo gdy w uniwersamie rzucili banany?
PRL upadł gdy miałem 10 lat, dlatego moje wspomnienia są fragmentaryczne, uzupełnione zresztą przez zdobytą później wiedzę historyczną. Ale jeśli ktoś mówi o PRL, to ja zawsze przypominam sobie kolejki.
Mam może 4 lata, z babcią idę do Merkurego na Żoliborzu i tam w długiej kolejce stoimy po to, aby mi kupić rajtuzy. Narzekam bardzo, bo to jest nudne, jak to dla dziecka. Uciekam babci, ktoś mnie łapie i przyprowadza do niej.
Mam może 8 czy 9 lat – i sam już stoję w rannej kolejce po pieczywo, przed piekarnią na ulicy Letniej na Pradze. Jest zima, mają być chyba święta, każdy kupuje po 3-4 chleby, trzeba się ustawić rano, bo inaczej zabraknie.
Źródło zdjęcia: Warszawa78.blox.pl
Zabraknie. To jest słowo, którego już właściwie nie znamy. No, zabraknąć może zawsze pieniędzy, chęć zaoszczędzenia sprawia, że ci weterani PRL-owskich kolejek ustawiają się dziś posłusznie w ogonku do karpia, albo promocyjnej kurtki w Lidlu.
Ale że idziesz do sklepu – i nie ma chleba?
Takie wspomnienie, jak to z kolegą z klasy biegaliśmy po całej Pradze Północ w poszukiwaniu sklepu, w którym był chleb. Nie wiem, dlaczego go nie mieliśmy, chyba to była jakaś poświąteczna niedziela, już ten czas, gdy kilka sklepów w niedzielę było czynnych, ale tylko kilka. Kolega zadowolił się tostowym, ja jednak szukałem dalej i nie pamiętam nawet czy mi się udało, chyba nie.
Dzisiaj nawet w największe narodowe weekendy zawsze jakiś paczkowany się znajdzie. Mimo, że przed wolnymi dniami parkingi marketów są pełne – to kupowanie na zapas chyba pozostało już w genach.
Ci, którzy dziś nostalgicznie patrzą na dawne czasy, coraz też częściej stoją w kolejkach do lekarzy – wszak służba zdrowia to ostatni relikt PRL, którego żaden rząd nie umiał naprawić. Wspominają wtedy porządek w PRL, gdy nie musieli chodzić do lekarza i pomstują na kolejne rządy. Ale kto chce pamiętać, że wtedy wszystkiego brakowało? To była gospodarka fantastycznego niedoboru. I odbierającego siły szamotania się w załatwianiu rzeczy, które powinny być oczywiste. Odnoszę wrażenie, że to dlatego ludzie emigrowali, że to był kraj, w którym nawet powietrze było gęstsze.
Tak, jak mogę III RP zarzucać wiele niesprawiedliwości – to tym 25 latom jestem wdzięczny, że przywróciły taką zwykłą codzienność. Jasne, odwiedzamy dziś inne kraje – widzimy jaka przepaść cywilizacyjna jest w pewnych kwestiach. Widzimy, że inne kraje są po prostu bogatsze od Polski. Ale jednocześnie nie wolno nam zapominać o drodze, którą przeszliśmy.
Cukrowa mafia
Z początkiem września po raz n-ty zacząłem odchudzanie. Ostatni raz było dwa lata temu, gdy lekarz postraszył mnie wynikami cholesterolu. No, jak się okazało, gdy chcę to mogę, przez dwa miesiące zszedłem o 5 kg w dół, a wyniki cholesterolu okazały się wzorowe. Oczywiście rok później waga wróciła do niedobrej normy, a cholesterolu też od dawna nie badałem.
Teraz kolejne podejście. Porażki przeanalizowane, cele zracjonalizowane i do dzieła. Moja dieta jest dość prosta – po prostu odrzucam wszystko co ma wysoki indeks glikemiczny. Zero cukru, słodyczy, ciast, ziemniaków i białego chleba. Zero piwa. No i to przynosi efekt, oczywiście pod warunkiem, że za miesiąc czy dwa nie skuszą mnie świeżutkie, pachnące, mięciutkie, bielutkie bułeczki.
Najgorsze na początku jest porzucenie uzależnienia od cukru. Bo trzeba sobie uświadomić, że większość z nas jest uzależniona, nawet jeśli nie zjadamy codziennie batonika czy kanapki z nutellą. Z cukrem jest podobnie jak z alkoholem – uzależniony mówi, że co tam, mógłby się w każdej chwili powstrzymać. No to spróbuj. Kilka pierwszych dni bez cukru to jest naprawde mordęga. Czego bym nie jadł, a naprawde nie ograniczam kalorii, to szybko dopada głód, który każe mi biec do lodówki, żeby coś dojeść, albo do schowanych po domu zapasów krówek, aby medytować „choć jedna, choć jedna”. Ale po około tygodniu odpuszcza. W domu rodzinnym zostałem poczęstowany szarlotką, no dobra, jeden kawałek nie zaszkodzi. Owszem, nie zaszkodził, ale… jakie to słodkie! Szybko zmienia się percepcja słodyczy.
Najgorsze w odzwyczajaniu się od cukru jest to, że cukier jest wszędzie. Wiadomo – napoje gazowane do odstawienia, skoro pół litra Coli zawiera 50 g cukru… Ale gorzej z tymi różnymi zamiennikami cukru dodawanymi do produktów spożywczych. Podobnie jak 10 lat temu wraca czytanie etykiet, porównywanie, aha tutaj mają, tutaj nie mają, świadomy wybór, który jest dość trudny.
Niedawno obok mojego obecnego miejsca zamieszkania otworzyli Biedronkę. Czasami tam zachodzę, idąc alejką widzę, że ze wszystkich stron atakują mnie słodycze, produkty wysoko przetworzone i słodzone napoje. Jeśli nie ma się wiedzy co kupować, nie ma wyjścia – wpadnie się w sidła. Czy za 20 lat polskie społeczeństwo będzie wyglądało jak amerykańskie? Po 30 kg nadwagi na łebka.
Skończyłem dzisiaj czytać książkę Cukrowa mafia. Jak cukrowe lobby niszczy Twoje zdrowie, którą napisał niejaki Hans-Ulrich Grimm. Lektura dość trudna, bo zgodnie z nazwiskiem autor leje wodę, powtarza się, daje opisy przyrody, a i tłumacz się nie popisał, np. zamiast „indeksu glikemicznego” wymyślając „indeks glukaminowy”. Ale teza książki bardzo ciekawa – lekarze od wielu lat wiedzą o tym, jak bardzo szkodliwy jest cukier – za jakie choroby odpowiada, no i jak straszliwe jest nadużycie cukru w państwach Zachodu. Wiele mówiąca statystyka: niemieckie dzieci jedzą rocznie więcej cukru, niż same ważą czyli średnio 50,9 kg. Z tego 10 kg w ciastkach, 5 kg w lodach, 3 kg w czekoladzie i batonikach, 3 kg w cukierkach – i aż 23 kg w słodkich napojach.
Ale wiele działań skutecznie blokuje przemysł spożywczy czyli największe światowe koncerny – Coca Cola, Nestle itd. Według autora, potrafią one skutecznie lobbować w Światowej Organizacji Zdrowia, aby ta nie potępiała jednoznacznie cukru, ani nawet nie zachęcała zbyt głośno do ograniczenia jego spożycia. Tym, którzy są świadomi działania cukru, koncerny proponują słodziki – ale one też nie są bez wad. Tytułowa „mafia” to zgodne działania wszystkich, dla których cukrowy biznes jest opłacalny. O tym też kiedyś pisałem – dawniej bezczelnie mówiono, że „cukier krzepi”, jeszcze w latach 70. zachęcano do picia słodkich napojów, bo miały hamować apetyt i ułatwiać zrzucanie wagi.
Michel Montignac w swojej książce „Jeść aby schudnąć” której wydanie sprzed ponad 10 lat pomogło mi rzeczywiście zrzucić 13 kilogramów, umieścił rozdział o jednoznacznym tytule: „Cukier jest trucizną”. Kupiłem ostatnio e-booka przygotowanego na podstawie nowszego wydania. I tam widzimy: „Cukier: słodycz, która życzy nam bardzo źle”. Nawet tam dotarła mafia?
Autor zdjęcia: Lauri Andler(Phantom), GFDL/CC-BY-SA-3.0
VrooBike czyli rowery mojego życia
Nigdy nie byłem wielkim fanem jazdy na rowerze. Nigdy nie przejechałem za jednym razem więcej niż 40 kilometrów. Jakiego siodełka nie włożę, boli tyłek, moja niezborność ruchowa jest legendarna, a fakt że osiem lat temu o mało się na rowerze nie zabiłem (i nie o mało zbankrutowałem, bo jako rowerzysta nie miałem ubezpieczenia) nie poprawia mojego zdania o tej formie spędzania czasu.
Niemniej kilka rowerów w życiu miałem, doszedł teraz kolejny.
Pierwszy był Wigry 3. Komunia, lata 80., legendarny składak. Jeździłem nim najczęściej wokół podwórka (aż mi się nie znudziło), albo ze Środkowej na Szwedzką.
Dopiero podczas studiów kupiłem sobie coś to się nazywało Excelsior, taki typowy „makrokesz” za 600 złotych. Dwadzieścia parę kilogramów chłodnej stali, przerzutka z trudem używalna, opony niby grube i „górskie”, ale pod żadną poważniejszą górę nie byłem w stanie tym podjechać.
Zdjęcie jeszcze z aparatu analogowego. :-)
Dziesięć lat temu, po studiach zafundowałem sobie pierwszy porządny i do tej pory lubiany przeze mnie rower – Author Reflex.
Wcześniej miałem dylematy – góral czy jednak coś pośredniego. Wybrałem rower trekingowy i… tego żałowałem. Bo rower cudowny, uwielbiam go – ale jeździłem po lesie, ciągnęło mnie w ścieżki równie wąskie i strome co piaszczyste, wciąż bywały problemy. Nic dziwnego, że jeden z głównych szlaków w Mazowieckim Parku Krajobrazowym nazywa się „piaszczystą percią”. ;-) Po ścieżkach prostych rower śmigał wspaniale, prawie bez wysiłku, ale wystarczyło wjechać na korzeń i „aaaau moje ręce”. Na rękach wspiera się spora część ciężaru, a ja pożałowałem 150 złotych na amortyzator przedni…
Dodajmy do tego dość cienkie opony, które sprawiały że co chwilę przebijałem dętkę. Oj, nie zapomnę tej męki z wymianą (nigdy nie byłem w tym dobry) w polu w 40-stopniowym upale.
Na rowerze od paru miesięcy jeździ mój tata i pierwsze co zrobił – wymienił opony na grubsze (z 700×35 na 700×42), jest zadowolony. Dzisiaj się nim ponownie przejechałem – ręce dalej bolą, ale po piachu zasuwa aż miło. Czyli to była kwestia opon. A ja się męczyłem przez 10 lat. Jakbym dołożył jeszcze z przodu amorka, to wciąż byłoby idealnie.
Author został w Warszawie, nie będę go tacie zabierał. W Olsztynie jest sporo ścieżek rowerowych, dookoła sporo lasów. Tak więc decyzja – kupujemy rowery!
No i kupiliśmy. Polska firma Kross i modele trekingowe – przy czym ja Kross Trans Alp (po lewej).
Rowery z pełnym osprzętem – błotniki, bagażnik, tfu – dynamo w piaście i tfu tfu – wygięta kierownica.
Zaczęło się znów od ostrego dysonansu pozakupowego. Bo przecież miał być to rower do eksplorowania okolicy, zwiedzania lasów, zbaczania z utartych dróg. A ja kupiłem rower turystyczny dla mieszczuchów, którzy jeżdżą dumnie wyprostowani. Z drugiej strony przecież nie chcę uprawiać MTB – nie chcę zjeżdżać cały ubłocony 50km/h ze zboczy górskich. Nie chcę być jak ci kolesie, których zobaczyłem ostatnio na Babiej Górze, nie wiem jak oni tam wjechali. Może więc taki rower wystarczy? Parę dni po kupnie pierwszy test nad jezioro Bartąg. Amortyzator przedni jest wspaniały, po piachu też poza jednym przypadkiem dało radę. Zresztą podjeżdzanie pod krawężniki też jest już znacznie przyjemniejsze i pokazuje, że ci, którzy twierdzą, że do jazdy miejskiej amortyzator potrzebny nie jest – nie mieszkali w Polsce. Nie będzie gorzej niż w Authorze – choć nauczony doświadczeniem pomyślę kiedyś pewnie o zmianie opon.
Niestety rower jest ciężki, zamiast 13-14 kg w Refleksie tu prawie 17… A już kompletnie rozwalił mnie podjazd pod mocną górkę z włączonym dynamem. Zresztą bez włączonego nie lepiej. Przedni bieg 1, tylny 3, nie mam siły, a stanąć na pedałach trudno (a może po prostu mam źle wyregulowane siodełko?). Tylny 2 – pedałuję tak, że stoję w miejscu. Nie wiem kto planował te 24 przełożeń… Smucę się, bo powinienem jednak nie słuchać rad mądrych portali o rowerach, nie słuchać rad sprzedawcy, kupić MTB, dołożyć do niego błotniki i śmigać zadowolonym po każdym rodzaju nawierzchni. A że po asfalcie jest wtedy trochę trudniej, no cóż.
To napisałem zaraz po kupnie roweru. Minął miesiąc. Kilka dłuższych wyjazdów (do 20 km) i zaskoczenie – przecież nie bolą mnie plecy, nie bolą już ręce, nie bolą kolana, tyłek też daje radę, no a że jestem zmęczony to co dziwnego, nie mam kondycji. Najważniejsze, że zaczynam się przyzwyczajać. I chyba faktycznie jestem mieszczuchem.
Mój Olsztyn
Od prawie pięciu miesięcy mieszkam w Olsztynie. Co? Jak to, o co chodzi, dlaczego porzuciłeś Warszawę? O to znajomi pytają, jak tylko jest okazja i wiążą z tym różne domysły.
Tu się skupię na samym mieście. Wcześniej byłem w Olsztynie kilkanaście razy, ale mieszkanie to co innego, niż odwiedzanie jako turysta. Może być tak, że przez weekend obejrzysz więcej niż potem przez dwa miesiące – bo wpadasz w codzienny rytm zajęć i nie chce ci się szukać czegoś więcej.
Co mi się podoba:
- Lasy, dużo lasów i zieleni. Kilometr od rynku Jezioro Długie i pełnoprawny las z masą ścieżek do biegania i jeżdżenia. Jeśli bym kupował mieszkanie w Olsztynie, to właśnie tam.
- Bieg z cyklu Grand Prix Olsztyna, w którym sobie wystartowałem pod koniec marca – właśnie dookoła Długiego. Zająłem miejsce w ostatniej dziesiątce, ale świetna była kameralna atmosfera podobna do tej w Minimaratonie Stara Miłosna.
- Cudne, małe, studyjne kino Awangarda II, gdzie nie ma reklam, bilety są po 15 złotych, a czasami jesteśmy jedynymi widzami w sali klubowej, gdzie do stolika pani z obsługi chętnie przyniesie kawę i ciasto. :-)
- Ładnie odnowione Stare Miasto, które wygląda jak żywa reklama funduszy unijnych. Właśnie otwarto nowy Park Centralny w miejscu kilku hektarów chaszczy w okolicach Starego Miasta.
- Księgarnia Książnicy Polskiej, gdzie bywam dość często – asortymentu pozazdrościć może niejeden Empik.
- Górki i dołki. :-) Przy bieganiu czy jeżdżeniu na rowerze, albo mozolnie wspinamy się pod górę, albo zasuwamy w dół.
- Aquapark ze zwykle dość pustym basenem olimpijskim.
- Że za taksówkę nie zapłaciłem dotąd więcej niż dwadzieścia parę złotych (i to w przypadku, gdy wziąłem przypadkową spod dworca).
Co mi się nie podoba:
- Komunikacja miejska. Bilety jednorazowe tańsze niż w Warszawie (świetny pomysł z 10-pakiem za 26 złotych), bilety miesięczne znacznie droższe, w efekcie nikt się nie przesiada, zaś autobusy zwiedzają zwykle połowę miasta, zanim dotrą tam gdzie powinny. Weekendy to wycinanie linii prowadzących w turystyczne rejony. Klimatyzacja rzadsza niż Yeti. Jeszcze na początku roku zapłaciłem mandat wystawiony przez grupkę dresiarzy mieniących się kontrolerami, bo… bilet się krzywo skasował.
- Zaniedbanie. Straszliwy dworzec i okolice, ale dzielnice peryferyjne nie lepsze. Niektóre wyglądają, jakby od lat 70. nic się tam nie zmieniło. Co najwyżej postawiono Biedronkę czy Stokrotkę i pomalowano bloki na pastelowe kolory. Na wymianę chodników nie wystarczyło, można się zabić o te płyty. Zaniedbane też liczne jeziora, choć to się powoli zmienia.
- Wszędzie sygnalizacja świetlna, niezależnie czy ma sens. Przy mojej osiedlowej Stokrotce światła na ulicy dojazdowej do tejże Stokrotki i paru bloków dalej. Na mojej „dużej” pętli biegowej (7 km) jest chyba 8 świateł, w tym jedno, na którym stoi się 2-3 minuty. Można trenować interwały.
- Jednak prowincjonalność w porównaniu z W-wą – Olsztyn to znacznie mniej okazji, żeby gdzieś pójść czy coś zrobić z czasem wolnym. Choć fakt, że jak się poszuka, to można znaleźć takie, które nas zaskoczą. Jak konferencja PechaKucha Night, albo letnie przedstawienia teatralne.
Olsztyn jest dla mnie zagadką ekonomiczną. Na Jarotach gdzie wynajmujemy mieszkanie widać, że nie jest za bogato, co chwilę jakiś sklep z chińszczyzną (co też bywa zaletą, bo jak chcę kupić lekkie spodnie do chodzenia w domu, nie muszę wydawać 100 złotych, albo szukać wyprzedaży), wśród lokali królują tanie pizzerie, restauracja na całym osiedlu jest jedna. A jednocześnie wciąż budują się wielkie zespoły mieszkalne, developerzy zajmują każde wolne miejsce. Jeszcze gorzej jest w sąsiednich gminach – tam bez żenady tłucze się 8-piętrowe bloki w szczerym polu, dojazd po płytach betonowych, albo po błocie. Z czego ci ludzie się utrzymują, gdzie pracują? Olsztyn ma kilka dużych zakładów jak Indykpol czy Michelin, jest parę centrów usługowych – ale to nic w porównaniu z takim Wrocławiem.
I na koniec parę zdjęć.
Dwa z jednej z ulic w centrum, gdzie pewnego dnia odbierałem jakiś drobiazg komputerowy w sklepie. Zaszedłem jeszcze do pobliskiego antykwariatu, potem udałem się w kierunku starówki. Olsztyn jest jak Lizbona miastem siedmiu wzgórz, ulice opadają, to wznoszą się – a gdy tego dnia szedłem – jakoś tak z Lizboną mi się skojarzyło.
I znad jeziora Skanda, gdzie teraz są tłumy, ale jeszcze w maju było miło i spokojnie.
Jak kupowałem nowy telefon
Na zdjęciu widzicie mój stary i nowy telefon – pierwszy (HTC Desire Z) po przywróceniu ustawień fabrycznych oczekuje na swoje dalsze losy, drugi (Samsung Galaxy S4 Mini) szykuje się do roli mojego codziennego towarzysza.
Zacznę od tego, że jestem strasznym telefonicznym konserwatystą. Do roku 2011 miałem dwukrotnie Nokię 9300, którą do tej pory uważam za najlepszy telefon świata. Gdy mi się zepsuła, całkiem poważnie rozważałem zakup trzeciej – choć już w tym czasie wyciąganie jej z kieszeni wzbudzało popłoch w okolicy. Fantastyczny matowy (!) ekran, na którym świetnie się czytało, wygodna klawiatura, całkiem spore możliwości – no, ale to już była era Androida. Kupiłem więc HTC Desire Z – też z fizyczną klawiaturą, też gruby i ciężki, ale spisywał się przez te trzy lata poprawnie.
Przede wszystkim – wybór Androida okazał się udany – sporo aplikacji, które mi się przydaje na co dzień, tam już było. Te wszystkie rozkłady jazdy, Evernote, Gastronauci, mapy OSMAnd czy Androzic, nie mówiąc oczywiście o Facebooku. Jednak ostatnio telefon zaczął niedomagać. Raz że zamulał – no, tu zrobiłem mu reset, trochę pomogło, ale tylko trochę. Dwa, że coraz więcej aplikacji nie działa z Androidem 2.3. Mógłbym bawić się w rootowanie i przedłużyć mu życie, ale mi się nie chciało. No i najważniejsze – sprzętowa klawiatura zaczęła niedomagać, co zwiastuje rychły koniec.
Zacząłem więc szukać nowego modelu. Problem w tym, że nawet nie wiem za bardzo co jest teraz na topie – kompletnie się tym rynkiem przez ostatnie lata nie interesowałem. Na swoich profilach na Facebooku i Google+ umieściłem więc zapytanie do speców z następującymi wymaganiami:
1. Koniecznie wymienna bateria, nie zamierzam nosić powerbanka.
2. Ekran 4-5 cali, nie większy, przyzwoicie spisujący się na słońcu.
3. Gęstość pikseli nie gorsza niż na Desire Z (czyli 250 ppi)
4. Zapas mocy na najbliższe 2 lata. Nie, nie zamierzam grać i oglądać filmów, chcę aby appki codziennego użytku grzecznie chodziły.
5. Dobrze działający GPS, bardzo często wykorzystuję telefon do nawigacji.
6. Budżet: 800-1600 zł, wydatek większy wydaje mi się mocną przesadą.
No i rzucili się znajomi (i nieznajomi; profil na G+ jest publiczny) do porad. Większość zaczęła od… zdziwienia, że ja mogę mieć takie wymagania! W roku 2014 żądać telefonu z wymienną baterią i poniżej pięciu cali?!
Jako coś normalnego przyjęliśmy sytuację niezrozumiałą i chorą – że te nowoczesne urządzenia za tysiące złotych wytrzymują na baterii po kilka godzin przy mocniejszym obciążeniu. Producenci, walcząc o to, aby telefony stały się jeszcze smuklejsze zamontowali w nich baterie na stałe. Można oczywiście kupić baterię zewnętrzną czy powerbanka. Podłączymy telefon i będzie się ładował. Tyle, że to wydaje mi się rozwiązanie na sytuacje wyjątkowe, a nie na co dzień. Mam nosić kolejne urządzenie niewiele mniejsze od telefonu? Jak w górach wyczerpie mi się bateria, to mam podłączać ją do powerbanka i oba w kieszeni nosić? Nie mówiąc o momentach, gdy czasami o telefonie po prostu zapominam, leży sobie gdzieś wyciszony, a tu muszę go zabrać i wyjść z domu, niezależnie od stanu jego baterii. Gdy mam telefon z wymienną baterią, to po prostu noszę ją ze sobą w plecaku i wymieniam kiedy trzeba.
Na nic argumenty, znajomi piszą, że przecież ograniczam sobie wybór, że tych najnowszych Nexusów czy LG, albo nawet bardziej budżetowej Motoroli Moto G nie wezmę, choć to tak cudowne telefony. No dobra, skoro chcę tej wymiennej baterii, niech wezmę Samsunga S4 albo S5 – jako jedyne spośród topowych modeli wciąż tę możliwość oferują. Na nic wyjaśnienia, że nie chcę patelni, nie chcę telefonu powyżej 5 cali, w którym nawet z moją wielką łapą, nie jestem w stanie sięgnąć kciukiem do przeciwległej krawędzi. Nie chcę telefonu niewiele mniejszego od mojego Kindle. Do przeglądania internetu mam iPada, do pracy mam laptopa, do czytania mam czytnik, do robienia zdjęć mam lustrzankę i kompakt. Fakt, że chodzę obwieszony tymi gadżetami jak japoński turysta sprawia, że nie potrzebuję aparatu, który będzie mi zastępował te urządzenia. Jeszcze pięć cali byłbym w stanie w kieszeni znieść, ale pytanie, co to mi da. Skoro iPhone 5S, który jest wciąż najlepszym telefonem świata radzi sobie wystarczająco z ekranem 4″ – to po co większy?
Wybrałem w końcu dwóch kandydatów: HTC Desire 500 oraz Samsung Galaxy S4 Mini. Zdecydowałem się na ten ostatni. To „Mini” oznacza, że ekran i tak ma 4,3″ – i jest większy niż w moim starym HTC.
I kolejne zdziwienie komentujących – ale to jest telefon już starszej generacji, nie dostanie aktualizacji do Androida 4.4, nie pójdą na tym najnowsze gry. Zaraz. Jakie gry. Wspominałem coś o grach? Jasne, mam na telefonie zawsze jakieś 2-3 proste gierki do pogrania w kolejce – ale sorry, Cut The Rope czy Flick Soccer chodzą płynnie nawet na moim starym HTC. A po co mi Android 4.4? Czy imperatyw posiadania najnowszej wersji systemu operacyjnego wymuszać ma kupowanie najnowszego modelu? Bo przecież ci producenci za 1,5 roku i tak zapomną o „starych” aparatach i nie będą ich aktualizowali. Bardziej zasadnicze pytanie, to czy nowe aplikacje będą chodziły na wersji 4.2 za dwa lata, czy nie. Sądzę, że będą – a za trzy lata i tak zmienię telefon.
Gdy już wybrałem telefon, zacząłem przyglądać się ofercie bardziej całościowo. Podstawowego smartfona z Androidem można kupić już za 200-300 złotych. Na nim też pójdą mapy, rozkłady jazdy itd. W którym momencie korzyści z kupowania coraz to lepszego modelu są mniej niż zauważalne? Pięciocalowy S4 (czyli większy brat Mini) ma np. funkcję „Air View”, która pozwala obsługiwać go w rękawiczkach – świetna rzecz na zimę. No i dobrze. Czy ta funkcja warta jest wydania dodatkowo 600 złotych (S4 kosztuje 1600 zł, S4 Mini 1000 zł), czy wystarczy… prosty stylus, połączony z długopisem, którego mogę nosić ze sobą i z którego zeszłej zimy skorzystałem może ze 3 razy? Albo ekran. 250 ppi to już rozdzielczość, w której ja nie widzę pojedynczych pikseli. Po co mi więc FullHD, po co ten wyścig, podobny jak w przypadku telewizorów? Jedyny może sensowny argument to wodoodporność – ale przez ostatnie kilka lat kilka kropel deszczu żadnego telefonu mi nie uszkodziło… Pływać z nim nie zamierzam. Cena nie gra tutaj jakiejś ogromnej roli. Mogę sobie pozwolić na droższy. Nie potrafię sobie jednak uzasadnić takiej decyzji.
Aha, straszono mnie, że przecież miałem w swoim czasie topowy sprzęt, więc jeśli kupię aparat ze średniej półki, to nie odczuję różnicy. Kurcze, ale w końcu umiem czytać specyfikację i wychodzi mi że dwurdzeniowy procesor 1,7 Ghz powinien być jednak lepszy niż jednordzeniowy 800 Mhz. No i jest.
Dodam jeszcze, że oczywiście starałem się czytać testy. Te wszystkie artykuły na technologicznych portalach, których autorzy często nawet nie starają się wczuć w rolę użytkownika. Najbardziej zabawna część to benchmarki – ile który aparat wykręcił klatek czy punktów w jakiejś grze. Co ma oczywiście zero związku z codziennym użytkowaniem, ale daje pozory obiektywności. O tym czy bateria jest wymienna czy nie, nie dowiemy się z połowy testów – autor najwyraźniej nie uznał tego za ważną cechę. Fakt, że czytanie recenzji użytkowników nie jest znacznie lepsze. Jeśli odsiejemy typowe efekty „marketingu szeptanego”, to zostają albo totalne narzekania (bo nie ma diody powiadomień! straszne!), albo totalne zadowolenie (świetny, szybki, fajny). Sporo sensownych uwag można znaleźć w Amazonie.
Zamówiłem więc S4 Mini – z dodatkowym zestawem do ładowania i baterią. I zaskoczenie, bo od paru dni nie mam żadnych objawów dysonansu pozakupowego. Żadnych wątpliwości, że można było jednak wybrać coś innego. Pierwsze wrażenia:
- Zasuwa grzecznie i elegancko, nie widzę spowolnień.
- Bateria na razie nie zaskoczyła w żadną stronę, dwa dni potrzyma, no ale po to mam zapasową.
- Ekran o dziwo prawie nie łapiący żadnych palców. Chciałbym mieć takiego w iPadzie.
- Na słońcu lepiej niż w HTC, bez rewelacji, ale to akurat typowe. Niestety. Jak sobie czytam porównanie różnych telefonów w słońcu, któremu towarzyszy zdjęcie ekranów wszystkich 8 modeli, na których NIC nie widać – to stwierdzam, że po raz kolejny producenci robią nas w jajo.
- Pozytywnie zaskakuje aparat – kto wie, może jednak będę i komórką więcej zdjęć robił.
- Do nakładki Samsunga przyzwyczajam się z lekkim trudem, brakuje mi takiego jak w HTC przełączania między aplikacjami (po prostu skróty po rozwinięciu górnej belki), ale daję radę.
- S4 Mini jest znacznie głośniejszy podczas rozmów, to miłe, bo do HTC przy mojej głuchocie wolałem czasami podłączyć słuchawki.
- Bałem się tego plastikowego wyglądu – jaka to dewaluacja w stosunku do aluminiowego Desire Z – ale nie jest źle. Metalizowany bok ładnie udaje, tylna klapka pokryta skóropodobnym tworzywem też stara się robić eleganckie wrażenie i co ważniejsze, sprawia, że aparat trzyma się pewnie.
I tyle. Telefon to nie czytnik, to nie jest urządzenie, z którym będę spędzał długie godziny. Ma być pod ręką i pomagać w codziennych sytuacjach. Po raz kolejny na rynek aparatów spojrzę pewnie za 2-3 lata. Tymczasem zostawiam ten temat technologicznym maniakom i zabieram się za co innego.
10 lat pisania tego bloga
Właśnie mija 10 lat od pierwszych wpisów na na VrooBlogu.
Ostatnio piszę tu mało, najmniej na tematy osobiste, bo i motywacji mam niewiele. Co najwyżej dzielę się uwagami o polityce i kulturze. Wielkie dni VrooBloga zdecydowanie są już za nim. Strony kasował nie będę, choć nie o wszystkim, o czym pisałem kiedyś, napisałbym dziś. No, ale do archiwów już trafiło, więc usuwać nie ma sensu.
Warto jednak spytać, czy cele, jakie sobie kiedyś zakładałem zostały zrealizowane. Tak, bo stawiałem sobie cele. W kwietniu 2005 roku, podczas pierwszej rocznicy bloga podzieliłem się fragmentem z pamiętniczka:
Dlaczego blog?
1. Zapiszę wrażenia, pomysły, uwagi, które inaczej by zniknęły. A które nie są na tyle osobiste, żeby ich nie upublicznić.
2. Poćwiczę się w pisaniu. W moich planach życiowych ma to znaczenie.
3. Rozmowy z innymi… to może tylko przynieść coś ciekawego. Szczególnie gdy zupełnie się nie zgadzamy. :-)
4. Lekkie dowartościowanie. Nie, nie traktuję bloga jako formy psychoterapii, ale zawsze radośniej gdy można przeczytać krzepiący komentarz.
Po kolei:
- O tak – wrażenia, pomysły i uwagi – nie było gdzie zapisywać, więc tutaj zostają po wsze czasy. Strasznie nie lubię tego, że kiedyś Blip, a teraz Facebook rozleniwia mnie – zamiast napisać na blogu, to pisałem tam – bo raz że szybciej, dwa że… na reakcję można liczyć łatwiejszą.
- Zdecydowanie. Jak patrzę na swój styl z dziesięć lat temu, a dziś – to widzę różnicę. W 2005 roku założyłem swojego bloga firmowego, no a w 2010 Świat Czytników, który dzisiaj jest moim głównym blogiem. Dodajmy do tego te wszystkie analizy czy raporty, które piszę – wychodzi na to, że w zasadzie utrzymuję się z pisania. Kto wie, może za 10 lat zdecyduję się na jakąś powieść? ;-)
- Było na blogu sporo dyskusji na rozmaite tematy, czasami coś świadomie rozniecam, choć często też po prostu siedzę okrakiem na barykadzie, niekoniecznie identyfikując się z tą czy inną opcją. Bywało już tutaj lewicowo i antykościelnie, ale i na odwrót. :-)
- Co tu mówić, każdy komentarz krzepi. Świadomość, że ktoś to czyta dawała wielką radość na samym początku, dziś troszkę spowszedniała – choć nie wolno mi zapominać o szacunku dla ludzi, którzy poświęcają swój czas akurat dla tej strony. Dziś w erze lajków czyli ostatecznej formy psychologicznego „głasku” to wszystko zdaje się tracić wartość, a przecież wcale tak nie jest.
Dodać trzeba coś jeszcze. Blogosfera eksplodowała. I rozwaliła w strzępy to co pamiętam sprzed 10-12 lat.
Bo przecież zanim zacząłem VrooBloga pisać, to blogów było już sporo. Niemal wyłącznie osobiste i o swoim życiu, czy też o jego wycinkach. Fajnie było śledzić blogi znajomych, czytać co u nich, kibicować im, kłócić się, dzielić i umawiać czasami na spotkania. Teraz jest Facebook, wielki zły Facebook, który wysysa tak wiele twórczej aktywności. A spotkać się też nie ma czasu.
Kiedyś blogerzy do siebie linkowali, kto z młodych pamięta słowo „blogroll”? Dzisiaj ikoną tego światka jest Kominek, który szczyci się tym, że usuwa linki z komentarzy.
Kiedyś nabijaliśmy się z różowych blogasków na Onecie. Dzisiaj te dzieci mają dwadzieścia parę lat i prowadzą blogi o „lifestyle”. Ładny szablon i paru akapitów wypranych z jakiejkolwiek oryginalności. Tragedią ludzi tworzących własne media jest to, że nie mają za dużo do powiedzenia. W tle oczywiście marzenie o tym żeby zarabiać jak ci blogocelebryci, którzy załapali się do kampanii wielkich marek.
Nie jest oczywiście tak, że nie ma czego czytać – wciąż są blogi świetne i literacko i treściowo – i nawet dostają nagrody jak np. Zorkownia, Halo Ziemia, Zuch pisze i inni – żeby tak się do jednej litery ograniczyć. Ale myślenie o tym, że na blogu trzeba zarabiać skaziło w jakiś sposób blogosferę. No, akurat jestem wśród tych, którzy na blogach zarabiają. Ale zakładając któregokolwiek ze swoich blogów nie myślałem, że wyciągnę z niego choćby grosik.
A może… po prostu było fajniej być trochę młodszym? :-) To już teraz? Nostalgia za dawnymi dobrymi czasami i narzekanie, że kiedyś było inaczej? Całkiem możliwe. Bo nie czuję już wspólnoty pokoleniowej z ludźmi, którzy w tym momencie decydują o kształcie blogosfery. Oj, pesymistycznie zabrzmiało. A przecież taka rocznica może tylko cieszyć.
Dziękuję wszystkim za śledzenie VrooBloga przez ostatnie dziesięć lat. :-)
Po co nam wiedza o ewolucji?
Rozpętałem kiedyś na Facebooku dyskusję na temat home-schoolingu. Zamiast posyłać dzieci do zdegenerowanej szkoły, można je uczyć samodzielnie. Nie jest to opcja dla każdego, ale niektórych kusi.
No i tradycyjne argumenty przeciwko, jak choćby ten, że rodzice przecież nie wiedzą wszystkiego, no i jest ryzyko, że będą uczyć dzieci tego, czego nie powinni, co jest wręcz błędne.
O tak, pamiętam film „Jesus Camp”, w którym rodzice – ewangelikalni fundamentaliści z południa Stanów – ładują do głowy dzieci wszelkie argumenty za kreacjonizmem.
W Polsce to oczywiście wygląda inaczej. Zarówno katolicyzm jak i najważniejsze kościoły protestanckie nie mają specjalnego problemu z przyjęciem teorii ewolucji. Podkreślmy to słowo, bo nadal bardzo wiele rzeczy wymaga tam wyjaśnienia. Nie mam z nią problemu i ja. Bóg stworzył świat tak jak mu się podobało, a jeśli ktoś czyta Biblię dosłownie, nie biorąc pod uwagę gatunku literackiego pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju – to po prostu ją wypacza.
A jednak się zastanawiam, jakie to ma znaczenie, że uczy się dziecka o ewolucji, albo i nie? Praktyczne? Dla życia codziennego?
Wiedza o ewolucji (i genetyce) nie pomoże nam w 99,9% tego co robimy w życiu. Te 0,1% to sytuacja ludzi pracujących naukowo – i to w określonych dziedzinach, krzyżujących gatunki zwierząt/roślin – oraz uczestników teleturniejów.
Oczywiście, przegięciem byłaby postawa Sherlocka Holmesa, który gdy dowiedział się od Watsona, że Ziemia krąży wokół Słońca, starał się natychmiast o tym zapomnieć, bo to nie jest potrzebne w jego pracy. Ale jest różnica między świadomością, a wiedzą. Brak świadomości to ignorancja. Brak wiedzy to… brak wiedzy. Nie muszę znać struktury DNA czy zasad doboru naturalnego, ale wystarczy mi świadomość, że to jakoś tak mogło powstać.
Po co więc uczyć ewolucji?
Gdy myśli się o programach szkolnych, to przychodzi do głowy grono specjalistów z różnych dziedzin, którzy przeciągają między sobą kołderkę, próbując jak najwięcej wyciągnąć dla siebie. Przez setki lat panował model edukacji ogólnej, w której młody człowiek zdobywał podstawy wszelkiej wiedzy – potem szedł na uniwersytet i rozwijał wybrany obszar, choć nadal nie tracąc z oczu obrazu całej nauki. Dziś nie możemy uwierzyć, że taki Mickiewicz poza pisaniem poematów zajmował się też rachunkiem różniczkowym i teorią ekonomii.
Wszystko zawaliło się w drugiej połowie XX wieku.
- Po pierwsze – wiedzy przybyło na tyle, że te „ogólne” podstawy zaczęły się powiększać – a programy szkolne stały się przeładowane.
- Po drugie – tak jak wcześniej edukacja była elitarna, teraz stała się powszechna. Zaczęło się więc powszechne wyrównywanie do średniej. Jeśli absolwent szkoły ma iść do pracy przy taśmie, można dopuścić, żeby go uczyć po łebkach. Przez wiele lat tolerowano duży rozziew między zawartością programów i podręczników szkolnych – a faktyczną wiedzą absolwentów.
- No i po trzecie – ostatnie lata sprawiły, że pamięciowy model nauki stał się mało praktyczny. Najlepsze odpowiedzi znajdą dziś nie erudyci – a umiejący zadać odpowiednie pytania Googlowi i wyciągnąć z nich wnioski. Mniej liczy się wykucie dat i faktów, bardziej – zrozumienie przyczyn i skutków, zamiast dokładnego opisu zjawiska – wyjaśnienie jego charakteru i znaczenia.
I tu dochodzimy do ewolucji. W szkole uczy się jej (a ściślej: uczyło się te 15 lat temu gdy sam chodziłem) jako niewielkiego fragmentu biologii zajmującego kilka miesięcy. Biologii nienawidziłem właśnie przez kompletny brak zastosowań poznanej wiedzy. Gdyby nie permanentne ściąganie, nie przeszedłbym chyba tych wszystkich mitoz, mejoz, motylic wątrobowych i tasiemców. Jedyne ciekawe zajęcia, z oczywistych powodów dotyczyły anatomii człowieka. Przez 8 lat nauki biologii nikt nie potrafił wyjaśnić, do czego nam wkuwanie tych wszystkich schematów. Przecież dla naprawdę zainteresowanych wszystko załatwi pierwsze pół roku na studiach.
Z drugiej strony – gdy na początku I czy II klasy liceum wkuwałem podstawy genetyki, nigdy nie spodziewałem się, że… ta wiedza przyda mi się, gdy kilka lat później sięgnąłem po „Genetykę kultury” Biedrzyckiego i zacząłem czytać o memetyce. Dziedzinę wymyślił Dawkins w jednym z rozdziałów swojej książki „Samolubny gen”. Stosował więc metafory genetyczne i bez podstaw nie dałoby się tego zrozumieć. Do czegoś mi się te notatki z liceum przydały.
Karykatura Darwina z pisma Vanity Fair w domenie publicznej.
O szkole zabijającej talenty
Artykuł w Newsweeku sprzed paru tygodni.
Kiedy Wiktor poszedł do szkoły, umiał czytać, pisać, liczyć. Na lekcjach się nudził – opowiada o 9-letnim synu Katarzyna Kijas z Poznania. – Początkowo wyrywał się do mówienia, bo o cokolwiek nauczycielka zapytała, znał odpowiedź. Jednak tym ciągłym zgłaszaniem się bardzo wszystkich irytował, nauczycielka posadziła go więc w ostatniej ławce, żeby nie przeszkadzał.
Takie dzieci jak Wiktor rozwalają lekcje. Stale mają coś do powiedzenia, trzeba je strofować, uciszać. Katarzyna Kijas w końcu poszła z synem do poradni, żeby powiedzieli, co z nim nie tak. Rozpoznanie: zdolny, nawet bardzo. Powinien przeskoczyć od razu dwie klasy albo mieć indywidualny tok nauki. – Poszłam z diagnozą do dyrekcji szkoły, słałam pisma do wydziału oświaty, kuratorium, dopytywałam, co dalej? Kiedy syn zacznie mieć zajęcia na miarę swoich możliwości? Żadnej reakcji – opowiada matka. Wiktor wciąż siedział w ostatniej ławce, umierał z nudów. Wracał do domu sfrustrowany, wręcz agresywny.
Jakbym czytał o sobie. Nauczyłem się czytać mając 5 lat i przez całą zerówkę oraz pierwsze klasy podstawówki momentami bardzo nudziłem, czego efektem były zresztą regularne uwagi w dzienniczku. Też mnie sadzano samego w ostatniej ławce, żebym nie przeszkadzał i nie gadał z innymi. Też pamiętam wkurzonych nauczycieli, gdy znów jako pierwszy odpowiadałem na pytania, albo co gorsza – sam pytania zadawałem.
Szkołę mimo wszystko lubiłem. Zdarzało się, że podręczniki do nowej klasy czytałem już w ostatnich dniach wakacji, szukałem powiązań, ciekawostek, sposobów zastosowania zdobytej wiedzy w życiu. Wyobrażałem sobie na przykład, że jestem rzucony na bezludną wyspę, ot taką z Robinsona Crusoe – i jak ta wiedza z książki na temat biologii, fizyki czy geografii może się przydać.
Nauczyciele jednak skutecznie mnie leczyli ze wszelkich zapałów. W połowie podstawówki np. sporo radości (!) sprawiało mi czytanie podręcznika do chemii nieorganicznej dla liceów i techników. Gdy trafiłem do liceum, wredna baba ucząca tego przedmiotu zniechęciła mnie w 100%. Efekt jest tak, że do dzisiaj mnie coś rzuca, gdy przypomnę sobie cokolwiek z chemią związanego.
Z czasem w podręcznikach pojawiało się też coraz więcej wiedzy niepotrzebnej. W ten sposób znienawidziłem biologię, która do dziś kojarzy mi się z wykuwaniem bezsensownych schematów i procesów. Chyba jedynie historia do końca okazała się być moim ulubionym przedmiotem – może dlatego, że mądrzy nauczyciele nie odpytywali z dat, a z przyczyn i skutków – a to jest znacznie ciekawsze.
Artykuł kilka osób wkleiło na Facebooku i komentarze – że tak, że oni też się czuli, że wystawali ponad szkolną średnią, do której wszyscy starają się wyrównywać.
Zresztą pamiętam ten moment jak trafiłem na studia – i w niektórych grupach było 100% ludzi zdolnych, którzy chodzili do dobrych liceów, a egzamin zdali w pierwszych 10%. Wtedy miałem okazję poczuć, jak to jest być na drugim końcu – kiedy to ja nie nadążam, a inni są geniuszami – nie żartuję. Wcześniej szkoła mnie tego odczucia nie nauczyła – przecież w podstawówce i liceum wszystko było takie łatwe. Zresztą nawet tam gdzie szkoły nienawidziłem, jak na rzeczonej biologii udawało się przejść dalej, choćby przez ściąganie.
I dwa wnioski, żeby ten wpis nie skupiał się na wspominkach:
- Szkoła wciąż będzie wyrównywała do średniej, tak długo jak będzie jednolity program i wymagania. Uczeń zdolny powinien mieć wymagania dostosowane do swoich możliwości, też należy go wyciągać i pokazywać mu dalszą drogę, tak aby wykraczał poza program.
- Z drugiej strony – czy część tych narzekań nie jest aby wpisana w indywidualistyczne przekonanie rodziców że właśnie ich dziecko jest wyjątkowe? Bo może rzekome kłopoty dziecka z przystosowaniem się do rygoru szkolnego nie wynikają z jego zdolności, a po prostu z tego, że nie umie się skoncentrować i oczekuje, że nauczyciel skupi na nim uwagę, tak jak skupiają rodzice? To przecież niemożliwe.
Z trzeciej strony – każde dziecko ma swoje unikalne zdolności i szkoła powinna pomóc je zidentyfikować i wzmocnić. Traktowanie jednego, czy dwóch dzieci w klasie jako super-zdolnych tylko dlatego że np. nauczyli się wcześniej pisać, nie będzie dobre dla całej reszty. Znane w psychologii społecznej jest badanie, w którym nauczyciele dostali klasy dzieci, o których powiedziano, że są geniuszami. Rzeczywiście – z testów pod koniec roku wyszło, że wypadli znacznie lepiej niż sąsiednia klasa. Jaki haczyk? Dzieci nie były żadnymi geniuszami, po prostu nauczyciele zakładali że pracują z dziećmi zdolnymi, więc sami się też bardziej przykładali, jeśli jakieś podejście nie działało, próbowali kolejnego. Co zrobić, żeby przykładali się zawsze?
Smutne: koniec SGH? Koniec radości wyboru?
Właśnie przeczytałem, że moja była uczelnia czyli Szkoła Główna Handlowa dzieli się od przyszłego roku na trzy mniejsze. Oficjalne powody – łatwiejsze oddłużenie i lepsze zarządzanie całością.
Sam „Wielką Różową” skończyłem równo 10 lat temu i pewnie dzisiaj ta szkoła wygląda zupełnie inaczej niż wtedy. Wpis ten wyjdzie pewnie na nostalgiczne wspomnienia starego dziada, ale nie mogę się powstrzymać od wrażenia, że kończy się pewna epoka i eksperyment rozpoczęty w latach 90.
W „moich czasach” SGH było chyba jedyną szkołą, w której nie wybierałeś na początku ani wydziału, ani kierunku. Likwidując w latach 90. SGPiS (i zmieniając go na SGH) zlikwidowano również wydziały. To co elita studentów UW miała jako studia „międzywydziałowe” – my mieliśmy z natury. Po zaliczeniu pierwszych trzech semestrów „rozbiegowych”, można było wybierać przedmioty jakie tylko nam pasują. Konkretny kierunek określało się dopiero w momencie zapisywania na seminarium magisterskie, a więc na czwartym roku. Dla każdego kierunku były przedmioty obowiązkowe oraz takie, które się dowolnie wybierało z puli. Były też przedmioty tzw. wolnego wyboru – niepotrzebne na żadnym z kierunków, ale przydatne. Tu można było rozwijać swoje zainteresowania – ja zaliczyłem m.in. dzieje miast polskich, programowanie obiektowe, praktyczne zajęcia z pakietów statystycznych, warsztaty NLP czy kurs prezentacji. Aby zaliczyć kierunek trzeba było zebrać odpowiednią liczbę punktów. Tak samo z bardziej specjalistycznymi ścieżkami studiów. Dziś w czasach systemu bolońskiego oraz ECTS rozliczenia punktowe są codziennością, ale na przełomie wieków to była rewolucja.
U mnie ten system sprawił, że zmieniłem kierunek studiów w trakcie. Otóż zdając na SGH byłem przekonany że skończę jako specjalista od finansów i bankowości. Trafię do pracy w wielkiej korporacji i będę się tam zajmował… no właśnie nie wiadomo czym. Bo z perspektywy kandydata na studia co się będzie robiło później to terra incognita. Większość młodych ludzi wybiera kierunki nie wiedząc tak naprawdę, co wybierają. Kilka lat studiów sprawiło, że tematyką finansów nie chciałem się zajmować i wybrałem mieszankę marketingu i systemów ilościowych, uzupełniając to dwoma ścieżkami.
Właśnie to było świetne – jeśli komuś zależy na rozwoju, ale nie jest pewien, co mu odpowiadało – może sobie sprawdzić. Miał na to pięć lat. Inna sprawa, że uczelnia uchodziła za łatwą. Na SGH w czasach egzaminów wstępnych było trudno się dostać, ale trudno też było wylecieć – jeśli komuś zależało na tylko zaliczeniu, wiadomo było których wykładowców wybierać, kto zalicza za obecność, a kto ma proste egzaminy. Byli jednak i tacy wykładowcy, u których wykres ocen był zawsze krzywą dzwonową, albo którzy „lubili” terminy poprawkowe – ale wybierano ich ze względu na świetne zajęcia.
Teraz będą zamiast SGH trzy uczelnie: Biznesu, Ekonomii i Polityki Publicznej. Trzeba się będzie decydować już przy składaniu papierów. Szkoda.