VrooBlog
Archiwum bloga w kategorii Ekonomia:
Iluzja nadmiaru
Dzisiejsza Polska wygląda pod wieloma względami jak marzenie ludzi żyjących w czasach PRL, który był gospodarką permanentnego niedoboru. A teraz? Co krok mamy kolorowy sklep! Pełne półki! Mnóstwo produktów i w każdym markecie dwadzieścia rodzajów sera. Zachód!
Wydaje się, że można kupić wszystko i zawsze. Są jednak momenty, gdy przekonujemy się, że to wyłącznie iluzja – iluzja nadmiaru.
Pamiętacie upalne lato 2019? Już w czerwcu kilka gorących dni sprawiło, że ze wszystkich sklepów zniknęły wentylatory. Małe, duże, stołowe, podłogowe, tanie, drogie. Obsługa rozkładała ręce i twierdziła, że w hurtowniach też nie ma. Hurtownie – że są zamówienia, ale zanim to wszystko z Chin przyjedzie, potrwają miesiące.
No, a teraz – zagrożenie koronawirusem – wiele osób rzuca się po maseczki (pomijam brak sensu stosowaniach ich przez osoby zdrowe). W aptekach już nie ma, w hurtowniach nie ma, a sprzedawcy na Allegro robią interes życia, sprzedając ongiś tanie produkty z tysięcznym przebiciem. Maseczek nie ma i nie będzie, bo Chińczycy produkują je teraz na własne potrzeby, a w Polsce się ich nie robi, przynajmniej nie na taką skalę.
Leki? No, tu już wiele razy ostrzegano, że uzależnienie od kilku producentów na świecie sprawia, że Europa może w ciągu paru tygodni być pozbawiona ważnych leków. Ludzie nie zaczną umierać od wirusa, który nie wiadomo jeszcze jakie zbierze żniwo, ale od tego, że po prostu skończą im się lekarstwa na istniejące choroby.
Nadmiar jest iluzją, bo opiera się na niewielkich stanach magazynowych, dostawie „just in time” i założeniu, że każdą partię można wyprodukować. Tę iluzję opłaca się podtrzymywać, bo składowanie kosztuje, a produkcja w Chinach i transport są tanie. Ale przyjdzie czas, gdy współczesny świat może się mocno na tym przejechać.
Źródło zdjęcia: freeimages.com, autor: Bartosz Wacławski
Przyczajony lewak, ukryty kuc – czyli moje poglądy ekonomiczne
Różnymi wrzutkami ekonomicznymi na Facebooka wzbudzam czasami konsternację wśród znajomych, bo bywają to rzeczy pozornie sprzeczne. Czy ty jesteś w końcu po lewej czy prawej stronie? Jesteś za interwencją państwa czy za wolnością gospodarczą?
Postaram się tu odpowiedzieć na to pytanie. Od razu uprzedzam, że będzie to dość naiwne i upraszczające.
Najkrócej: w skali makro – trochę na lewo, w skali mikro – trochę na prawo.
Przyczajony lewak
W skali makro jestem zwolennikiem „społecznej gospodarki rynkowej”, jakby to pusto nie zabrzmiało. Od wolnego rynku, podobnie jak od demokracji, niczego lepszego nie wymyślono. Rynek dostrzega i zaspokaja potrzeby szybciej, niż jest to w stanie zrobić państwo. Co więcej – jest w stanie zareagować na to, czego państwo nijak nie jest w stanie przewidzieć. Gospodarka sterowana przez państwo będzie zawsze gospodarką niedoboru.
Ale państwo musi nadawać ramy, w których rozwija się gospodarka. Całkowicie wolny rynek był fajną sprawą w czasach małych firm, gdzie każdy miał dużą i równą szansę. W sumie można powiedzieć, że nie działo się to nigdy – bo zawsze byli więksi i mniejsi. Ale tym bardziej nie dziś, nie w momencie, gdy dwie-trzy organizacje kontrolują całe branże na świecie, bo wtedy rynek na pewno i tak wolny nie jest.
Tu leży podstawowy błąd „wolnorynkowców” – za źródło problemów rynku uznają struktury państwowe, nie zauważając, że korporacje są teraz większe od państw. Na decyzję urzędnika możesz się poskarżyć – pomińmy przy tym skuteczność takiej skargi, bo z tym bywa różnie. Decyzja anonimowego moderatora Facebooka czy algorytmu Google może zniszczyć w jednej chwili twój biznes i nie masz procedury odwołania.
Państwo musi mieć zęby, aby móc skutecznie negocjować z korporacjami i aby te uwzględniały też interesy całego społeczeństwa. Bo jeśli uznają tylko zysk – swój, swojej kadry managerskiej i udziałowców, wtedy nie mają żadnych zahamowań, wtedy mogą niszczyć wszystko po drodze i nie liczyć się z konsekwencjami. Co zresztą świat zachodni przerobił niedawno przy okazji kryzysu bankowego. Świat zachodni to wie, ale nie chce tego zauważać tam gdzie mu wygodnie – np. w krajach azjatyckich i afrykańskich, te przyjazne korporacje mogą robić co chcą.
Społeczna gospodarka rynkowa w teorii jest bardzo fajna, tak długo jak państwo jest tym, czym powinno być – organizacją obywateli w celu uzyskania wspólnego dobra. Jeśli państwo staje się kolejną korporacją i przejmuje te rzeczy, które rynek załatwia dobrze – wtedy zaczyna się socjalizm.
Klasa polityczna w Polsce wyznaje w dużej części nie tyle socjalizm, co etatyzm: zakłada ingerencję państwa w każdy obszar naszego życia. Najlepszym tego przykładem była słynna wypowiedź minister Jakubiak z PiS, że przedsiębiorcy powinni być wdzięczni, bo ona im pozwala działać. Mówiła to bez jakiegokolwiek krygowania się – to poczucie, że państwo jest korporacją polityków i urzędników i że inni tylko jego klientami. Jest to spowodowane czysto własnym interesem – bo im więcej państwa w gospodarce, tym łatwiej się tam umościć, zamiast walczyć na wolnym rynku.
W tym roku wybuchła straszliwie rozdmuchana afera na temat jakiejś stadniny koni. Dlaczego nikt nie pyta, po co polskiemu państwu stadnina koni? Czy jest to zakład strategicznie ważny, że trzeba mieć nad nim kontrolę? Ktoś powiedział, że przy handlu końmi załatwia się inne dobre interesy. Ale nie da się tak tego zrobić, żeby państwo nie musiało się tym zajmować? Milion rzeczy do zarządzania to z jednej strony nieruchawość państwa, z drugiej – takie pokusy, aby na prezesa mianować szwagra.
Ukryty kuc
W skali mikro najważniejsza jest dla mnie wolność i odpowiedzialność pojedynczej jednostki.
Każdy jest odpowiedzialny za swoje życie i to co z nim zrobi, niezależnie od okoliczności. Jeśli nie możesz znaleźć pracy, to nie narzekaj na rynek pracy, tylko szukaj umiejętności, które ci pozwolą się na nim wyróżnić. To, że w skali makro coś jest złe, nie znaczy jeszcze, żeby tym tłumaczyć swoją bezczynność.
Trudno oczywiście byłoby tłumaczyć ludziom, którzy są na samym dnie, że muszą tylko zmienić nastawienie i będzie dobrze. Właśnie od tego jest państwo, które ma pomagać w wyrównaniu szans. Ale powiedzmy jasno – większość ludzi nie jest na samym dnie. Jeśli ktoś mało zarabia, ale po przyjściu do domu nie dokształca się na internecie, tylko siedzi na fejsie lub włącza TV – kto ponosi winę za stan, w którym się znajduje?
Patrząc zatem na nasze indywidualne wybory jestem liberałem. Każdy ma prawo robić to co chce, z tymi zasobami do których ma dostęp, tak długo jak nie ogranicza to wolności innych. Masz prawo się rozwijać, masz prawo siedzieć i nic nie robić ze wszelkimi tego konsekwencjami. Nie możesz palić w restauracji, bo mi to przeszkadza. Ale w domu sobie pal i niszcz sobie płuca. Nie chcesz ubezpieczenia zdrowotnego – proszę bardzo, masz prawo umrzeć od grypy.
Dobrym przykładem jest emerytura – w obecnej sytuacji demograficznej nie da się już zachować finansowania emerytur przez przyszłe pokolenia. Trzeba będzie wrócić do jej podstawowej roli, jeszcze z czasów Bismarcka – ubezpieczenia przed tym, że będziemy zbyt starzy aby pracować. Co oznacza podstawową „emeryturę obywatelską” dla wszystkich po osiągnięciu jakiegoś wieku. Jeśli ktoś chce na emeryturze jeździć na wycieczki – to powinien zbierać na nią samodzielnie.
Nie tak prosto
Problemem bywa jednak to, że często całkiem racjonalne decyzje jednostki w skali mikro – w skali makro generują niewłaściwe efekty.
Załóżmy, że ojciec i matka nie chcą ubezpieczenia zdrowotnego. Chorują, nie leczą się (bo nie mają za co), wreszcie umierają, pozostawiają dzieci, które ktoś musi wziąć. Czy nie lepiej ze strony państwa zmusić ich do tego ubezpieczenia, bo to jest dla dobra dzieci? Tylko, jak głęboko można ograniczać wolność ludzi na rzecz zabezpieczenia praw innych ludzi? A może lepiej stwierdzić, że skoro konstytucja gwarantuje wszystkim opiekę zdrowotną – to naprawdę zapewnić ją wszystkim i nie bawić się w różne „Ewusie” i denerwowanie studentów? To może być nawet rozwiązanie najbardziej efektywne ekonomicznie, wprawdzie część ludzi przestanie płacić składki, skoro lekarza mają za darmo (znany „efekt gapowicza”) – ale przynajmniej uprości się cały proces.
Kwestia ubezpieczeń zdrowotnych, to w tym momencie wielki spór w Stanach, gdzie prywatne ubezpieczenia zdominowały rynek – i jeśli akurat zachorujesz na to, co nie zostało nim objęte, zbankrutujesz lub umrzesz. A ceny usług medycznych, mimo teoretycznie wolnego rynku są w Stanach kosmiczne. Nawet jeśli się ubezpieczysz – jeśli masz chorobę przewlekłą, to żadna firma Ci tego ubezpieczenia nie przedłuży, bo jej się to nie opłąci. Pisał o tym np. Trystero w artykule Nieubezpieczalni. Mamy więc sytuację, w której teoretyczna wolność każdego z nas do ubezpieczenia się (lub nie), została ograniczona przez interesy korporacji.
Inny przykład to kredyty. Każdy bloger finansowy powie, że nie warto żyć na kredyt, a nadmierne wydawanie pieniędzy jest złe, gdy nic nie oszczędzamy. Ale dzięki zwiększonej konsumpcji rozwija się gospodarka. Jeśli wszyscy kiszą kasę na przyszłość, nie opłacają się inwestycje. A współczesna gospodarka w całości opiera się na długu i jakby na to nie narzekać, tego nie zmienimy.
Gdzie powinna znajdować się właściwie granica między wolnością jednostki i działaniami państwa?
Klasyczna ekonomia zakłada, że ludzie są racjonalni. Że własny pieniądz oglądamy dwa razy przed wydaniem. I prawdą jest, że państwo jest mniej efektywne w wydawaniu naszych pieniędzy. Ludzie więc powinni być samodzielni w tym zakresie, w którym nie potrzebujemy efektu skali, zapewnianego przez państwo. Co i tak nie rozwiązuje żadnego dylematu – bo korzyści z ingerencji w gospodarkę można oceniać różnie. Czy lepiej zainwestować w drogi (i kazać ludziom wsiąść do samochodów), czy lepiej w koleje i transport publiczny? Są jeszcze różne indywidualne i zbiorcze cele, które się bierze pod uwagę, jak to w polityce.
Piszę to wszystko, aby uświadomić (sobie i Wam), że dziś nie da się już być dogmatycznym wolnorynkowcem czy lewakiem, że wszelkie proste odpowiedzi są fałszywe. Każdy, kto mówi „bogaci są źli, opodatkujmy ich”, albo „państwo to zło, niech żyje wolność i swoboda”, albo nie zdaje sobie sprawy z komplikacji dzisiejszego świata, albo cynicznie próbuje załatwić jakieś swoje interesy.
Autor zdjęcia: Fouquier ॐ, CC BY-NC-ND 2.0.
W świecie pełnym niewolników
Chciałbym robić zakupy w sklepach, gdzie pracują ludzie, znający się na rzeczy, chcący pomóc w wyborze i zadowoleni ze swojego zajęcia.
Chciałbym chodzić do restauracji, gdzie kelnerzy czują powołanie do swojej pracy, a nie są do niej zmuszeni, bo innej nie znaleźli.
Chciałbym być wożony przez kierowców autobusów i taksówek, którzy tę pracę wybrali i nie jest ona dla nich ciężarem, nie muszą swoich frustracji wyżywać na pasażerach.
Chciałbym, dzwoniąc na infolinię, aby konsultanci chcieli rozwiązać moją sprawę i nie odliczali tylko godzin i minut do końca tej udręki za minimalną stawkę w agencji pracy tymczasowej.
Ba, chciałbym żeby ochroniarze w marketach nie wyglądali na takich, którzy sami potrzebują ochrony przed wypadkami życia, bo przecież są na rencie.
A wiemy jak jest.
Wyobraź sobie, że żyjesz w roku 1840 i jakkolwiek by to w tamtych czasach nie brzmiało absurdalnie, odwiedzasz znajomego w Stanach. Zaprasza cię do domu na wsi, bo przecież w miastach głośno, brudno, pełno ludzi. Jedziecie wygodną drogą, wzdłuż pól bawełny, po których uwijają się czarnoskórzy ludzie. Nie podnoszą nawet głowy. Czarnoskóra kucharka przynosi wam do stołu jedzenie, czarnoskóra pokojówka umili ci dzień i noc. Czy będziesz protestował, czy jednak uznasz to za normalny element twojego życia?
A czy dzisiejszy świat tak mocno się różni?
Czy wielka jest różnica między dawnym niewolnikiem, tym, który nie miał wolności osobistej – a dzisiejszym – który nie ma wolności ekonomicznej?
Większość podstawowych prac dziś w Polsce pozwala ledwie na przeżycie. Wyjeżdżając do Anglii można sie utrzymać z pracy na zmywaku i jeszcze odłożyć, u nas ledwo wystarczy na podstawowe opłaty. Pracodawcy uznają, że to jest OK, aby płacić jak najmniej i szukać sztuczek prawnych w celu ominięcia np. ZUS, bo przecież chętni zawsze się znajdą, rynek – mówią – reguluje wszystko. Pracownik jako „zasób ludzki” ma być maksymalnie efektywny w stosunku do zaangażowanych środków, a o jakości tej pracy – szczególnie tak niemierzalnej jak w usługach się nie myśli.
Oczywiście, pracownicy sami czasami się w to niewolnictwo wpędzają. W skali jednostki, wiele osób jest w głębokiej dupie na własne życzenie. Brak myślenia o przyszłości, brak nawyków oszczędzania, nawet ci, którzy zarabiają więcej niż pensja minimalna nie potrafią odłożyć 1000 zł na czarną godzinę – w efekcie nie ma wyboru i trzeba podjąć jakiekolwiek zajęcie.
Mówi się wiele o niesprawiedliwości na polskim rynku pracy, ale w dyskusjach nad formami zatrudnienia znika często to co najważniejsze. Jakie ma być to podejście do naszej pracy? Chciałbym, aby ludzie wokół mnie, z którymi stykam się na co dzień nie czuli się jak niewolnicy. Jak możemy to zrobić?
Czy jest to wyłącznie kwestia pensji? Nie wierzę że coś da zmuszanie pracodawców do podniesienia płacy minimalnej. Zatrudnienie pracownika za te ok. 1350 zł netto, to dziś koszt ponad 2200 zł. Nie jest to mało. Bardziej liczyłbym na pilnowanie równej konkurencji. Aby sklepy zatrudniały na umowę o pracę i nie musiały myśleć, że konkurencja zatrudnia na śmieciówki i ma niższe ceny. Aby taksówkarze nie musieli pomstować na kolegów jeżdżących na czarno. Aby wymogi dla pracy ochroniarza były takie, aby nie dało się tam osadzić klientów PFRON. Aby firmom telekomunikacyjnym opłacało się dbanie o pracowników, bo ich wiedzy i doświadczenia nie zastąpi świeży nabór z agencji. Ale znowu powstaje pytanie, jak to zrobić.
Zdjęcie: freeimages.com.
W świecie ujemnych stóp
Na kursie makroekonomii podczas studiów uczono mnie, jak się mają do siebie stopy procentowe i inne wskaźniki w gospodarce. Większość z tego zdążyłem już zapomnieć, ale autorzy podręczników mogą swoje teorie dzisiaj podrzeć i też o nich zapomnieć.
Bo stopy procentowe, które „od zawsze” były dodatnie i określały „koszt pieniądza”, teraz zaczynają być ujemne.
Na razie wynoszą czasami -0,5%, może -1,5%. To się jeszcze da wyjaśnić na gruncie klasycznej ekonomii (patrz bankier.pl, mises.pl). Że lepiej mieć obligacje rządowe o ujemnym oprocentowaniu, które są w miarę bezpieczne. Że inflacja czy różnice kursowe sprawiały że w ostatnich kilkunastu latach czasami realne oprocentowanie i tak było ujemne, a nominalnie ujemne nie zawsze takie było.
Ale gdy Nestle – czyli prywatna firma również ma obligacje o ujemnym oprocentowaniu, to kolejna bariera zostaje złamana.
Pożyczasz pieniądze firmie, aby odebrać mniej? Na razie mniej o 0,1% czy jakoś tak.
A co, jeśli będzie to -5%, albo -10%?
Jak będzie wyglądała wtedy gospodarka i nasze życie? Nie będzie opłacało się trzymanie pieniędzy. Ujemne stopy uderzą w tych, którzy ze swoich pieniędzy nie robią żadnego użytku, albo po prostu chcą je mieć aby zabezpieczyć swoją przyszłość.
To może być celowe działanie finansowego establishmentu, aby odwrócić pomnażanie kapitału, który hasając sobie po różnych instrumentach finansowych jest groźny dla całego świata – o czym przekonał szczególnie rok 2008. Pieniądze, które się dziś drukuje są na tyle bezwartościowe, że za ich wykorzystanie (a nie tylko trzymanie) przysługiwać będzie premia.
Oczywiście największe grube ryby sobie poradzą – bo i tak inwestują np. w ziemię. Ale np. amerykańscy emeryci z klasy średniej od lat byli uczeni, że warto uzbierać milion dolarów, zrobić portfel z 60% akcji i 40% obligacji, akcje odpowiadają za wzrost portfela, a obligacje za jego stabilność. Właśnie wywraca się jeden z filarów ich przyszłości.
Jeśli dziś masz 100 złotych, a za rok możesz mieć 90 złotych, to nie warto oszczędzać, lepiej te pieniądze teraz wydać. Kupić cokolwiek, co przechowa wartość, albo zainwestować np. w akcje, które powinny nadal dawać dywidendy. Podobnie było podczas okresów inflacji. W Niemczech lat 20. gdy inflacja szalała, bezrobocie pozostawało niemal zerowe, powstawały firmy, fabryki, nowe inwestycje (świetnie opisał to Ferguson w „Śmierci pieniądza”). To się wszystko wywróciło dopiero w ostatnim momencie gdy wzrost cen osiągnął miliony procent.
No tak, ale zwykle obniżenie stóp wiąże się też z deflacją, co przerabia od końca lat 80. Japonia. Spada ilość pieniądza w gospodarce, ale spadają też ceny. Co jednak, jeśli ceny nie spadną? Nie będzie może wesoło, ale na pewno będzie ciekawie.
Emerytura przez duże gie
Andrzej Duda jak zapowiedział tak zrobił, czyli skierował do Sejmu projekt ustawy o przywróceniu dawnego wieku emerytalnego. Wszyscy krzyczą – populizm! I mają rację. Bo przecież Polski w dłuższej perspektywie nie stać na wypłacanie emerytur w obecnym systemie, co dopiero po przywróceniu poprzedniego.
Ale jak to wyjaśnić normalnemu człowiekowi, który zamiast do 65 miał pracować do 67 roku życia – że co, te dwa lata dodatkowych składek sprawią, że będzie miał znacznie więcej kasy?
Teoretycznie to może tak działać – zyski z procentu składanego są najwyższe zawsze na końcu oszczędzania. W praktyce, tak długo jak te pieniądze są wirtualne – ciężko to pokazać, a mówienie, że po prostu – będziemy ci płacili emeryturę o dwa lata krócej – jest mało atrakcyjne.
Co roku ZUS wysyła informację o rzekomych składkach na ich koncie. I oto pierwszy raz dostałem estymację swojej emerytury.
Całe 670 złotych, mniej niż wynosi emerytura minimalna. Żeby być uczciwym – zestawienie nie zawiera potencjalnej emerytury wypłacanej z OFE oraz „subkonta”, czyli wirtualnego tworu, na który przeszły pieniądze zagrabione mi przez rząd z części obligacyjnej OFE. Ale to chyba nie zmieni za bardzo obrazu.
Wiem zatem jedno. Nie dostanę emerytury wyższej niż minimalna. Niezależnie czy będę musiał płacić składki do 60, 67 czy 70 roku życia. Pieniędzy w kasie państwowej zabraknie. Wiem, że muszę odkładać, w taki czy inny sposób.
Dlatego naprawdę mam gdzieś, jakie są losy ustawy emerytalnej. W końcu albo Polska zbankrutuje, albo któryś rząd będzie miał ten nieprzyjemny obowiązek powiedzenia ludziom prawdy, że więcej niż minimum nie dostaną.
13 pięter: historia, patologie i ideały
13 pięter Filipa Springera, to reportaż na temat, który aż dziwne, że tak niewielu autorów porusza. Chodzi bowiem o opisywaną kiedyś przeze mnie największą niesprawiedliwość III RP czyli kwestię mieszkaniową. Polskie wysiłki o zdobycie miejsca do życia – jaka to kopalnia pomysłów!
Charakterystyczna dla klimatu książki jest przytoczona przez Springera wypowiedź młodego człowieka, który mieszkanie dostał od rodziców i czuje się… gorszy od swoich rówieśników, bo on nie musi walczyć o to mieszkanie, nie musi zaciągać kredytu na 30 lat. Z tym koresponduje wizerunek człowieka biorącego kredyt mieszkaniowy jako osoby dorosłej – jakby dopiero zdolność kredytowa nobilitowała człowieka. Skoro bank decyduje, aby dać mi kilkaset tysięcy, to chyba traktuje mnie poważnie? No właśnie – to banki nauczyły nas myśleć o kredycie jako czymś normalnym. A przecież uwiązanie przez 30 lat do takiego zobowiązania normalne nie jest.
Ale po kolei. Zanim Springer opisze mieszkaniowe losy współczesnej Polski, zagląda do II Rzeczpospolitej, głównie do przedwojennej Warszawy – i pokazuje, że oni mieli podobne problemy do nas. Obok eleganckich willi i apartamentowców, zamieszkałych przez elity, były też brudne czynszowe nory, gdzie czasami w jednej izbie gnieździła się 10-osobowa rodzina. Ludzie zarabiający mało mieli tak jak dzisiaj niewielkie szanse na jakąkolwiek stabilizację mieszkaniową. W razie utraty pracy wisiała nad nimi groźba eksmisji do ośrodków dla bezdomnych, które opisywane są jako pierwsze kręgi piekieł i przypominają trochę to, co czytamy np. o gettach i obozach II wojny światowej…
Byli w II RP ludzie, którzy starali się tę sytuację zmienić – tak powstała choćby Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, gdzie mieszkania miały być dostępne dla robotników. Ale to była kropla w morzu potrzeb.
Springer pomija PRL – ponoć dlatego, aby nie wyszło, że to najlepszy okres jeśli chodzi o dostęp do mieszkań – przechodzimy do III RP. I tutaj autor na 13 kolejnych piętrach opowiada o kilkunastu różnych patologiach. Ludzie, którzy mieszkają w lokalach wynajmowanych na firmy, bo te są tańsze, a urzędy udają, że nie widzą innego zastosowania. Ludzie, którzy są wyrzuceni przez „czyścicieli kamienic”,albo oszukani przez developerów. Losy wynajmujących, podstawowy problem, czy wolno wbić swojego gwoździa czy nie. No i historie kredytowe. Łącznie z opowieścią człowieka mieszkającego z rodziną w garażu, bo na dom już nie starczyło. Wszystko uzupełnia punkt widzenia bankowców i doradców kredytowych. Zgadzam się mocno z opinią, że te wszystkie państwowe programy „mieszkania dla młodych” to jest wsparcie nie młodych, a developerów i banków – i jeden z powodów wzrostu cen nieruchomości. Bezsensownie przepalone publiczne pieniądze.
Nie opisuję szczegółowo, to trzeba znać. W reportażu Springera na pewno gdzieś się sami odnajdziemy i będzie to punkt wyjścia dla gorzkiej refleksji.
„13 pięter” to też reportaż z tezą. Bo Springer nie tylko pokazuje smutny stan, ale szuka rozwiązania, podpowiada, co może tutaj pomóc. Według niego jest to budownictwo czynszowe. Polaków nie stać na mieszkania na własność, więc powinni mieszkać w tanich czynszówkach, wspieranych przez państwo – podobnie jak działo się to w wielu innych krajach. Za błąd uważa możliwość „wykupu” mieszkań komunalnych, bo te przecież są potrzebne tym, którzy będą tam mieszkali, a nie tym, którzy odziedziczyli takie mieszkanie po babci i teraz mają dwa. Słabość polskiego rynku wynajmu widzi w tym, że większość wynajmujących robi to przypadkowo – bo właśnie mieszkanie po babci się trafiło. Dlatego powstają takie profile na FB jak ch. mieszkania do wynajęcia.
W przedwojennej Polsce Springer idealizuje pomysły ruchu spółdzielczego, w nowej – pokazuje pozytywne przykłady tzw. Towarzystw Budownictwa Społecznego. No i to jest pewna słabość książki – zakładanie, że byłoby idealnie, gdyby tylko polityka mieszkaniowa państwa poszła w innym kierunku – wspierania TBS i czynszówek. Tymczasem nie jest to takie pewne. Wiemy, jak bardzo Polacy nie chcą mieszkać w mieszkaniach spółdzielczych, wiemy jakie jest nasze podejście do własności wspólnej, wiemy że własność jest zawsze postrzegana jako coś bardzo ważnego. Tam gdzie Springer narzeka na to, że polskich nieuregulowanych prawnie kamienic nie chcą kupować fundusze inwestujące w wynajem – przypomina mi się niedawna wypowiedź szefa Alior Banku. Wojciech Sobieraj bronił bronił kredytów hipotecznych – czy naprawdę chcielibyśmy wynajmować mieszkania od niemieckich emerytów? To chyba też nie jest dobre rozwiązanie. Ale trzeba coś robić.
Dlatego mimo paru zastrzeżeń, jest to jedna z najważniejszych książek tego roku.
Ocena 8/10, dostępny e-book.
Przerażające 1000 zł
Co by się stało, gdyby życie zmusiło Cię niedługo do wydania 1000 złotych na pilną rzecz? Połowa Polaków sobie nie poradzi.
„52,7 proc. gospodarstw domowych deklaruje brak możliwości pokrycia z własnych środków nieoczekiwanego wydatku w wysokości 1000 zł.” – czytam w artykule z Tok FM, który z kolei cytuje raport GUS, na temat finansów gospodarstw domowych.
To jest naprawdę straszne. Z jednej strony faktyczna bieda – wg raportu (strona 102) z wydatkiem 1000 zł ma problem 81% rencistów. Z drugiej – brak elementarnej edukacji finansowej, bo to samo dotyczy 47% pracujących.
Co decyduje o tym, że połowa ludzi mających pracę nie może odłożyć 1000 zł na niespodziewane wydatki? Które przecież nadejdą tak czy inaczej, pęknięta rura, zepsuty samochód i tak dalej. Chce się oczywiście populistycznie krzyknąć – że głodowe zarobki. I to na pewno fakt w wielu przypadkach. Ale aż w połowie?
Pisałem kiedyś o zadziwieniu aukcjami z Kokosa. Ludzie biorą pożyczki na to żeby sobie wyjechać na wakacje, kupić telewizor i tak dalej. Zajrzałem tam dzisiaj – Kokos przy aukcjach podaje dane na temat pożyczkobiorcy – m.in. jego zarobki miesięczne. I to nie są prekariusze, deklarują np. 1800 czy 2000 na rękę. Ale nie mogą poczekać, pożyczają kolejny tysiąc na pierdoły.
A potem nie mogą spać, bo wydatek się pojawia i nie ma skąd go pokryć. Będzie kolejna pożyczka i kolejny bół głowy.
Czy w szkołach dzisiaj uczy się praktycznego obliczania odsetek, albo tego, że absolutną podstawą finansów osobistych jest tzw. fundusz awaryjny? Nie sądzę.
Pendolino czyli #wszystkoźle
Przyzwyczaiłem się do tego, że czegokolwiek w Polsce się nie zrobi, to hejt przekroczy wszelkie oczekiwania. Zawsze jest źle, zawsze mogłoby być lepiej, zawsze usłyszymy, że kradną i zawsze będą narzekania.
Ale w przypadku Pendolino to mamy wręcz kumulację.
Projekt krytykują bardzo różne grupy:
- Ci, którzy jeżdżą samochodami, bo uważają, że komunikacja zbiorowa jest dla plebsu, a sami do pociągu nie wsiedli od 10 lat.
- Ci, którzy jeżdzą Polskim Busem, a i taczką by jeździli, jakby było taniej.
- Ci, którzy wykorzystają każdą okazję, aby przywalić aktualnej władzy (tak jakby podczas rządów PiS i pana Warsewicza w Intercity kolej rozkwitała).
- Ci, którzy lubią przeklejać różne złośliwe memy, o tym zaraz.
Oczywiście, to nie jest tak, że oto mamy rewolucję i należy przed PKP chylić czoła. O nie. To jest zaledwie dokończenie tego co mogło być już 20 lat temu – bo przecież PKP już raz na początku lat 90. Pendolino zamówiła i wycofała się z przetargu.
Psucie polskiej kolei trwa od kilkunastu lat, te spółki, spółeczki, rozbita odpowiedzialność, rozbuchane związki zawodowe i słynne „wygaszanie popytu”, bo po co obsługiwać pasażera, jeśli można tego nie robić. Z wpisu o Zamościu:
Jak sprawić, aby się nie opłacało? Dawać coraz mniej pociągów, ustalać nie pasujące nikomu rozkłady, do samych rozkładów dodawać rezerwy czasowe, które sprawiają że pociąg jedzie o godzinę dłużej niż by mógł (biorąc nawet pod uwagę stan torów). Taka polityka stałego zniechęcania ludzi do kolei sprawia, że nie mają wyjścia i jeżdżą czym innym.
Pendolino jest tylko potwierdzeniem tego, że PKP inwestuje w kilka głównych linii między wielkimi miastami. Koleje regionalne radzą sobie nadal słabo.
Ale to wcale nie oznacza, że pomysł jest do bani.
Przechodzimy do memów.
Wkleja się na przykład rozkład jazdy z początku lat 90. kiedy to ekspres z Warszawy do Krakowa jechał 2:35, niewiele wolniej niż teraz Pendolino. Pamiętam, sam tyle jeździłem. Po co więc kupować nowy pociąg? Po to, że to naprawdę tylko początek. 2:30 jest do uzyskania taborem na 160 km/h, ale więcej się nie wyciągnie. Docelowe 220-230 km/h na dużej części Centralnej Magistrali Kolejowej zrobi już różnicę.
Same remonty torów, które dały powrót do „starych czasów” trzeba było zrobić tak czy inaczej. Jasne – Polska jest na tyle małym krajem, że szybkości rzędu 160 km/h na większości tras dadzą bez problemu konkurencję dla transportu samochodowego. Mamy jednak trzy linie, gdzie można tę prędkość przekroczyć (CMK, trasa do Gdańska, W-wa – Poznań) i trzeba z tego korzystać.
Dla mnie największą wygraną tej zmiany jest trasa Warszawa-Wrocław.
Uważni czytelnicy tego bloga wiedzą, że swego czasu do Wrocławia często jeździłem. Nawet najszybsza opcja czyli EIC oznaczała ponad 5 godzin w podróży. Pół dnia wyjęte z życiorysu. Autentycznie współczułem znajomym z branży, którzy jadąc na spotkania do Warszawy wsiadali w pociąg o godzinie 4.00 rano (!!!), żeby zdążyć na 10.00 (o czym zresztą pisałem).
Teraz mamy rozkładowe 3:40. Nie dzięki Pendolino, tylko przez to, że PKP wyremontowała tzw. protezę koniecpolską, która pozwoli znacznie skrócić jazdę przez Częstochowę i Opole – za moich czasów TLK pokonywał tę trasę w ponad 6 godzin. Trzy i pół godziny z kawałkiem, to naprawdę rewolucja komunikacyjna, bo rzeczywiście zbliży do siebie dwa miasta. Jasne, podobnie wyjdzie pojechać do Modlina, wsiąść w samolot i przejechać do centrum Wrocławia. Ale pociąg, gdzie przez cały czas można się skupić np. na czytaniu czy pracy jest zdecydowanie wygodniejszy.
Albo weźmy to pieprzenie o kolei w IIRP, która była rzekomo wzorem, łącznie z legendarną Luxtorpedą.
Serio? Luxtorpeda w środku wyglądała tak.
Wypisz-wymaluj, jak budżetowe składy InterRegio, złożone ze składów podmiejskich o siedzeniach obitych skajem. Wagony motorowe jeździły w PKP do lat 70. na trasach pospiesznych i ludzie bardzo na nie narzekali – głośno, trzęsło i śmierdziało.
A ile trzeba było za te luksusy w IIRP płacić? Oto tabelka taryfowa z roku 1939.
Przejazd pociągiem pospiesznym na 360 km kosztował w najniższej, III klasie 21,20 zł.
Z artykułu historycznego w Newsweeku: „W 1939 r. wykwalifikowany robotnik zarabiał miesięcznie 95 złotych, czyli równowartość około 20 ówczesnych dolarów” i „W II RP za naprawdę solidną pensję uważano pobory rzędu 250 złotych.”
21,20 zł to około 1/4 pensji robotnika i 1/10 tej solidnej. Jeśli przyjmiemy że dzisiaj robotnik wykwalifikowany zarabia 2000 zł, a porządna pensja to 5000 zł – wychodzi 500 zł za bilet. Ktoś miałby ochotę tyle zapłacić za pociąg?
Internetowi hejterzy ZUS
Raz w roku powtarza się to na wszystkich portalach społecznościowych. Rząd ogłasza nowe wartości średniej płacy, a co za tym szereg stawek, które zależą od tej wartości. M.in. comiesięczne składki na ZUS od prowadzących jednoosobowe firmy. Po czym zaczynają się narzekania.
Skladki: zdrowotną, emerytalną, rentową, wypadkową, chorobową i na Fundusz Pracy płaci się od podstawy wynoszącej część średniej płacy krajowej. Obowiązkowe są wszystkie poza składką chorobową – tak czy inaczej każdy prowadzący działalność musi oddać państwu około tysiąca złotych miesięcznie. I to nieważne, czy ma jakiekolwiek dochody.
Przez Facebooka przewija się fala lamentów – główna – w momencie ogloszenia stawek – oraz fale wtórne, około 10 dnia każdego miesiąca. Jaki ten ZUS pazerny, a przecież i tak nie możemy liczyć na emerytury!
Nie do końca to rozumiem.
Owszem, były w dziejach mojej działalności gospodarczej miesiące, gdy nie wystawiałem ani jednej faktury, a jedynym kosztem był ZUS i gdy księgowa z troską w głosie sugerowała, że działalność można zawiesić. Teraz też nie powiem, że nie boli oddawanie państwu tego tysiąca złotych bez paru groszy (bo z chorobowej zrezygnowałem). Wymaganie, aby bardzo małe firemki płaciły ten tysiąc jest specyficznym rodzajem podatku pogłównego i jednym z największych hamulców dla przedsiębiorczości w PL, choć fakt, że przez pierwsze dwa lata ZUS jest „promocyjny” jednak trochę pomaga, a większość składki zdrowotnej da się odliczyć od podatku. Nie dziwię się wcale tym, że setki ludzi zmuszonych przez kontrahentów do założenia działalności, a zarabiających niewiele ucieka z tymi składkami za granicę, zakładając firmy np. na Litwie.
Dziwi mnie jednak powszechne narzekanie na te składki ze strony ludzi, których firmy – można założyć – przędą całkiem nieźle i którzy pracując na etacie, tych składek płaciliby kilka tysięcy miesięcznie. Instytucje państwowe są skrajnie nieefektywne, każdy szpital się chętnie zadłuży po uszy, bo i tak zostanie wyciągnięty, pieniądze wyciekają, ZUS płaci zapewne nadal tysiące lewych rent, a nie daje ich ludziom naprawde chorym itd. Najbardziej wkurza mnie 55,07 zł miesięcznie na Fundusz Pracy – czyli utrzymywanie Urzędów Utrwalania Bezrobocia, z których usług nie zamierzam nigdy korzystać.
Ale to nie zmienia faktu, że jeśli będziesz musiał pójść do szpitala na porządną operację, to abonament w Luxmedzie ci tego nie zagwarantuje. Również jeśli państwo polskie przetrwa do 2045 roku, jakąś emeryturę od niego dostanę. Trudno, system emerytalny po zniszczeniu reformy OFE nadal wygląda tak, że składkami finansuję obecne emerytury. Ale jakoś je trzeba finansować. Czy mamy powiedzieć starszym ludziom – idźcie do swoich dzieci i pomocy społecznej, bo my wam kasy na emerytury nie damy?
Czy właściciele przedsiębiorstw chcieliby zamiast składek ZUS płacić liniowy PIT nie 19%, a 27%? Owszem, byłoby to sensowniejsze, bo przecież składka ZUS to tak naprawdę inny podatek. Ale nie sądzę, aby im się opłaciło.
Trzy słowa nt. OFE vs ZUS
W zasadzie większość było na ten temat powiedziane. Na dowolnym portalu czy blogu finansowym znajdziemy dokładne omówienia argumentów za i przeciw.
Ale nie mogę się nie wkurzyć, gdy słyszę bałamutne argumenty przeciwników OFE.
Argument 1. „Giełda to kasyno”, pozostanie w OFE to rzucenie pieniędzy emerytów na żer finansowych zawirowań.
Jeśli takie rzeczy opowiadają publicyści, ba, profesorowie SGH (pani Oręziak) to wypada tylko się załamać nad stanem edukacji ekonomicznej.
Regularne wpłaty z OFE stymulowały polską giełdę, a polska giełda jest miejscem, w którym pieniądze pozyskują polskie firmy. Zamiast dać się wykupić przez zagranicznych inwestorów, idą na giełdę i biorą pieniądze od akcjonariuszy. Coraz więcej spółek wypłaca zresztą dywidendę, a więc dzielą się swoim zyskiem z akcjonariuszami. Jeśli polskie fundusze nie będą inwestowały na polskiej giełdzie, wtedy tańsze akcje kupią fundusze norweskie i szwajcarskie i będą zarabiali na rzecz swoich, a nie naszych emerytów.
Oczywiście, na giełdach są spadki i wzrosty – i to już od setek lat. Sposób na to bywał zawsze prosty – zwiększanie części bezpiecznej portfela w miarę zbliżania się do emerytury.
Argument 2. OFE brały prowizję za to, że za nasze pieniądze kupowały obligacje państwa, czyli tak naprawdę powiększały dług publiczny.
Obligacja skarbowa jest zobowiązaniem państwa do oddania pożyczonych pieniędzy i wypłacania odsetek. Tak samo zobowiązaniem jest konto w ZUS. Tyle, że obligację można sprzedać, można zamienić, można zrolować – a zobowiązania w ZUS zostaną tylko na papierze. Jeśli polski rząd przestanie spłacać obligacje, to będzie oznaczało de facto bankructwo całego państwa. Jeśli polski rząd zmieni zasady wypłaty emerytur – a na pewno zmieni – to nic się nie stanie.
I tu jest pies pogrzebany. Zabierając z OFE połowę naszych środków i umarzając obligacje rząd nas po prostu okradł.
Poza tym to wcale nie było tak, że chytre OFE pożyczały sobie od rządu. Gdy startowała reforma emerytalna, polskie obligacje nie były tak pożądanym towarem za granicą, jak obecnie. Zgadzając się na działanie OFE – rząd po prostu upewnił się, że będzie ktoś, kto te obligacje kupi. Korzyści były więc po obu stronach.
Argument 3. Trzeba przywrócić solidarność międzypokoleniową
Reforma emerytalna 15 lat temu była właśnie po to, że dotychczasowy model nie mógł dłużej działać. Będzie coraz więcej emerytów, coraz mniej młodych ludzi i te 15 lat temu to był najwyższy czas, żeby zacząć coś z tym robić. Teraz wracamy do punktu wyjścia w sytuacji znacznie już gorszej.
Oczywiście reformę spieprzono mocno:
- pozwolono na panoszenie się funduszom, dla których pierwsze 10 lat to było eldorado
- pozwolono instytucjom finansowym na wypaczenie idei długoterminowego oszczędzania – te wszystkie polisy inwestycyjne, które okazują się pułapką bez wyjścia
- nie ustalono zasad wypłat z OFE
- nie wprowadzono sensownego III filaru, z porządnymi zachętami podatkowymi.
- nie zreformowano emerytur ZUS-owskich, poza podniesieniem wieku, co jest krokiem desperackim.
- nie zlikwidowano państw w państwie, którymi są KRUS i emerytury mundurowe.
- nie wyjaśniono przede wszystkim czym jest emerytura kapitałowa i nie zapewniono, że ludzie będą wierzyli w jej przetrwanie przez dziesiątki lat. Jaki sens ma teraz oszczędzanie w IKE/IKZE, skoro zasady zmieniają się niemal co roku, za 10 lat też się może okazać, że niepotrzebnie wpłacałem tam pieniądze. Kompletny brak zaufania do tego państwa – oto co pamiętam z ostatnich 15 lat reformy emerytalnej.
Obecnie jedyna solidarność pokoleniowa jaka będzie możliwa, to zachęta do posiadania dzieci, aby te mogły kiedyś rodziców utrzymać. Bo kiedyś Polska stanie wreszcie na krawędzi zagłady finansowej i będzie trzeba wprowadzić emeryturę minimalną dla wszystkich po 70-ce, będzie to jedyne czego można oczekiwać od państwa. Pisałem o tym kiedyś: Emerytura od 67 roku życia. O co ten hałas?
Ten milion, który złożył deklaracje o pozostaniu w OFE to jakaś część świadomego społeczeństwa. Które nie daje sobie wcisnąć każdego kitu i które rozumie, że emerytury nie mogą wyłącznie zależeć od obietnic. Skutek finansowy tej decyzji będzie niewielki – bo z tych resztek które są przekazywane do funduszy za wiele się nie uzbiera. Ale może decydenci zwrócą uwagę na grupę, której „nie jest wszystko jedno”.