VrooBlog
Archiwum bloga w kategorii Religia:
Wiara, Kościół katolicki, Biblia, pomysły i dylematy
Z rozmów z aniołem
– Aniele Boży, stróżu mój…
– W czym mogę pomóc?
– Mam u was wykupioną usługę „życie wieczne”.
– Jak wszyscy. Jakieś dodatkowe warianty?
– Tak, pakiet „Ostatni będą pierwszymi”.
– A to dobrze, bo nie zostało już za dużo czasu.
– Czy to oznacza, że już niedługo koniec?
– Wy ludzie, mylicie zbyt często wasz prywatny koniec z takim ogólnym końcem świata, który nie powinien was interesować.
– Co mam więc robić?
– Wyzyskujcie chwilę sposobną, bo dni są złe.
Dzień dobry.
Zakonnice odchodzą po cichu – recenzja
Zakonnice odchodzą po cichu to pierwszy reportaż o kobietach, które odeszły z zakonów i próba analizy tego, jak funkcjonuje mniej znana część polskiego Kościoła.
W Polsce jest niemal tyle zakonnic co księży. O ile o życiu księży wiemy sporo, są reportaże czy nawet powieści (np. Jana Grzegorczyka) – temat sióstr zakonnych nie pojawia się niemal wcale. Dlatego wielką zasługą Marty Abramowicz jest to, że się nim zajęła.
Część reportażowa, złożona z relacji byłych zakonnic porusza, ale nie zaskakuje. Można się spodziewać, że w wielu zakonach jest tak mocny reżim, regułą jest całkowite posłuszeństwo wobec przełożonych, a rozwój duchowy zostaje ograniczony na rzecz zewnętrznej pobożności. Te dziewczyny zamiast rozwijać się, są traktowane przez całe życie jakby miały 15 lat.
Niestety, spoglądanie na zakony przez pryzmat osób, które je opuszczają grozi tym, że skupimy się na patologiach, które da się wynaleźć przecież w każdej społeczności. Dlatego cenna jest rozmowa z dominikanami, którzy trochę z drugiej strony, ale jednak z wewnątrz Kościoła mogą potwierdzić część tych spostrzeżeń. Nawet przebija z tego bezsilność, jak można siostrom zalecać odpoczynek, skoro… one nie mają do tego prawa. Takie współczesne niewolnice, choć pamiętajmy – nikt ich siłą nie trzyma. A nawet jeden przypadek, nad którym autorka przechodzi do porządku dziennego – jedna z bohaterek wyrzucona z zakonu po pewnym czasie zwraca się do swojej przełożonej o pomoc i ją otrzymuje. Nie może to być więc taki czarno-biały obraz sekty, jakby niektórzy chcieli interpretować.
Gorzej jest, gdy przejdziemy do części analitycznej. Robi się coraz bardziej antyklerykalnie i feministycznie. Wielki wykład o ucisku kobiet przypomina nam, że książkę wydała Krytyka Polityczna.
Widać wyraźnie, co jest dla autorki ideałem – wśród byłych zakonnic najwięcej miejsca poświęca historii dwóch lesbijek, które odeszły ostatecznie z Kościoła, mają teraz dom pełen kotów, są wegankami, prowadzą pensjonat nad morzem i szukają zagubionych fok. Normalnie ideał wedle kryteriów współczesnej lewicy. ;-)
Wśród zakonnic – wzorem wydaje się być pani z zagranicy, która podczas spotkania w kawiarni wygląda na typową działaczkę społeczną na kierowniczym stanowisku, a nie na siostrę z jakiegoś zgromadzenia. Czym się wtedy rola zakonnicy różni od pracowniczki organizacji pozarządowej? Po co iść do zakonu, skoro można sobie pracować w jakiejś fundacji i też modlić się raz dziennie, gdy ma się na to czas? Na to autorka nie odpowiada.
Nie odpowiada też na pytanie, jak to jest, że mimo tej nowoczesności, zakony na Zachodzie mają jeszcze mniej powołań niż te polskie. Czy kobiety wstępujące do zakonów na pewno chcą być takimi działaczkami społecznymi, czy też szukają innych wartości. Autorka spogląda na zakony całkowicie z zewnątrz – i nawet nie próbuje zrozumieć dlaczego ktoś może chcieć się modlić parę godzin dziennie. O co chodzi w modlitwie brewiarzowej czy jakie są założenia zakonów kontemplacyjnych. A bez próby zrozumienia, nie można mówić o uczciwym podejściu do sprawy.
Dlatego choć cieszę się, że ta książka powstała, obawiam się, że dyskusje wokół niej skupią się na różnych przypadkach skrajnych – na rzetelny obraz polskiego żeńskiego życia zakonnego przyjdzie nam jeszcze poczekać.
Ocena: 6/10.
PS. Książka do kupienia jako e-book.
200 złotych
Kolejna niedziela w Olsztynie. Dzisiaj trafiliśmy na mszę dziecięcą:
– Słuchajcie, co to jest?
– 100 złotych!
– Co można za to kupić?
Multum krzyków podekscytowanych dzieci.
– A to jest 200 złotych, a to jest 300 złotych. Kto chciałby tyle mieć?
Wrzask narasta.
– Teraz zobaczcie co zrobię. Co tam, to i tak pójdzie z pensji wikarego.
Ksiądz podchodzi do świecy przy ołtarzu i spala kolejno banknoty. Wrzask osiąga apogeum, dzieci, które stały na stopniach prezbiterium prawie że się na księdza rzucają.
– Jak myślicie, dlaczego spaliłem te pieniądze?
– Bo ksiądz ma za dużo hajsu!
(Potem się wyjaśnia, że te banknoty to ksiądz wydrukował sobie na drukarce w domu, a wiara tak jak pieniądze musi być prawdziwa, bo tylko wtedy ma znaczenie).
—–
Po błogosławieństwie:
– Przyjdźcie jutro na 17.00 na rekolekcje, jutro spalimy księdza!
Ciekawe, czy też będzie fałszywy.
Michnik, lewica, dialog (wciąż)
Fantastyczny wywiad z Adamem Michnikiem w dzisiejszym wydaniu Gazety Wyborczej. Pokazuje, jak bardzo wszyscy się podzieliliśmy przez ostatnie lata. Symboliczne, że robi to właśnie Michnik, który odpowiadał za wiele polskich podziałów.
Dwie redaktorki pytają w dość napastliwy sposób głównie o Kościół, którego w GW kreuje się na głównego wroga postępu w Polsce. A Michnik odpowiada spokojnie… i tak, że trudno się z nim nie zgodzić.
Są dwie lekcje religii w tygodniu, już od przedszkola. Państwo płaci katechetom. Obowiązuje najbardziej restrykcyjna ustawa antyaborcyjna w Europie. Kościół odzyskał majątek na mocy specjalnej ustawy, a teraz państwo chce mu zapewnić dość wysoki odpis podatkowy.
– Biskupi widzą, jak zlaicyzowała się Europa. Polska też może pójść tą drogą. Dlatego mają podobny syndrom lęku jak przed epoką oświecenia czy rewolucji francuskiej, gdy niszczono kościoły, wykorzeniano religię z życia publicznego.
Boję się odrzucenia Dekalogu i odwrócenia od tradycji, boję się, że uczniowie nie będą wiedzieli, kim był Jezus. To nieusuwalny składnik naszej tradycji i oś europejskiego systemu wartości.
Wcześniej podkreśla:
Kościół wciąż robi wiele wspaniałych rzeczy, nie chodzi tylko o pomoc biednym i odrzuconym. To jedyne miejsce, do którego zwykły Polak przychodzi co niedziela i dowiaduje się, gdzie jest dobro, a gdzie zło.
W kilku miejscach Michnik odróżnia siebie od współczesnej „lewicy”, a gdy już padną nazwiska, to pada też krytyka:
Prof. Magdalena Środa czy Janusz Palikot uważają, że poza Kościołem i religią można zbudować system wartości.
– To niech budują, ale nie na pogardzie dla katolicyzmu, który jest dla milionów ludzi czymś świętym. Gdy wyobrażę sobie Polskę bez Kościoła, to mam czarny obraz. Nasze życie byłoby o wiele uboższe w sferze etyki.
Jedni mówią językiem katolickiego fundamentalizmu, inni – fundamentalistycznego antyklerykalizmu. Gdy czytam teksty Magdy Środy, którą skądinąd lubię i szanuję, to widzę, że dla niej to, co katolickie i związane z Kościołem, z definicji zasługuje na potępienie i pogardę. Otrzymywałem teksty autorów, którzy nie widzieli żadnej różnicy między Rydzykiem a Wojtyłą.
I uwaga na stanowisko wobec aborcji:
– W Sejmie kontraktowym głosowałem przeciwko ustawie antyaborcyjnej. Katolicy uważają jednak, że to jest od początku życie ludzkie. Można się z tym nie zgadzać, ale trzeba szanować. Nie wolno tego punktu widzenia kompletnie odrzucać jako ciemnogrodu i bredni. […]
Ja się nie zgadzam z Markiem Jurkiem, ale nie mogę mu mówić: „Pan nie ma prawa kierować się swoim sumieniem”. Jeśli uważa aborcję za zabicie człowieka, no to jak może głosować za liberalnymi przepisami? Czasami demokracja jest przeciwko wyznawanym przeze mnie zasadom w sferze obyczajowej.
Michnik to jeden z ostatnich ludzi, którzy wierzą, że między obozami lewicy i prawicy można jeszcze prowadzić dialog. Oczywiście na jego zasadach – on przez całe życie eliminował „ekstremistów” – i stawiał na „ludzi dialogu”, nie rozumiejąc, że stawia na ludzi o przetrąconych kręgosłupach i elastycznych zasadach moralnych. Michnik trzyma się tego, do czego doszedł jeszcze w latach 70. – że z ludźmi wierzącymi trzeba się dogadać i co więcej, trzeba ich traktować poważnie. Ale od tego czasu minęło 40 lat. Lewica już nie zajmuje się biedą (z wyjątkami takimi jak Ikonowicz) i nie jest zainteresowana jakąkolwiek dyskusją. Zresztą sam Michnik gorzko w pewnym momencie stwierdza, że Kościół też już z nim nie chce rozmawiać.
On wartości lewicowe – wciąż jako jeden z ostatnich – rozumie tradycyjnie – jako walkę z biedą, a nie walkę z wykluczeniem, co sprowadza się do wściekłych ataków na Kościół i wszelkie konserwatywne wartości. Charakterystyczne, że spytany w końcu bezpośrednio o gejów wyraża w zasadzie brak zainteresowania tematem – no wiedzieliśmy że oni byli gejami, ale nikt tego nie roztrząsał. I niespodzianka dla fanów parad równości:
Dla mnie to był w pierwszej chwili szok, że homoseksualiści wychodzą z tym na ulicę, bo mam mentalność trochę konserwatywną. Sam całe życie uprawiałem seks pozamałżeński, ale nigdy bym z tym nie wychodził na uliczną demonstrację.
„Co ty bredzisz Adamie” – początek jednego z komentarzy. Jeszcze resztki szacunku wobec „Redaktora”, ale zero refleksji nad tekstem. Czytelników to sobie Wyborcza wychowała już znacznie bardziej ekstremalnych niż jej redaktor naczelny. Zastanawiam się, czy Michnik nie będzie jeszcze musiał za ten wywiad przepraszać.
Notatki JP2 czyli Kronos II
Pisałem niedawno o moim zdziwieniu wydaniem przez Znak notatek osobistych Jana Pawła II, które miały być spalone.
W sobotę przez jakiś czas przeglądałem je w księgarni – i tym bardziej nie rozumiem tej decyzji.
To nie są notatki osobiste. To są notatki z rekolekcji w których uczestniczył Wojtyła, jako biskup i papież. Notatki hasłowe, skrótowe, trochę cytatów, czasami pojedyncze słowa.To może być faktycznie ciekawe dla badaczy – którzy wynajdą inspirację jakimiś rekolekcjami w którejś z encyklik. Na pewno to się jednak nie nadaje do czytania przez normalnych ludzi. Ci powinni sięgnąć po liczne pisma JP2, które przecież zostały wielokrotnie wydane.
Żeby jeszcze ten tekst przeszedł przez sito wyboru czy redakcji. Nie, leci całość – szczególnie na końcu widzimy, że jest mnóstwo zdań po włosku, co jest tłumaczone w nawiasach na polski.
Pierwsze skojarzenie jakie miałem przy oglądaniu tych Notatek to „Kronos” Gombrowicza – czyli rzekomo sekretny dziennik, wydarzenie literackie – a tak naprawdę codzienne, przyziemne zapiski, mające znaczenie wyłącznie dla biografów. Ktokolwiek to kupił, mógł się czuć oszukany.
Oczywiście w wydanym zbiorze – i to muszę stanowczo podkreślić – nie ma żadnych kontrowersji jakie spotkamy u Gombrowicza – ale sama forma jest zbliżona.
W niedawnym „Do Rzeczy” Andrzej Horubała, jak się okazało – miał takie samo skojarzenie co ja – że to nie są przemyślenia, pytania i rozważania samego JP2 – że to słowa rekolekcjonistów, które papież sobie zapisywał. Ciekawe, czy jakby znaleziono zeszyty Wojtyły ze studiów, to też by te notatki wydano?
Horubała ładnie to podsumował:
Jakbyśmy rzeczywiście mieli za mało papieskich tekstów. Ale przecież Jan Paweł II zostawił nam kilka skończonych i domkniętych dzieł, takich jak homilie, listy, encykliki, „Nie lękajcie się!”, „Pamięć i tożsamość” czy „Dar i tajemnica” – no i jeszcze, dobra, jeśli chcecie coś na akademię, to macie! – tom poezji medytacyjnej „Tryptyk rzymski”.
[…]
Cieszyć się z jakichś okruchów rekolekcyjnych „zanotów”, gdy jest „Znak, któremu sprzeciwiać się będą”, zbierający blaski i cienie teologii Wojtyły, czyli watykańskie rekolekcje wygłoszone dla Pawła VI przez arcybiskupa Krakowa w roku 1976?
Tyle prac, tyle książek, tyle dzieł, to nie, lekceważąc jego wysiłki, na lady księgarskie rzuca się sklecony z notatek tom i odprawia się porównywalny z hucpą promocyjną „Kronosa” taniec wokół tych dwóch brudnopisów. Już słyszałem, że osoby przygotowujące akademie z okazji kanonizacji zaopatrzone w egzemplarze sygnalne szukają tam cytatów.
[…]
Pewnie, że nasz święty Papież, patrząc na to wszystko z góry, może tylko pokręcić głową i powiedzieć: „Oj Stasiu, Stasiu, zamiast wziąć się do roboty i zrobić jakiś porządny program duszpasterski na moją kanonizację, ty mi z Gombrowiczem rywalizować każesz…”. No i się uśmiecha.
Kardynał Dziwisz pokazuje, do czego polskiemu Kościołowi dziś potrzebny jest JP2
Kościelna kariera byłego sekretarza Jana Pawła II jakoś mnie nie dziwiła. Stanisław Dziwisz był najwyraźniej dobrym sekretarzem, bo przetrwał przez cały pontyfikat, a na końcu dostał, niejako w nagrodę tytuły – najpierw biskupa, potem kardynała.
Dziwiło mnie natomiast to, że Dziwisz jest wymieniany wśród liderów polskiego Kościoła. Jak ktoś, kto całe życie zajmował się administracją, ma teraz przewodzić? No, nie można skreślać człowieka od razu, może ma ukryte talenty. Ale on nie miał. Z wielkim trudem przebrnąłem przez połowę książki „Świadectwo”, którą promowano jako osobiste wspomnienia i portret wielkiego człowieka. Bzdura. Formalny styl, powtarzanie spraw, które są powszechnie znane – to bardziej referat o zasłużonej postaci, niż osobiste wspomnienie. Okazuje się, że mimo prawie czterdziestu lat przy boku Wojtyły, kardynał nie ma nic do powiedzenia.
Kolejną cegiełkę do wizerunku kardynała dokłada kwestia testamentu Jana Pawła II.
Papież w testamencie określił Dziwisza jako jego wykonawcę, a w zdaniu poprzedzającym poprosił o spalenie notatek osobistych.
Co robi jego przyjaciel i pomocnik? Wydaje jego notatki, jak donosi Dziennik:
Nie spaliłem notatek Jana Pawła II, gdyż są one kluczem do zrozumienia jego duchowości, czyli tego, co jest najbardziej wewnętrzne w człowieku: jego relacji do Boga, do drugiego człowieka i do siebie – tłumaczy kardynał Stanisław Dziwisz, który zdecydował o ich wydaniu.
Ta czynność i wypowiedź symbolicznie pokazuje, co dla polskiego Kościoła znaczą słowa Jana Pawła II.
- Słowa te nic nie znaczą. To bardzo smutne. Hierarchowie lubią się na JP2 powoływać przy każdej okazji, niemal nie zauważając dwóch kolejnych papieży. Ale w praktyce, jeśli mają inny interes, to chowają je głęboko do szuflady.
- Kościół w Polsce jest pełny „specjalistów od duchowości Jana Pawła II”, ale wiedzę o nim wykorzystuje wyłącznie na swoje potrzeby. Jedni księża czytają drugich księży, wydając książki trzecich księży (i czasami sióstr). Wydawnictwa zarobią na kolejnych książkach, bo przecież to wymarzony prezent dla znajomego księdza. Notatki, których nie spalono zostaną zatem wykorzystane do napisania kolejnych setek naukowych prac: artykułów, doktoratów, licencjatów, co tam jeszcze można sobie wyobrazić.
To jest najprostsza rzecz – przemielić sobie znane już teksty jako prace o zerowym wkładzie własnym, a wzniosłym tytule.
Przykład? Ze strony Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie ściągniemy listę prac habilitacyjnych, doktorskich i licencjackich inspirowanych nauką Kardynała Karola Wojtyły – Ojca Świętego Jana Pawła II. Kilka losowo wybranych:
- Człowiek podmiotem życia społecznego w świetle nauczania Papieża Jana Pawła II
- Dialog jako metoda ewangelizacji współczesnego świata według Jana Pawła II
- Wartość i znaczenie pracy na roli w świetle nauczania społecznego Jana Pawła II
- Wzorce osobowe świętych polskich kanonizowanych przez Jana Pawła II
- Świeccy w posłudze biskupiej Kardynała Karola Wojtyły
- Program nowej ewangelizacji ruchu Dzieci Maryi w świetle encykliki Jana Pawła II „Redemptoris missio”
Polski Kościół zrobił sobie z pism papieża trampolinę dla nieograniczonej wręcz działalności naukowej. Tematów takich prac nigdy nie zabraknie.
A tymczasem przeciętny Polak nadal nie ma pojęcia o nauce Jana Pawła II. Niech zstąpi Duch Twój, a po maturze chodziliśmy na kremówki.
Przykładowo: od 10 lat czekam na popularne wydanie papieskich encyklik. Czyli takie, gdzie czytamy encyklikę – ale i bogate przypisy, wprowadzenia i objaśnienia różnych tematów. JP2 nie pisał prosto. Język miał znacznie trudniejszy niż np. Benedykt XVI. To można uprościć, zremiksować, przekształcić do takiej formy, która jest bardziej zjadliwa dla kogoś, kto nie ma licencjatu z teologii i filozofii.
Ale polskiego Kościoła to nie interesuje. Lepiej powtarzać ograne cytaty z Naszego Ojca Świętego, a tak naprawdę robić to na co ma się ochotę.
Telewizjo, proszę, ciszej!
Mamy papieża!
Zanim usłyszeliśmy te słowa na pierwszym programie TVP, trzeba było znieść godzinę słowotoku.
Kamera dostojnie omiatała Plac Świętego Piotra, a zaproszeni eksperci jąkali się powtarzając to samo, co od paru dni – KTÓŻ TO MOŻE BYĆ.
Radość ludzi zgromadzonych w strugach deszczu, ich rozmowy, śpiewy, okrzyki, wreszcie dźwięki orkiestry – to wszystko było zagłuszane.
Mamy papieża i mamy internet. Wszedłem na stronę TV Vatican, gdzie… główny komentator też mełł jęzorem. Angielskim. Ale odkrycie – player miał opcję „Audio” – gdzie leciały tylko dźwięki tła – prosto z placu. I oto można się było zanurzyć w to wszystko co działo się wśród ludzi oczekujących na nowego biskupa Rzymu.
Obawa przed ciszą, to zresztą nie tylko domena transmisji religijnych. Przeskakując na tematykę boksu – uwielbiam oglądać transmisje walk z angielskim komentarzem, bo zwykle komentatorzy wchodzą dopiero gdy obaj zawodnicy są już w ringu. Wcześniej – prezentacja, wejście (przy muzyce), migawki z szatni – bez komentarza, słyszymy to wszystko co słyszą obecni w hali. Podczas polskich transmisji komentatorzy pytlują non-stop.
TVP popsuła to wydarzenie i mam do niej żal. Dym biały poleciał, zaraz dowiemy się wszystkiego, człowieku, zatrzymaj się, zastanów, chłoń atmosferę chwili.
Czy redaktorzy w polskiej telewizji boją się, że widz zostanie choć na minutę ze swoimi myślami?!
Judasz – pierwszy socjalista? A Jezus, nie taki biedny?
Słucham sobie ostatnio przy bieganiu konferencji „Błogosławiony Bogacz” ojca Fabiana Błaszkiewicza i znalazł się tam między innymi komentarz do następującego fragmentu Ewangelii Jana, w którym Maria (siostra Łazarza) namaszcza Jezusowi nogi przy pomocy drogocennego olejku.
A jeden z Jego uczniów, Judasz Iskariota, który miał Go wydać, mówi:
– Czemu nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim?
A powiedział to nie dlatego, że troszczył się o ubogich, ale dlatego, że był złodziejem i mając trzos, podkradał z tego, co doń wkładano.
Komentarz Błaszkiewicza – nawet w Ewangelii, ci którzy zapewniają głośno o trosce o ubogich mają w tym swój własny interes. Judasz zarządzał funduszami apostołów i brał sobie z tego działkę dla siebie… Oczywiście – Ewangelie zalecają wspieranie biednych i dawanie jałmużny, ale nie ma być to ani głośne, ani nie ma być to wymówka, żeby nie robić czegoś innego. Bardzo często „żyj biednie i skromnie” to zachęta do tego, żebyś zostawił trochę dóbr dla kogo innego, kto się tym przejmował nie będzie.
W głośno komentowanym wywiadzie dla Tygodnika Powszechnego jezuita stwierdził też, że wiele dowodów biblijnych świadczy o tym, że Jezus nie był wcale materialnie biedny, choćby dlatego, że żołnierzom opłacało się grać w kości o jego szatę po ukrzyżowaniu. No, a ludzie którzy poszli za nim – to może nie byli krezusi, ale nie byli też dziadami. Było paru rybaków (co w tamtych czasach oznaczało przedsiębiorstwo rybne, bo ich własnością była łódź, a sami zatrudniali pomocników!), poborca podatkowy, a nawet tacy jak Jan, związani z arystokracją kapłańską.
To bardzo ciekawe podejście, dlatego zachęcam do poznania rzeczonej konferencji. Demaskuje ona wiele nauczań kościoła na temat biedy i bogactwa.
Sam Błaszkiewicz ma ostatnio kłopoty. Odnoszę wrażenie, że był za bardzo niezależny, a tego w zakonach nie lubią. W efekcie został najpierw przeniesiony, a gdy nie wrócił z urlopu, to prowincjał go zawiesił… Jednocześnie potwierdzono, że do jego nauk uwag nie mają.
Religia w szkole
Minęło ponad 20 lat od wprowadzenia religii do szkół. Byłem wtedy w IV klasie. Wcześniej chodziło się na religię do kościoła, siadało w salce, pod ścianą w pierwszej klasie siadały jeszcze przyprowadzające nas mamy, potem już sam chodziłem.
W sumie nie pamiętam, czy dla takiego szkraba jakim wtedy byłem, cokolwiek znaczyło, że nauka prowadzona jest przy kościele. Tak po prostu było. Szkoła szkołą, religia religią – było to po prostu inne miejsce uczenia się. Ale przez samo oddzielenie wyróżniało się – dlatego je pamiętaliśmy. Potem przyszła IV czy V klasa i religię zaczęliśmy mieć w szkole. No i zaczęło się. Pierwsze lata to mozolne przepisywanie z tablicy do zeszytu. Zacząłem mieć wtedy problemy ze wzrokiem i zawsze mnie irytowało, że nie widzę dokładnie.
Dwa lata później przyszedł ksiądz, młody, sympatyczny i otwarty na ludzi. Nawet pamiętam jak się nazywał, dzięki czemu mogłem sobie sprawdzić w necie, że robi karierę w swoim zgromadzeniu. Ks. Piotr starał się tę atmosferę wkuwania trochę rozluźnić, czasami jednak kończyło się na tym, że po prostu gadaliśmy sobie o niczym, mieliśmy czas wolny na odrabianie lekcji, a ksiądz po zarzuceniu tematu sięgał po Gazetę Wyborczą. Były jakieś podręczniki, programy zajęć – ale w praktyce nie było to realizowane.
Liceum i chyba najciekawsze zajęcia – na pierwszym roku trafiliśmy na siostrę, która niegdyś była fanką metalu, a nawróciła się, jak sama mówiła na koncercie Iron Maiden we Wrocławiu w 1986 roku. Ta umiała do nas trafić, a jednocześnie pożyczała od nas kasety z rockiem wszelakiej maści. Zdaje się, że najbardziej podobał się jej zespół The Bill. :-) Skłoniła nas do tego, żebyśmy np. sami prowadzili modlitwy przed zajęciami.
Jednak w II klasie odeszła i zastąpiła ją taka spokojna, tradycyjnie ucząca siostrzyczka, dzięki której znów poczułem powrót do IV klasy podstawówki. Po dwóch zajęciach przestałem chodzić. Zamiast tego wybrałem etykę, która z naszym wychowawcą zamieniała się w zajadłe dyskusje filozoficzne. Tak więc religii w szkole nie ukończyłem i będę miał kłopot, gdy kiedyś zechcę wziąć ślub kościelny.
No dobra, ale po co te wspomnienia i dlaczego o tym piszę.
Znów pojawiają się głosy o usunięciu religii ze szkół i powrocie do salek katechetycznych przy parafiach. Wysuwa go głównie nasza oświecona lewica i palikociarze. Chodzi im oczywiście o neutralny światopoglądowo charakter szkoły oraz o zaoszczędzenie na pensjach katechetów. Jakkolwiek od ich poglądów mi daleko, popieram całkowicie ten pomysł choć z innych powodów.
Mi chodzi o to, że religia trafiła tam gdzie nie pasuje. Jasne, przez dziesiątki lat ludzie śpiewali, „My chcemy Boga w książce, w szkole”, a postulat przywrócenia lekcji religii w szkole był wśród marzeń wielu walczących z systemem komunistycznym. System upadł, religia wróciła, ale zmieniły się czasy. Katolicyzm przedsoborowy to były wyuczone regułki, pełna dyscyplina, dogmatyzm i zamknięcie na pytania, systematyczna formacja, która miała też swoje zalety. Wtedy nauczanie religii katolickiej było czymś oczywistym, jak też to, że dzieci posłusznie słuchały.
Ale dzisiaj się tak nie da. Cytując artykuł z pisma „W drodze”:
Praca z młodymi w szkole ponadgimnazjalnej – a właściwie nawet już w gimnazjum – to poszukiwanie klucza do ich serc. Na lekcjach religii we współczesnej szkole wcale nie chodzi o to, aby nauczyć „małego katechizmu” albo prawd wiary, ale by pomóc młodemu człowiekowi uwierzyć i zrozumieć swoje człowieczeństwo w świetle Objawienia. Uczniowie szkół ponadgimnazjalnych, którzy przychodzą na lekcje, to – w większości – osoby niewierzące, wątpiące, poszukujące, które tak naprawdę chętnie uwierzą, jeśli zobaczą w tym sens. […]
Jak można pokazać sens religii? Robiąc z niej kolejny przedmiot do wykucia?
To parafie są miejscem, gdzie powinno się rozwijać swoje życie religijne. Jednak są to jednocześnie miejsca, gdzie katolicyzm przegrywa na pełnym polu. Totalna obojętność. Ludzie chodzą na msze (jeśli chodzą) i nic więcej. Tylko ci „nawiedzeni” biorą udział w dodatkowych aktywnościach, o ile te są. Zajęcia z religii sprawią, że przez kilkanaście lat wokół parafii będzie grupa dzieci/młodzieży, no i rodziców, a to może być zalążkiem parafialnej społeczności. Czy to pomoże? Nie mam pojęcia.
Niestety decyzja o powrocie do parafii wyglądać musiałaby jak wycofanie i poddanie się laickiej argumentacji. Na to nasi biskupi się nie zdecydują. Zresztą kasa dla katechetów opłacanych z ministerstwa też się liczy. A szkoły będą opuszczały kolejne niewierzące pokolenia, za to z religią na świadectwie.
Uwierz w bozon
Media donoszą: odkryto „boską cząsteczkę”, czyli bozon Higgsa. Jego istnienie wynikało z Modelu Standardowego, czyli teorii, która od jakiś 30 lat przyjęta jest jako podstawa fizyki cząstek elementarnych. Mówi Wam to coś? Mi oczywiście niewiele. Z podstaw fizyki w szkole zapamiętałem tylko klasyczny model atomu, a to, że mamy jeszcze neutrina, kwarki i jeszcze inne elementy jest już poza granicami tego, co powinien wiedzieć licealista. Choć kto wie, może teraz już o tym uczą.
Przy okazji odkrycia bozonu Higgsa widzimy wysiłki dziennikarzy, aby po pierwsze jako tako temat zrozumieć, ale przede wszystkim – żeby go w strawnej postaci przedstawić ludziom. Czym jest ten bozon, jaką rolę pełni i co z tego wynika?
Jeśli dobrze zrozumiałem jest to cząsteczka, którą w zasadzie trzeba przyjąć na wiarę. Bo odkryto coś, co zachowuje się jak przewidziany brakujący element w teorii. To oczywiście nie jest pierwszy przypadek – historia nauki zna ich tysiące, choćby odkrycie Neptuna i Plutona. Nie widzimy czegoś, ale widzimy efekty jego istnienia. Albo nawet nie widzimy efektów – ale jesteśmy przekonani, że według naszej teorii coś powinno tam być. Przykładowo słynna ciemna materia.
No i jak popatrzymy na współczesną fizykę, to coraz więcej rzeczy przyjmować tam trzeba na wiarę. Najpierw jest teoria, potem doświadczalnicy zastanawiają się, czy w ogóle to da się sprawdzić. Jeśli nie, to teoria sobie dalej jest, chyba że obali ją inna teoria.
Dla mnie jest fascynujące, jak bardzo nauka zbliża się do religii. Oczywiście – wiara wynika tutaj z czegoś innego. Fizyk wierzy w przesłanki logiczne wynikające z jego teorii. W religii chodzi o własne doświadczenie czegoś ponadnaturalnego i wiarę w przekaz przodków, autorytetów itd. Ale pojawiają się te same problemy – choćby z przekazywaniem tej wiary dalej. Fizyk albo zasypie cię wiedzą, do której zrozumienia trzeba 4 lat studiów, albo po prostu będzie kazał przyjąć pewne rzeczy jako ustalone. Tak samo robią kościoły. Najbardziej wierzący są ci, którzy przeszli sami drogę nawrócenia i odkrycia tego, co stanowi istotę religii. Reszcie pozostaje wierzyć w autorytety.