VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na czerwiec 2009.

Jak zostałem fanem Marillion

wtorek, 30 czerwca 2009 08:01

Z cyklu „Remanenty” – tekst o mojej miłości do Marillion napisany dokładnie 10 lat temu, 30 czerwca 1999.

I. Wyznania heretyka.

Nazwa Marillion nie była mi obca od mniej więcej 94 roku. „Brave” i jakaś składanka typu „Greatest Hits”. Jako rockowy neofita chłonąłem wtedy każdą nową muzykę. Pokochałem zatem i tę opowieść o skrzywdzonej dziewczynie, te niekończące się klawiszowe pasaże i beznadziejnie smutny głos Steve’a Hogartha (kto śmiał twierdzić że Nick Barret ma smutniejszy?!). Ze składanką było inaczej. Wypełniały ją głównie nagrania z Fishem w roli głównej. Moją faworytką stała się oczywiście „Kayleigh”. Ale nie na długo. Wkrótce zaczęła mnie mierzić nachalna przebojowość tej piosenki, a także w ogóle wokal Fisha. Jak wiadomo ryby głosu nie mają i ten nie był wyjątkiem. Ta jego teatralność, uczuciowe wyciąganie przechodzące w beczenie irytowały mnie. „Przecież to tylko nędzna podróba Gabriela” (o którym zresztą też nie miałem dobrej opinii) – stwierdzałem. Próbowałem śledzić dokonania Hogartha i spółki, jednak nuda wiejąca z kolejnych płyt odwiodła mnie od tego. Marillion zniknął z mojego obszaru zainteresowań. Sądziłem, że definitywnie.

II. Szansa.

Przyznać jednak należy, że nie dałem Fishowi dużych możliwości obrony. Wszak taką pejoratywną opinię wyrobiłem sobie na podstawie jednej składanki. Tymczasem widziałem, że kolejne przyjazdy do Polski Marillion oraz (a może przede wszystkim) solowe występy ich byłego frontmana wywołują euforię w art-rockowych kręgach. W lecie 98 zdarzyło mi się odwiedzić kolegę, głębiej niż ja siedzącego w rocku progresywnym. Nie obyło się bez pożyczenia ponad 20 (!) płyt i kaset. Wtedy właśnie, korzystając z faktu wakacyjnego lenistwa postanowiłem zweryfikować swoje poglądy wobec Marillion. W plecaku moim znalazły się trzy płyty. „Script For A Jester’s Tail”, „Fugazi”, „Misplaced Childhood”.

III. Olśnienie.

Nie, nie było od razu tak świetnie. Płyty przesłuchałem raz czy dwa, po czym odłożyłem na półkę, gdzie zdążyły nieźle obrosnąć kurzem. Jak się okazało, moje oswojenie się z tymi trzema krążkami uzależnione zostało od ich zewnętrznych atrybutów, niezbyt związanych z muzyką. Wydanie „Fugazi” było najbogatsze, ze znanej serii 24-bitowych remasterów, z grubą wkładką i dodatkową płytą. „Misplaced Childchood” miało „tradycyjną” postać – jedna płyta, dwustronnicowa wkładka, żadnych niespodzianek. Z kolei „Script…” wabiło przytartym blaskiem pirata zza wschodniej granicy – o wkładce nie było nawet mowy.

Najładniejsze z całej trójki „Fugazi” zdobyło mnie najszybciej. Zadanie zresztą miało ułatwione. Akurat otwierające go „Assasing” nie było przeze mnie tak znienawidzone, a w wydłużonej wersji bardzo mi się podobało. Efekt był taki, że początkowo słuchałem tylko pierwszego kawałka. Stopniowo jednak zapuszczałem się dalej – na ile starczało mi cierpliwości. Natomiast utwór ostatni – tytułowy – przyswajałem… od końca. Nie, nie jestem wyznawcą szatana ;) Po prostu uwagę moją przykuł najpierw słynny refren „where are the prophets”, a dopiero po paru przesłuchaniach to, co się dzieje wcześniej… A stało się to w dosyć ciekawym miejscu, bo w autobusie miejskim. Bezmyślnie wpatrując się w samochody na Trasie Łazienkowskiej zrozumiałem wreszcie sens tego, co słyszę w słuchawkach walkmana. Pierwsza twierdza była zdobyta.

Z „Misplaced…”, jak się wydawało powinno być gorzej. Pamiętałem recenzję z „Tylko Rocka” o „charakterystycznej polewie muzycznej a la Genesis”. No i „Kayleigh”. Zdawałem sobie sprawę, że jakkolwiek bym do tego albumu nie podchodził, ta piosenka zawsze będzie uwierała, szczerząc zęby lukrowaną popeliną. Jakże się myliłem… To był jakiś październikowy (?) wieczór. Siedziałem przy komputerze i grałem (tj. przygrywałem) w szachy. Założyłem słuchawki i włączyłem Marillion. Pierwszy utwór przeleciał szybko, zresztą zajęty grą nie zwracałem nań uwagi, tworzył tylko neutralne tło. Wreszcie wybrzmiał – i w chwili, gdy ostatnie dźwięki „Pseudo Silk Kimono” przechodzą płynnie w gitarę zwiastującą, tak – właśnie „Kayleigh” zostałem momentalnie oderwany od ekranu monitora. Nie potrafię do dzisiaj zrozumieć, w jaki sposób piosenka, którą słyszałem dziesiątki razy, znienawidziłem ją, mogła nagle mnie tak poruszyć. Przez te kilka minut siedziałem oczarowany, wzruszony, pochłonięty przez Muzykę. Potem „Lavender”. Kawałek, który na składance brzmiał dla mnie wybitnie nijako. Teraz zachwycił. Ciąg dalszy płyty „wszedł” już bez problemu. Okazało się, że twórczość Marillion nie nadaje się do dzielenia na single, wyciszania przerw w utworach. Marillion zmusza do zanurzenia się, do oddania w pełni tych kilkudziesięciu minut jakże cennego czasu. Potrafi się jednak odpłacić.

No, dobrze, ale została jeszcze trzecia płyta. „Script…” – brzydkie kaczątko ukrywające się w szaroburej pirackiej masce. Muszę przyznać, że ukrycie to było dosyć skuteczne. Do tego stopnia, że nie zamierzałem sobie tej płyty przegrywać, uczyniłem to zresztą w ostatniej chwili, na gorszej kasecie, ot tak „na wszelki wypadek”. Decyzja okazała się zbawienna. Atak nastąpił dopiero przed paroma tygodniami, tradycyjnie w autobusie. Słuchałem „Forgotten Sons” – i nagle zostałem przeniesiony o tysiąc lat wstecz, w środek jakiś pogańskich obrzędów. Słowa jakby znajome, święci, symbole, krzyże. Jednak tajemniczość, trans, ciemność przynoszą myśl, że nie jest to chyba chrześcijańska msza. Tak to, na moment słuchania art-rockowego zespołu można zostać satanistą. Nie wsłuchiwałem się dokładnie w teksty, nie wiem, jakie jest rzeczywiste przesłanie płyty. Dla mnie jest ona jednak zetknięciem z innym światem, który fascynuje i omamia.

IV. Co dalej?

Właśnie. Marillion nagrał jeszcze sporo płyt, podobnie Fish solo… Nie spieszę się, nie chcę zdobywać ich po omacku, a potem przeżywać rozczarowanie. Poczekam, ta muzyka mnie znajdzie. Wiem to na pewno.

V. Co było dalej? [dopisek z 2009]

Na początku artykułu bezczelnie kłamię. Pisałem go nie tylko na swoją stronę domową, ale też na muzyczną listę dyskusyjną, gdzie było wielu mądrych ludzi.  I rzeczywiście miałem doświadczenie stopniowego przyswajania trzech pierwszych płyt. Ale wcale wcześniej nie słuchałem „Brave” – i nigdy jej nie polubiłem.

Co było z Marillion? Poza 4 płytami z Fishem lubię też dwie z Hogarthem – Season’s End, która wciąż zyskuje na wartości, a także Anoraknophobia – na której ciągłe uwspółcześnianie stylu przez nowy Marillion osiągnęło chyba najlepszy rezultat. A nowsze ich płyty? Nudzą mnie. Warianty wciąż jednej i tej samej piosenki, dynamika pensjonariuszy domu starców. Marillion oznacza dziś dla mnie stos archiwalnych płyt, do których wracam z przyjemnością, ale nie oczekuję po nich wiele nowego.

Gdzie ci faceci?

piątek, 26 czerwca 2009 21:53

Rozmowa z ks. Piotrem Pawlukiewiczem sprzed roku: O mężczyznach w Kościele, a właściwie o ich braku, o zniewieściałym duszpasterstwie. Całość wywiadu.

Powszechne kłopoty z męskością mężczyzn sięgają czasów rewolucji przemysłowej. Chłopiec, by mógł dojrzeć, potrzebuje mistrza, nauczyciela, którym być musi oczywiście także mężczyzna. Według zamysłu Bożego, kimś takim powinien być przede wszystkim ojciec. Ale jakieś 200 lat temu ojcowie zaczęli wychodzić masowo z domu, poszli do fabryk, często znikali za chlebem na całe dnie, tygodnie, miesiące. Chłopcy zostali sami w domu z mamą. […]

Dawniej syn patrzył na siłę ojca, na roli czy w zakładzie rzemieślniczym, i ojciec mu tę siłę przez to wspólne przebywanie przekazywał. Dziś, kiedy ojcowie wracają późno wieczorem z pracy do domu, mają dla synów często jeden komunikat: „Tatuś jest zmęczony, chce poleżeć i pooglądać telewizję”. […]

Jest jakiś obłęd w kreowaniu poglądu, że mężczyzna i kobieta mają robić to samo. „Ja gotuję w dni parzyste, a ty w nieparzyste”, stewardesa z pilotem powinni się zamieniać rolami w połowie drogi… Mam dziwne uczucia, gdy widzę panie ze Straży Miejskiej na Starym Mieście. Ładnie uczesane, zgrabne sylwetki, a przy pasku pałki i kajdanki. I one ochraniają facetów, którzy piją piwo na Rynku Starego Miasta w Warszawie, żeby im się nic nie stało. […]

Feministki to kobiety, które przestały wierzyć w swoje piękno i siłę jego oddziaływania. Pan Bóg tak to wymyślił, że kiedy kobieta zachwyca mężczyznę swoim pięknem, nie tylko fizycznym oczywiście, on się wtedy uaktywnia i działa na rzecz swojej pani. Wiele kobiet poranionych w dzieciństwie jest dzisiaj w głębi serca przekonanych o braku swego piękna. Nie wierzą, że facet się ich kobiecością zachwyci i dlatego na wszelki wypadek chcą go kontrolować i nim sterować.

Błędne koło się zamyka. Bo faceci mają włączony program: „jak najmniej wysiłku, by osiągnąć jak najlepszy skutek”. Kiedy widzą, że kobieta chce rządzić w domu i decydować o wszystkim, to wielu z nich nawet godzi się na to, bo to jest dla nich wygodne. […]

Za mało przedstawiamy chrześcijaństwo jako wezwanie niosące w sobie ryzyko.
– Tak, Murrow pisze, że zapraszając mężczyzn do Kościoła, powinniśmy zadawać im pytanie: „czy ty się nadajesz, żeby być chrześcijaninem?”. A nie tylko: „przyjdź, zapraszamy, czekamy”. Zaproszenie do „męskiej” wiary powinno być w takim stylu, w jakim kiedyś pewien naukowiec zapraszał ochotników na wyprawę na biegun północny. Dał do gazety takie ogłoszenie: „Mężczyźni jako ochotnicy poszukiwani na niebezpieczną wyprawę. Niskie płace. Nieludzkie zimno, miesiące w ciemności, szczęśliwy powrót wątpliwy, możliwość zdobycia sławy i uznania, jeśli wyprawa się powiedzie”. Zgłosiło się 5 tysięcy mężczyzn. Chrześcijaństwo jest wyzwaniem, walką. Trzeba pokazywać Chrystusa jako mocnego mężczyznę, także inne postacie biblijne, jak prorocy czy król Dawid. Chrześcijaństwo jest bitwą. Nie na pięści, lecz duchową walką z siłami ciemności. Jeśli tak zaczynamy mówić, to wielu panów nagle odkrywa wiarę z zupełnie innej strony.

Kotek

26 czerwca 2009 20:05

Chodzący Kotek

Notka o znikomej wartości merytorycznej. Ten oto kotek robił za stopkę na mojej starej stronie domowej. Prawda że sympatyczny?

(I bardzo, bardzo się cieszę, że jednak nie różowy).

Remanenty: strona domowa :-)

poniedziałek, 22 czerwca 2009 22:53

Słowo wstępu. Mniej więcej między 1998 i 2000 prowadziłem „stronę domową”. Znajdowały tam różne rzeczy, o wszystkim i o niczym, jak to wówczas było w modzie.

Strona główna w roku 2000 wyglądała tak. :-)

[kliknięcie na obrazek prowadzi do pełnej wersji]

Miniaturka strony domowej :-)

A nieco wcześniej (1999), tak:

Wygląd strony domowej z 1999

Oczywiście zgodnie z modą miałem ładne ikonki i na każdej stronie inną tapetę. Momentami używałem nawet ramek, które uchodziły za idealne rozwiązanie do nawigacji. Patrzę jednak teraz na te strony (wszystkie wersje mam na dysku:) i jakoś się nie wstydzę, bo nie są  wyjątkowo paskudne. Linki są wyróżnione, tekst jest czytelny, kontrast najczęściej zachowany. Zresztą jeśli ktoś chce zobaczyć moją stronę sprzed 9 lat, to Yesomania od października 2000 nie uległa żadnym zmianom i nadal tylko trochę trąci myszką. :-)

Ostatnio nie mam weny do vroobloga, pomyślałem więc, że może warto sięgnąć po to co pisałem kiedyś na stronę domową. Może coś z tego warto opublikować ponownie?

To jest też ciekawe uczucie, patrzeć na swoje teksty sprzed takiego czasu. Widzę jak na dłoni kiedy się przykładałem, a kiedy próbowałem np. zaimponować (komu?) luzackim stylem, który dziś mnie tylko śmieszy. Ciekawe, że resztki tego stylu zauważam w pierwszych notkach tego bloga, chyba częste i regularne pisanie sprawiło że mi przeszło. Albo te długie, wielokrotnie złożone zdania. Długie akapity. Pisać w internecie musiałem się uczyć dość długo i oczywiście dotąd nie nauczyłem, bo jednak do copywriterów mi daleko.

Tak czy inaczej, niedługo w kategorii Remanent wrzucę pierwsze teksty. :-)

Internetowe otępienie

poniedziałek, 15 czerwca 2009 21:40

Po całym dniu spędzonym w Internecie nie czuję się wcale mądrzejszy. Co z tego, że z różnych źródeł (RSS, blip, mail, gg, twitter) spływa na mnie masa ciekawych informacji, skoro mogę im poświęcić po 20 sekund? Bodajże Paul Graham powiedział, że chwalenie się internautów tym że nie oglądają telewizji jest bez sensu. Po prostu znaleźli mocniejsze źródło uzależnienia niż TV.

Wiem już jak to jest spędzić dosłownie cały dzień na skakaniu ze strony na stronę, kompulsywnym sprawdzaniu co ktoś napisał, albo zastanawianiu się jak odpisać. Jak to jest przesiedzieć 6 godzin na Wikipedii, wikłać się w jakieś spory o różne sprawy i nie napisać nic sensownego.

Potrzebuję pogłębienia, zastanowienia się po co to wszystko i decyzji co robić, co nie. Jednak wszelkie odciągacze są sprytne. One JUŻ TERAZ podają atrakcyjną rzecz, przecież to fajnie dowiedzieć się czegoś nowego. Tym bardziej, że mój model preferencji ceni sobie wysoko „wiedzieć”, czasem nawet wyżej niż „mieć” i „być”. Właściwie „mieć” i „wiedzieć” czyli „mieć wiedzę”, nawet jeśli jej nie zapamiętam i nie wykorzystam do czegokolwiek.

Pisałem chyba kiedyś o moim modelu (nie tylko zawodowym): zbieram wszystkie możliwe informacje na jakiś temat, przygotowuję się, stając się powoli ekspertem w danej dziedzinie, gdy już osiągnę jakiś poziom, rzecz mnie nudzi i przechodzę do czegoś innego. Na Wikipedii traciłem kiedyś dużo czasu, ale po ostatnim zlocie redaktorów, po przemyśleniach o tym co warto robić, stwierdziłem że nie warto aż tak dużo. Nie zmienię tam świata, a na swoim poletku coś robię i nie mam już ambicji wchodzić dalej. Swoją drogą, niedawno dwa  artykuły mojego autorstwa: Księga Nahuma i Biblia Tysiąclecia dostały oznaczenia wysokiej jakości – Biblia Tysiąclecia najwyższej (medal), Księga Nahuma niższej („dobry artykuł”). I pamiętam jakiego kopa dało mi na przykład napisanie tego Nahuma, zbierałem i zbierałem informacje, ale sam artykuł zajął ledwie 3 godziny. Nie mogłem go wcześniej napisać? Do BT przymierzałem się… rok.  Teraz zabieram się do artykułu na temat Yes. Na razie mam… 8 książek poświęconych historii i muzyce Yes, nie mówiąc o kilkudziesięciu artykułach. Na co jeszcze czekam?

[Uwaga: podczas pisania tego posta, które zacząłem 8 minut temu 3 razy sprawdziłem blipa, odpisałem dwóm osobom na gg, a w tle otworzyłem stronę o książce na amazonie oraz dwa posty na innych blogach, które koleżanka podesłała przez gg. Straszne.]

Nie od dzisiaj wiem, że sposobem na to rozłażenie jest postawienie sobie mocnych celów i skupienie na bieżącej pracy, nawet jeśli coś mnie odciąga, to wracam natychmiast. Najgorszym momentem jest chyba przełączanie z jednego projektu na drugi, na przykład skończyłem jakąś tam pracę dla klienta, mówię wtedy sobie: no to 5 minut i zobaczę co na RSS. Z pięciu minut robi się 50, a ja się wkurzam, bo znowu z czymś się nie wyrobię i trzeba zarywać wieczory.

Tu dygresja. Zawsze miałem krótki „Attention Span”. W podstawówce dostawałem prawie co miesiąc uwagę za wiercenie się i gadanie na lekcjach. :-) W dzisiejszych czasach byłbym idealnym kandydatem do diagnozy ADHD. Może to też było z tym związane, że robiłem wszystko kilka razy szybciej niż inni, w efekcie szybciej nudziło mi się. W zerówce to nawet specjalnie rozrabiałem, aby nie patrzeć w te nudne słupki, zostać wysłanym do kąta i czytać w spokoju komiksy. Czemu to mi się przypomniało? Bo uświadomiłem sobie, że gdyby wtedy istniał Internet, to bym chyba wsiąkł na stałe, no i że zawsze był jedyny sposób abym się uspokoił – dać mi coś do czytania. A teraz nawet to nie działa. Książki czytam w przerwach między innymi sprawami, na blogi zostaje – jak wspomniałem wyżej po 20 sekund (no, może minuta), a sytuacje, gdy obejrzałem cały film czy przesłuchałem całą płytę (nie robiąc jednocześnie nic innego) zapisują się złoconymi zgłoskami w Księdze Osiągnięć Mojej Koncentracji.

Co z tym otępieniem? Jeśli coś nie wydostaje się z tzw. krótkiej pamięci do obszaru pamięci długotrwałej, zostaje zapomniane i nie wraca. Obejrzałem coś? Przeczytałem? Pośmiałem się z czegoś? Pod koniec dnia nie przypomnę sobie. Stąd nawet jeśli to było wartościowe, to zostaje zapomniane i w efekcie zignorowane.

I dlaczego lubię pracować w domu, a w biurze wytrzymałem najdłużej rok i trzy miesiące? Bo żeby coś robić:

  1. Muszę mieć wokół siebie spokój, nic mi nie może przeszkadzać, szczególnie obce dźwięki.
  2. Muszę jednocześnie mieć włączoną muzykę, przynajmniej do czasu gdy wpadnę w taki flow, gdzie nie patrzę już na zegarek.
  3. Nie powinienem mieć wytyczonych godzin pracy, z powodu jak wyżej. Gdy wiem, że kończę o 17, najprawdopodobniej najlepiej będzie mi się pracowało po 15:30, wtedy gdy już powinienem się zbierać do wyjścia.
  4. Miło jest sobie bębnić do rytmu muzyki, albo coś śpiewać pod nosem, ale nie w biurze, gdy inni się dziwnie patrzą. :-)

Im większy flow, tym większa ochrona przed otępieniem i faktycznie robienie czegoś.  Dlatego kombinuję jak mogę, aby w ten flow wpaść jak najszybciej i nie wychodzić z niego, póki nie przyniesie efektów.

BTW. Świetną książkę o „przepływie” napisał Mihály Csíkszentmihályi. Polecam jeśli ktoś ma podobne problemy do moich.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: