VrooBlog

VrooBlog

Współczuję Kijowskiemu

środa, 22 listopada 2017 16:46

Na początku dla wszystkich, którzy przeczytali tylko tytuł. Nie, nie lubię Kijowskiego, nie popierałem tego co robił i nie popierałem KOD-u, który uważałem zawsze za koło sfrustrowanych emerytów, bez sensownego programu pozytywnego.

Ale fenomen ich lidera od dawna mnie fascynował.

Zacznijmy od tego, jak to jest, że facet, którego główną zasługą było założenie strony na fejsie, stał się nagle liderem całej opozycji? 

Nie wiem, czy to takie polskie skrzywienie, niedojrzałość naszej demokracji, w której posłem nowej partii można zostać po tym jak zgłosi cię sąsiad (przypadek pana Gryglasa z .N), albo nieznany nikomu informatyk stanie się jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób w Polsce.

A może to ta rozpaczliwa potrzeba posiadania wodza, którą znamy dobrze z naszej historii? Autorzy książki „Józef Piłsudski. Legendy i fakty” przytaczają wiersz Jana Pietrzyckiego „Nienazwanemu wodzowi”, powstały we Florencji w roku 1914 – którego autor nie znał Piłsudskiego, ale… przewidział w pewien sposób jego nadejście oraz ogromną popularność.

A kiedy przyjdziesz wziąć wodzostwo ducha,
Niech głosu twego każdy hufiec słucha —
I niech na szańcach w boju dzień ofiarny
Każda ci tarcza i miecz będzie korny!

Bo w przebudzenia tworzącej godzinie
Moc w jednym, wielkim objawia się czynie,
Co, choć zrodzony w niewoli i klęsce,
Na bój ostatni prowadzi — zwycięzcę.

Nie mamy jako Polacy zaufania do instytucji, organizacji, tym bardziej partii. Ale mamy zakodowany taki archetyp człowieka, który przyjdzie, weźmie władzę i wszystko poustawia. Mamy inklinację do oświeconego autorytaryzmu. Wielu zwolenników PiS może mierzić zachowanie różnych polityków tej partii, ale wierzą że na Nowogrodzkiej czuwa Prezes, który wie, w jakim kierunku trzeba iść. Z kolei brak wyrazistych liderów opozycji (Kopacz i Schetyna mają zero charyzmy), albo liderzy wyraziści do granic śmieszności (Petru) to jedno ze źródeł słabości tych, którzy z PiS chcą walczyć.

No i pojawia się Mateusz Kijowski. Człowiek znikąd, nieumoczony w żadne układy, niezwiązany z polityką, przedsiębiorca, informatyk, fachowiec w swojej branży. Przynajmniej tak sądzili ci, którzy go od razu wylansowali na przywódcę Komitetu Obrony Demokracji. Czterdziestolatek, który chce tutaj zrobić porządek. I ta bródka, kucyk, kolczyki, hipsterski wygląd. On mógł się podobać jako lider. Więcej niż tylko podobać – na Facebooku widziałem dziesiątki komentarzy pań w wieku okołoemerytalnym, które stały się jego regularnymi fankami. Lajki, udostępnienia i selfie, gdy tylko będzie okazja.

Zresztą KOD to taka rodzina Radia Maryja – tyle, że po drugiej stronie sceny politycznej. Jak zajrzę na te ich facebookowe grupy to widzę podobny poziom refleksji intelektualnej jak na bogoojczyźnianych forach. Tam nie lubią Tuska, tu nie lubią Kaczyńskiego, reszta mniej więcej podobna.

Kandydatów do liderowania KOD-owi było wielu. Kijowski bezlitośnie ich wyciął, pokazując, że mimo braku doświadczenia (o czym będzie zaraz) miał też pewne umiejętności polityczne. Kto się z nim nie zgadzał, albo podejmował inicjatywy na własną rękę – wylatywał – przynajmniej jeśli wierzyć relacjom wyrzuconych. Kijowski szybko zrozumiał, że organizacja nie może się rozłazić we wszystkie strony.

Wydawało się, że odniósł sukces. Opozycyjne partie, chcąc nie chcąc, podłączyły się pod marsze KOD, uznając jednak nadrzędność grupki ludzi, o których wcześniej nikt nie słyszał.

W całym ruchu „obrońców demokracji” zapanowała euforia i jawne już porównywanie do czasów „pierwszej Solidarności”; sam zaś Kijowski miałby być nowym Wałęsą, który poprowadzi do walki z kaczyzmem.

I wtedy nastąpił kontratak.

Cios pierwszy – alimenty. Nie trzeba było szukać głęboko, aby znaleźć problemy Kijowskiego ze spłacaniem alimentów.

Pewnie tu komuś podpadnę, ale nie uważam Kijowskiego za cwaniaka, który się migał. Na podstawie publicznie dostępnych informacji łatwo wyliczyć, że on zapłacił tych alimentów kilkaset tysięcy. Co z tego, skoro stracił pracę i zaległości szybko zaczęły się kumulować, a sąd obniżył ich wielkość tylko symbolicznie. Sprawa alimentów Kijowskiego mówi więcej o polskim systemie sądowniczym niż o nim samym. Jak to jest, że sądy niektórym każą płacić tysiąc złotych alimentów innym cztery tysiące? Dzieci tych drugich jedzą cztery razy więcej? To aż zachęca do ukrywania dochodów.

Sprawę alimentów dałoby się jeszcze odkręcić – ale tutaj zaczęło się chowanie głowy w piasek. A ciosem decydującym były faktury.

Tu jednak wyszedł brak doświadczenia. Kombinacje z fakturami świadczą w zasadzie o naiwności Kijowskiego. Są zapewne tysiące sposobów na wyprowadzenie kasy z takiego ruchu jak KOD, on przez te fikcyjne usługi wybrał najgłupszy. Tak jakby zarząd, który on kontrolował nie mógł ustanowić jakichkolwiek wynagrodzeń dla ludzi, którzy przecież angażując się w działalność nie mogą podejmować pracy zawodowej?

Wreszcie przebrała się miarka. Koderzy się zmobilizowali i odsunęli Kijowskiego od władzy. Chyba już za późno, bo cały ruch w ciągu zaledwie roku zdążył się skompromitować.

Parę miesięcy przeczytałem kątem oka, że wyjdzie książka Kijowskiego. No, pomyślałem – wreszcie jakiś konkret, powie jaki ma pomysł na Polskę i choć pewnie nie można spodziewać się intelektualnych wzlotów – to będzie jakaś wizja o której można rozmawiać. A tu figę. Jakieś niezależne wydawnictwo z Londynu (bo w Polsce panuje reżim, hej) chce wydać jego przemówienia pod tytułem „Buntownik”. Zacytuję fragment promocyjny, bo jest on na tyle piękny, aby trafić do historii:

Nie wszyscy jednak chcieli patrzeć biernie na niszczenie Polski przez partię Kaczyńskiego, która swoje populistyczne projekty obudowywała socjalnymi hasłami i narodową retoryką. Jednym z pierwszych buntowników, którzy pociągnęli za sobą innych, był Mateusz Kijowski. W ciągu kilkudziesięciu godzin do założonej przez Mateusza na Facebooku grupy Komitet Obrony Demokracji zapisało się dziesiątki tysięcy ludzi. Kijowski stał się symbolem oporu przeciwko prawicowemu populizmowi. Z dnia na dzień skromny informatyk, borykający się z trudnościami życia codziennego hipster spod Warszawy stał się postacią rozpoznawalną na całym świecie. Przywódcy Unii Europejskiej, szefowie partii opozycyjnych w Polsce, dziennikarze zarówno krajowych jak i światowych mediów – wszyscy zabiegali o kontakty z „buntownikiem” Kijowskim. Mateusz, tym samym, stał się wrogiem numer jeden polskich populistów.

Człowiek, który ostatecznie niczego nie osiągnął, nie ma żadnej wizji – ale buduje sobie markę bojownika o wolność.

Na profilu facebookowym zapowiadał, że działa dalej, że niedługo wróci do gry. Ale coraz więcej wpisów zajeżdżało „coelhizmami”, co wskazywało na pewne pogubienie.

I dzisiaj dramatyczny wywiad w natemat.pl:

Nie jesteśmy w stanie zaspokoić podstawowych potrzeb naszych dzieci. Jest problem nawet z zakupami spożywczymi. Na szczęście znajomi co jakiś czas robią nam zakupy czy coś ugotują. Dzięki nim jeszcze jakoś funkcjonujemy.

Bo nikt go nie chce zatrudnić. Nie dziwię się. Kto chciałby mieć najazd dziennikarzy? A nie jest Kijowski byłym politykiem, którego dla samych znajomości (ludzi i mechanizmów władzy) warto zatrudnić w roli konsultanta czy członka rady nadzorczej. Pozostanie jako symbol nie buntownika, a przegranej. I będzie musiał z tym żyć przez kilkadziesiąt lat.

Dlatego współczuję Mateuszowi Kijowskiemu jako człowiekowi. Współczuję, ale go nie żałuję, bo jednak w dużej mierze sam sobie zgotował taki los.

Faktycznie, może wyjazd do Anglii, który zapowiada będzie dobrym pomysłem. Jeśli na czymś się zna, utrzyma siebie i rodzinę, a miejscowi niespecjalnie będą zainteresowani tym, co robił w Polsce. Tylko jakiś spotkany na ulicy rodak może czasami zapytać „ej, jaki ty podobny do tego gościa z Kodu jesteś”. I osobistym wyborem Mateusza Kijowskiego będzie to, co odpowie.

Brak komentarzy (na razie)

Śledź komentarze do tego artykułu: format RSS

Zostaw komentarz

W komentarzu można (choć nie trzeba) używać podstawowych znaczników XHTML.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: