VrooBlog
Archiwum bloga na kwiecień 2004.
Kartka z kalendarza
Ale ja nie wierzę w horoskopy :-)
Onet donosi:
O urodzonych 27 kwietnia można powiedzieć, że mają duże możliwości, lecz małe ambicje. Mogliby wiele osiągnąć zważywszy, że odznaczają się wytrzymałością i cierpliwością. Są także przedsiębiorczy. Dużą rolę w ich życiu odgrywają uczucia, zdarza się jednak, że w kontaktach międzyludzkich bywają wyniośli.
Omówimy to na czacie?
Nie umiem(y) mówić. Usiąść z drugą osobą, powiedzieć „od serca” tego, co czyni wymianę myśli interesującą. Tego, co na czatach, blogach, forach, listach dyskusyjnych wylewam(y) szeroką strugą. Na czatach nie rozmawiam(y) o studiach, urokach mieszkania w mieście, pracy, nowych filmach – to tematy zastępcze, zawsze pasują, zawsze można coś powiedzieć. A jeśli nie chcę? Jeśli nie obchodzą mnie sztampowe wymiany zdań? Powiedzieć to ostro i wyraźnie? Powiedzieć, że chcę rozmawiać o tym, co nas tak naprawdę najbardziej obchodzi?
Po spotkaniu. Wracamy na czata, na którym znów do późnej nocy toczymy zaciekłe, szczere i osobiste dyskusje.
Głupio…
McDonald. Do lady podchodzi starszy pan w okularach i mówi „two icecreams, please”. W oczach obsługującego dziewczęcia przerażenie. Pan powtarza swoją prośbę i wyjaśnia „I do not speak Polish”… Sąsiadka dziewczęcia równie przerażona. Uratowałem przyjaźń polsko-amerykańską i wyjaśniłem obu paniom co tamten od nich chciał.
No i trochę głupio. Rok 2004, stolica Polski (no dobra, obrzeża stolicy). I dwie dwudziestoletnie dziewczyny, które nie potrafią zrozumieć słowa w języku, którego – chcemy czy nie – chociaż podstawy znać powinniśmy. Aby całe życie nie zamiatać podłóg w fast foodach. Od początku lat 90 system edukacji intensywnie wtłukuje do głowy podstawy obcych narzeczy. Nie wierzę, aby osoba w moim wieku czy o parę lat młodsza, nie mogła się zetknąć z językiem. Toż nawet w pewnej „zabitej dechami dziurze” w województwie lubelskim, gdzie mam rodzinę, zarówno dwie moje siostry cioteczne (10 i 11 lat), a także ich matka – podstawy znają.
Czyli te – nie chciały? Zapomniały? Może były nieśmiałe? Może McPraca jest ich życiowym celem?
Głupio tym bardziej, że będąc w McDonaldzie: w Kownie, w białoruskim Mińsku czy w Bukareszcie nie miałem problemów żeby porozumieć się po angielsku z 20-latkami, które tam sprzedawały.
A może przesadzam? Skoro Jankes przyjechał do nas, powinien „rozmówki” ze sobą wziąć… Od panny, która zarabia na godzinę 3 złote trudno wymagać znajomości obcych języków. Poza tym do McDonalda nie należy chodzić, bo można szybko przytyć (co zresztą widać było *bardzo* dobitnie po towarzyszach Amarykanina).
(Czego szukał vroobelek w tej świątyni kalorii? Przyznam się do słabości. Bardzo lubię opiekane kurczaczki z sosem musztardowym, które tam sprzedają. Oraz niesamowicie tuczącego shake’a waniliowego. Wydatki rekompensuję lekturą Wyborczej i Życia Warszawy).
Taaaak, ja tu bloguję, a na rezurekcji będę przysypiał. ;-)
Rowerem przez książki :-)
Jak czyta się dobrą powieść? Trochę to podobne do jazdy na rowerze polną drogą przez piękną okolicę. Gdy chcę sobie popatrzeć na krajobraz – zwalniam, przystaję, rozglądam się dookoła. Lub też przyspieszam, aby dotrzeć szybciej do celu. Czasem dam się porwać gładkości drogi i pędzę z wiatrem przez leśne ścieżki. Obojętnie co robię – nie myślę o rowerze i o samej jeździe. Przecież to tylko środek komunikacji. Gorzej, jeśli trafię na drogę wyboistą, zapiaszczoną i stromą (polecam szlak 'piaszczystą percią’ w Mazowieckim Parku Krajobrazowym). Wtedy żegnajcie krajobrazy, trzeba myśleć nad tym jak podjechać pod tę górkę.
Nie inaczej jest z literaturą – czytając dobrą książkę, mogę popędzić przez kilka stron, wyhamować, zatrzymać się, rozejrzeć, potem znów ruszyć nie spiesząc się – cały czas będąc zanurzonym w świat, który się otwiera z papieru. Co do tego jest potrzebne? Łatwość tworzenia zdań przez które pędzimy, ale i sztuka, która jednym lub dwoma słowami przykuwa nas w miejscu. Różnicowanie ciężkości tekstu, które podpowiada właściwą szybkość, ale i też nie męczy czytelnika.
Nie lubię autorów takich jak Dukaj czy Wiśniewski-Snerg, którzy chyba za cel postawili sobie skomplikowanie przekazu. Co z tego, że piszą „dobre” książki, skoro czytelnik po każdym rozdziale jest zmęczony jak po premii górskiej?
(Są i inne przeszkody. Może dlatego nie mogę się przekonać do Prousta? To trochę jak stanie w miejscu – rower u nogi – i przypominanie sobie dawnych snów o bicyklowych wyprawach).
A rower? Rower to oczywiście nasze umiejętności czytelnicze – umiejętność wychwytywania konstrukcji zdaniowych, znajomość słownictwa, no i rzecz jasna obycie w literaturze pięknej. Ten, kto zrozumiał Parnickiego nie przestraszy się już żadnych wynalazków, podobnie jak i ci rowerzyści, którzy wjechali na Kilimandżaro lub inne tego typu miejsca.
Pisane na marginesie pierwszych 50 stron powieści „Zły” Tyrmanda, we wrześniu 2002.
Autocenzura?
Dylematem moralnym młodego blogowicza jest podobno kwestia krytykowania różnych osób i zjawisk. Złość na kogoś to coś zupełnie normalnego i nic dziwnego, że w pamiętniczku można się wyżyć. Blogi nastolatków – potoki łez z powodu nieudanej klasówki, blogi starszaków – „praco ciężka praco”, blogi ludzi w każdym wieku – żale rodzinno-miłosne.
No, a potem zdarzają się historie, że ktoś stracił pracę, bo napisał, co myśli o szefie… Parę dni temu trafiłem na bloga internetowego lowelasa: zdrada.blog.pl, który rozpacza, że ktoś odkrył jego tożsamość. O rety!
Dochodzi wtedy do głosu pragmatyzm i wewnętrzne ostrzeżenie: uważaj żeby nie przegiąć. Czy to jednak autocenzura? A jeśli popatrzymy na sprawę z innej strony?
– Dlaczego mam pisać o ludziach, którzy nie warci są mojej sympatii?
– Kogo interesują moje antypatie?
– Na czym lepiej się skupić?
Narzekanie (samo narzekanie) nigdy do niczego nie prowadzi, blogi tu nie są wyjątkiem.