VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na lipiec 2012.

Kartowcy i frankowcy

wtorek, 31 lipca 2012 10:02

Ludzie na ogół nie rozumieją, że ich decyzje mają wpływ na całą gospodarkę i od tego jak się zachowują, zależą ceny jakie płacą.

Płacenie kartą – wydaje się niektórym wręcz prawem człowieka. Jak to, JA nie mogę zapłacić kartą? Foch i wychodzimy ze sklepu, albo jęczymy że w całej miejscowości jest tylko jeden bankomat. Organizacje kartowe zachęcają do płacenia, zresztą wprowadzenie ostatnio technologii PayPass jeszcze bardziej to ułatwia. Nie robią tego bezinteresownie, bo od każdej transakcji pobierają kilka procent.

Dlaczego nie można u mnie płacić kartą – wyjaśnia właściciel małego sklepu. Te 2% kosztują go 2500 złotych miesięcznie. Tyle musi zapłacić, aby jego klienci czuli się wygodnie. Ale za tyle przecież może zatrudnić dodatkowego pracownika i zapłacić rachunki. Wybór jest często prosty i nie dziwię się sklepom, które karty przyjmują od kwoty 10-20 złotych.

Gdy napisałem o tym na Facebooku, odezwało się paru mądrzejszych, których NIE OBCHODZI, że sprzedawca płaci takie prowizje. Oni MUSZĄ zapłacić kartą, bo jak nie, pójdą gdzie indziej. Nie rozumieją, że te 2% mali sprzedawcy odbijają sobie na cenach, sukcesywnie je podnosząc. Że te 2% to jest tak jakby dodatkowy podatek obrotowy czy VAT. Obecnie VAT wynosi 23%, ale dzięki płaceniu kartą to 25%.

Oczywiście mamy tutaj efekt gapowicza – ktoś kto płaci kartą nie odczuwa tych kosztów, bo są one przerzucone na wszystkich. Można więc powiedzieć, że płacąc za bułki w osiedlowym sklepie gotówką niczego nie zyskuję.

Wysokie kredyty we frankach – to zmiana bardziej zauważalna. Kto napędził bańkę na rynku mieszkań sprzed paru lat? Oczywiście banki i ludzie, którzy brali kredyty na dowolną sumę, bo kryterium była wyłącznie wysokość miesięcznej raty. A czy mieszkanie kosztuje 300, 500 czy 700 tysięcy – nieważne, liczy się że stać nas na ratę. Dzisiaj banki się obudziły i proszą o dopłaty do kredytów, bo… mieszkania staniały.

Jeśli ktoś w 2008 r. wziął 600 tys. zł kredytu we frankach – tyle kosztowało wtedy 70-metrowe mieszkanie w Warszawie – dziś ma do spłaty 900 tys. zł. A jego mieszkanie jest warte już tylko 500-550 tys. zł.

Ale przez lata cała branża budowlana czuła, że mogą windować ceny dowolnie. Głupi lud to kupi. Tak więc mieszkanie które kosztować mogło 150 tysięcy, teraz jest po 400-500 tysięcy. Co więcej, jak to bywa przy takich zwyżkach, kredyty na początku się opłacały. Gdybym poszedł do jakiegoś korpo tuż po studiach i kupił mieszkanie na kredyt, to już dawno bym je spłacił. Gorzej mają ci, którzy wzięli kredyt na górce.

Ale z takim nie pogadasz. Nie wyjaśni, że zrobił nieroztropnie, bo można było wziąć 50 zamiast 80 metrów. Prasa i portale będą miały pożywkę na parę lat przy opisywaniu biednych przedstawicieli klasy średniej poszkodowanych przez banki.

Fotograf – zawód wymierający

poniedziałek, 9 lipca 2012 23:47

Od 8 lat robię zdjęcia. Pierwszy aparat cyfrowy i już rejestrować mogłem co ciekawsze fragmenty swojego życia. 3 lata temu kupiłem lustrzankę i powoli od trzaskania zdjęć towarzyskich przechodzę do kształtowania jakiegoś swojego stylu. Zdarza mi się też wykorzystywać aparat przy różnych okazjach zawodowych, ilustruję choćby wpisy na Świecie Czytników, którego traktuję półzawodowo, ale nigdy nie robiłem zdjęć na sprzedaż. Nie sądzę zresztą, żeby było wielu chętnych do ich kupienia.

I dziwi mnie skrzywienie w kierunku zawodowej fotografii, jakie widzę u wielu osób.

Zwykle jest tak, że ktoś łapie bakcyla, robi coraz lepsze zdjęcia, kupuje coraz lepszy sprzęt – i zaczyna dostawać propozycje. A może zrobisz mi sesję portretową? A może zrobisz mi ślub? Po roku czy dwóch rodzi się myśl – a może założyć firmę, wziąć dotację na start i zacząć na tym poważnie zarabiać?

Nawet jeśli na stu posiadaczy lustrzanki pomyśli o tym jedna osoba – w skali całego kraju będą to tysiące. Kariera fotografa wydaje się być też wspaniałą racjonalizacją wydatków. Skoro „zainwestowałem” kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy w sprzęt, to powinienem wyciągać z tego pieniądze!

Nie, nie zainwestowałeś. Wydałeś, i odzyskasz tylko jeśli odsprzedasz.

Bo przecież jest to zawód umierający.

Pierwsza do piachu pójdzie fotografia reportażowa – to najlepiej widać po znanej sprawie fotoreportera Agory, Wojciecha Olkuśnika, który stracił pracę i teraz robi jako zaparzacz kawy (link do wywiadu w natemat.pl).

Portale coraz częściej żerują na internautach – każdy ma swój dział „prześlij nam szybko informację”, no i ludzie przysyłają. Zdjęcia „społecznościowe” z różnych wypadków i katastrof obiegają internet zanim dotrą tam profesjonalni reporterzy. Jeszcze chwila, a zdjęcia z telefonów będą na tyle dobre, aby trafić do prasy. Po co więc wysyłać tam fotografa z 1d mkIV i 24-70L?

Co zostanie? Fotografia studyjna, zaawansowane sesje dla wielkich klientów, albo wydarzenia w rodzaju ślubów. Czyli tam gdzie jeszcze pozostała bariera umiejętności i doświadczenia, którą widać na pierwszy rzut oka po zdjęciach.

Ale i tego będzie coraz mniej.

Bo weźmy takie śluby. Pomagałem kiedyś znajomej, która szukała fotografa na swój ślub (a ja stanowczo odmówiłem). Dwie oferty koło 2 tysięcy odrzuciła, bo za artystyczne i nie wiadomo o co chodzi. Wybrała ofertę za 700 zł, w której fotograf dość normalne zdjęcia obrabiał z użyciem różnych efektów – i to się spodobało. Tyle, że za chwilę podobne zdjęcia z podobnymi efektami to można będzie przez appkę instagrama robić.  Że trochę rozmazane? Ważne że winieta, albo romantyczna ramka jest!

Inny rodzaj bezrobocia czeka fotografów studyjnych czy bardziej ogólnie – takich z bogatym portfolio. Pobiją ich serwisy z tanią fotografią stockową. Bez płacenia setek złotych (jak to bywało w agencjach) można znaleźć ilustrację niemal każdego tematu. Trzy minuty i dziennikarz już ma ilustrację artykułu. Mogłoby się zdawać, że autorzy dzięki temu odżyją – w końcu w tych wszystkich serwisach można sprzedawać swoje zdjęcia. Ale to też nie jest to eldorado. Ja byłem w lekkim szoku, gdy dowiedziałem się, że np. istockphoto daje fotografom ledwie 15% od przychodu! Na polskim forum fotografii stockowej w każdym dziale jest wątek pt. „Ściana płaczu”. Jakoś się nie dziwię. O tak, pośrednik na pewno zarobi.

Media, które mają coraz mniejsze budżety sięgają po materiały na wolnych licencjach, których jest coraz więcej np. w Wikimedia Commons, albo na Flickrze. Wielu amatorów publikuje swoje zdjęcia na wolnych licencjach, bo dostateczną frajdą jest np. to, że obejrzą je tysiące czytelników Wikipedii. Coraz częściej widzę też artykuły w różnych portalach ilustrowane moimi zdjęciami z Commons, np. w Polskim Radiu. Nadal nie wszyscy umieją je opisywać zgodnie z warunkami licencji (bo podpis: „Robert Drózd, Wikipedia” jest błędny!), ale faktem jest, że mają te zdjęcia za darmo, a ja ich raczej nie pozwę za zły podpis…

Mamy więc sytuację, w której zdjęcia są coraz tańsze, coraz łatwiej dostępne i coraz lepszej jakości. Jednocześnie, coraz więcej osób może je robić. Fotografia stała się szeroko dostępnym hobby – i dobrze. Ale im więcej ludzi uprawia dane hobby, tym trudniej takie hobby zmienić w zawód. To już dzisiaj jest ten czas, gdy zawodowi fotografowie powinni powoli szukać innego zajęcia. A chętni do ich zastąpienia niech chwilę pomyślą o prawie popytu i podaży.

Uwierz w bozon

czwartek, 5 lipca 2012 11:11

Media donoszą: odkryto „boską cząsteczkę”, czyli bozon Higgsa. Jego istnienie wynikało z Modelu Standardowego, czyli teorii, która od jakiś 30 lat przyjęta jest jako podstawa fizyki cząstek elementarnych. Mówi Wam to coś? Mi oczywiście niewiele. Z podstaw fizyki w szkole zapamiętałem tylko klasyczny model atomu, a to, że mamy jeszcze neutrina, kwarki i jeszcze inne elementy jest już poza granicami tego, co powinien wiedzieć licealista. Choć kto wie, może teraz już o tym uczą.

Przy okazji odkrycia bozonu Higgsa widzimy wysiłki dziennikarzy, aby po pierwsze jako tako temat zrozumieć, ale przede wszystkim – żeby go w strawnej postaci przedstawić ludziom. Czym jest ten bozon, jaką rolę pełni i co z tego wynika?

Jeśli dobrze zrozumiałem jest to cząsteczka, którą w zasadzie trzeba przyjąć na wiarę. Bo odkryto coś, co zachowuje się jak przewidziany brakujący element w teorii. To oczywiście nie jest pierwszy przypadek – historia nauki zna ich tysiące, choćby odkrycie Neptuna i Plutona. Nie widzimy czegoś, ale widzimy efekty jego istnienia. Albo nawet nie widzimy efektów – ale jesteśmy przekonani, że według naszej teorii coś powinno tam być. Przykładowo słynna ciemna materia.

No i jak popatrzymy na współczesną fizykę, to coraz więcej rzeczy przyjmować tam trzeba na wiarę. Najpierw jest teoria, potem doświadczalnicy zastanawiają się, czy w ogóle to da się sprawdzić. Jeśli nie, to teoria sobie dalej jest, chyba że obali ją inna teoria.

Dla mnie jest fascynujące, jak bardzo nauka zbliża się do religii. Oczywiście – wiara wynika tutaj z czegoś innego. Fizyk wierzy w przesłanki logiczne wynikające z jego teorii. W religii chodzi o własne doświadczenie czegoś ponadnaturalnego i wiarę w przekaz przodków, autorytetów itd. Ale pojawiają się te same problemy – choćby z przekazywaniem tej wiary dalej. Fizyk albo zasypie cię wiedzą, do której zrozumienia trzeba 4 lat studiów, albo po prostu będzie kazał przyjąć pewne rzeczy jako ustalone. Tak samo robią kościoły. Najbardziej wierzący są ci, którzy przeszli sami drogę nawrócenia i odkrycia tego, co stanowi istotę religii. Reszcie pozostaje wierzyć w autorytety.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: