VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na kwiecień 2009.

Coś się zmienia

środa, 29 kwietnia 2009 23:17

Piękny, ciepły, wiosenny, warszawski wieczór. Raźnym, choć chwiejnym krokiem opuszczam Kampanię Piwną na Podwalu i udaję się w kierunku Placu Zamkowego. I nagle stwierdzam, że jest różnica. Zwykle koło godziny 22 okolice Starego Miasta były już wyludnione, ciche, smutne i ciemne. I w wąskich przejściach można było w gębę dostać. Bo o 22 zaczyna się cisza nocna i zamieszkali tam masowo emeryci dzwonią na straż miejską i policję. A tu obrazek prawie jak z Krakowa czy Wrocławia, czyli miast, w których Stare Miasto jest centrum rozrywki: kulturalnej i tej mniej. Masa ludzi na ulicy, jasno, pootwierane ogródki, nadal trochę dresiarstwa,  ale większość to turyści i mieszkańcy naszego pięknego miasta. Czyżby coś się zmieniało?

Sztuczki i kruczki w #korpo

wtorek, 28 kwietnia 2009 22:15

Na dysku w katalogu „praca” znalazłem post z forum Onetu sprzed ponad 7 lat. Wątek był o sposobie przeżycia w korporacji i zrobił na mnie tak duże wrażenie, że jego pokaźne fragmenty zapisałem sobie na dysku.

Jako komentarz do mojego poprzedniego post’a garsc porad jak przezyc w „New scary world” – jezeli ktos nie lubi pouczania – nie czytac! Uszczesliwicie swoich szefow :)))

1. Planowanie strategiczne. Zaplanuj swoja kariere. Postaraj sie zdefiniowac, co chcesz osiagnac w zyciu zawodowym – od poczatku do emerytury. W ten sposob zawsze mozesz wybrac prace, ktora bedzie ci pomagac posuwac sie do przodu na tym planie, a jak wybor pracy niewielki, zawsze mozna probowac naginac rzeczywistosc do planow.

2. Planowanie taktyczne. Bedac w korporacji X zawsze zdefinuj agende firmy, szefa firmy i najblizszych wspolpracownikow. Przepatrz plan z punktu 1 i zdefiniuj wlasna agende dla swojego „tu i teraz”. Zaznacz, co z twojego planu dana firma pomoze Ci osiagnac. Wyraznie podkresl roznice miedzy wlasna ageda i cala reszta i dbaj, zeby w trakcie wspolpracy z dana firma roznice zanikaly tylko wtedy, gdy firma przechodzi „na twoja strone”. Jezeli liczba roznic zwieksza sie niebezpiecznie – patrz punkt 7 :)))

3. „Zasada rozdzialu pomiedzy zyciem prywatnym a zawodowym powinna byc tak absolutna i nienaruszalna jak podzial miedzy panstwem a religia w amerykanskiej demokracji.” Co prawda nie wiem, na ile to ostatnie jest prawda, ale sama zasada jest bardzo madra – zycie zawodowe to wojna, na ktorej na dodatek gina ludzie, tak metaforycznie, jak i doslownie (np. potrafia sobie w leb palnac z przepracowania, albo jakis zawal). Dlatego nigdy przenigdy nie wiaz sie emocjonalnie z ludzmi z ktorymi pracujesz. Nie spedzaj z nimi wolnego czasu. Nie staraj sie z nimi zaprzyjaznic. Nie przezywaj ich problemow. Nie pytaj sie o zycie rodzinne. Nic!!! Dlaczego? Ksiazke by mozna o tym napisac, ale ponizsze punkty troche wyjasnia.

4. Traktuj siebie jak jednoosobowa firma. To sie w kilku miejscach bardzo scisle wiaze z punktem 3. Firma zawsze dba o swoj image (dlatego nikt nie musi wiedziec, co nosisz w soboty rano :)). Firma zawsze analizuje, czego chca od niej jej klienci. Firma zawsze dba, coby klienci byli zadowoleni, nawet jezeli nie zawsze dostana to czego chcieli („customer management” i reklama :)). Firma zawsze chce sie pokazac w jak najlepszym swietle. Firma zawsze wyraza troske o opinie klienta (nawet jezeli nie ma zamiaru z tym nic zrobic). Wreszcie firma nie wspolpracuje z danym klientem, jezeli koszty jego zadowolenia sa zbyt wysokie. Znow – patrz punkt 7 :)))

5. Traktuj swoich wspolpracownikow jak swoich klientow. Klient ma prawo zrezygnowac z Twoich uslug (punkt 7). Klient ma prawo byc niezadowolnony. Klient ma prawo manipulowac toba. Klient ma prawo domagac sie towaru najwyzszej jakosci za najnizsza mozliwa cene.

6. Zero emocji, zero emocji i jeszcze raz zero emocji. Musisz monitorowac emocje otoczenia. Ale niewiele uslyszysz, jezeli bedziesz samemu krzyczec :))) Wiekszosc wspolpracownikow zachowuje sie jak normalni ludzie – sa „emocjonalnie halasliwi” a to cenne w zakresie wczesnego ostrzegania. Pomaga balansowac miedzy 4 a 5. Pomaga zobaczyc nadciagajaca katastrofe i probowac przeciwdzialac poprzez… alez tak, punkt 7 :)))

7. Zawsze szukaj nowej pracy. Po to coby trzymac forme w zakresie „job-hunting skills”. Obserwowac zmiany rynku. Byc na biezaco z wymaganiami pracodawcow. Szukac tych, co pomoga w posuwaniu sie w zakresie planu strategicznego z 1. Miec plan „B” dla wszystkich powodow opisanych w punktach powyzej i ponizej.

8. GET A LIFE!!! Chodzi o zycie prywatne oczywiscie :))) Nie pracuj w weekend’y chyba, ze tymczasowo i na jasno okreslonych zasadach (deadline w Poniedzialek, projekt zbliza sie ku koncowi i ten weekend na prawde pomoze go osiagnac). Zazwyczaj pracujac w weekend tylko zmarnujesz cenny czas na doladowanie a pracy wykonasz tyle co w Poniedzialek w 4 godziny po porzadnym wypoczynku przez weekend. Jezeli MUSISZ pracowac 60 godzin na tydzien niech to bedzie 12 godzin od Pn do Pt, ale weekend wolny… kropka! I jak najdalej od ludzi z pracy. Jak szef sie nie zgadza – pracuj w weekendy i punkt 7 :>

(MIB; 22 kwietnia 2001 16:01:45, wyróżnienia ode mnie, ortografia bez zmian)

Przeczytałem tego posta będąc na trzecim roku studiów i pracując już od roku, dwóch jako projektant stron internetowych. W zasadzie, większości z tych zaleceń trzymałem się w różnych pracach i zleceniach. Może poza 8., bo niestety wciąż nie umiem tak się ograniczyć, aby mieć każdy weekend bez myślenia o pracy (bo bez pracy się zdarzają :)

Szczególnie myślenie o tym, że wszyscy z którymi pracuję są moimi klientami (i trzeba dbać o takie sprawy jak PR) było dosyć rewolucyjne i sporo z niego zyskałem – ale i traciłem, gdy pozwalałem sobie na zapomnienie o tym.

„Najpierw zapłać sobie”

niedziela, 26 kwietnia 2009 19:59

Ostatnie dni kwietnia wiążą się z oddawaniem dużej części mojej krwawicy państwu polskiemu. Najpierw kwartalny PIT, potem kwartalny VAT, no a potem jeszcze dopłata do rocznego PIT. Właśnie zadzwoniła do mnie księgowa podając kwotę, która … no, trochę mnie zdziwiła. Ale policzyłem po swojemu i niestety, ma ona rację. Nie zdążę rzecz jasna odetchnąć, bo do 10 maja mam zapłacić comiesięczny podatek na ZUS, zwany dowcipnie składką.

Patrzę z pewną bezsilnością na te sumy, które mają za chwilę opuścić moje konto i myślę o zasadzie „Najpierw zapłać sobie”, którą propagują różni spece od zarządzania własnym życiem i budżetem. Polega ona mniej więcej na tym, że wszystkie rzeczy obowiązkowe powinny poczekać, a najpierw powinniśmy sami sobie wynagrodzić trud włożony w zarobienie jakiejś sumy pieniędzy. Zasada to oczywiście idealistyczna i od razu widać, że amerykańska, tam niezapłacenie składki na ichni ZUS nie jest chyba przestępstwem ściganym karnie. Ale pokazuje w zasadzie sedno sprawy – nie pracuje się na to aby przeżyć: opłacić ZUS, podatki czy rachunki.

Jak płacić sobie? Doszedłem do wniosku, że nie bardzo umiem. Bo oczywiście, łatwo jest wydawać pieniądze i zafundować sobie różne rzeczy. Łatwo jest też się wytłumaczyć: zapłacę sobie w przyszłości – a teraz inwestuję wszystko, żeby kiedyś kupić coś-tam (albo jeszcze zabawniej: aby wziąć kredyt na coś-tam). Jasne (i pewna koleżanka powtarza mi to co parę dni), super uczuciem jest obudzić się we własnym mieszkaniu, co z tego, że z pętlą 30-letnich rat na szyi. Ale do jasnej cholery czy to tak ma wyglądać? Żyć, aby przeżyć – i dodatkowo: nie spędzić emerytury na ulicy? Jasne, to jest warty uwagi cel, ale tylko tyle? Jaka różnica czy umrę na ulicy czy we własnym, wielkim, spłaconym domu, jeśli uznam swoje życie za nieudane?

Na czym ma więc polegać to płacenie sobie? Na spotkaniu się z przyjaciółmi, nawet wtedy gdy terminy i klienci krzyczą: pracuj, pracuj! Na wyjechaniu  na wakacje, choć połowa świata nie przeżyje beze mnie. Na spędzeniu soboty czy niedzieli w zestawie: basen+rower+spacer-z-kijkami. Na powiedzeniu sobie, że na jakiś wydatek zasłużyłem, więc nie ma co kisić przeznaczonych nań środków, z nadzieją jakiejś przyszłej inwestycji. Wszyscy mówią: oszczędzaj. Ale czasami zamiast pomyśleć jak oszczędzić na „x”, lepiej pomyśleć jak wydać „x” i zarobić „3x”. Pamiętając o fakcie, że za rok Urząd Skarbowy i tak upomni się o swoje.

Cel życia ludzkiego według Katechizmu KK

czwartek, 16 kwietnia 2009 20:54

Zabrałem się jakiś czas temu za czytanie „Katechizmu Kościoła Katolickiego”. Pełne wydanie (dostępne też online) to gruba księga, 700 stron, 2800 punktów. Kiepskie tłumaczenie. Ten sam kaleki, współczesny język religijny, którym nas straszą listy biskupów. „Urzędniczo-inteligencki żargon”, jak kiedyś spuentował Miłosz.

Ale czytam i czasami się zadziwiam. Może najpierw o tym, dlaczego zacząłem:

  1. chcę się wreszcie zorientować w co dokładnie mój kościół każe mi wierzyć :-)
  2. chcę sobie wypisać z czym się zgadzam, z czym nie i zdecydować, co dalej.

Jak stwierdził jeden kolega z forum: „trochę się obawiam, czy jak przeczytam KKK to nie zostanę ateistą.”

Też się trochę bałem. :-)

No, ale zacząłem, nie od deski do deski, bo bym się zanudził, ale te akurat części, na które szukam aktualnie odpowiedzi. I kilka zaskoczeń: znaków zapytania czy innych oznaczeń, z którymi się nie zgadzam jest … niewiele. Choć rzeczywiście te  (nieliczne) przypadki wyjaśniane bywają według zasady „niejasne przez niejasne” i w zasadzie nie wiadomo na czym opiera się dana nauka Kościoła…

Ale pozytywnie zaskakuje cała masa odwołań do Biblii, pomocnicze cytaty z ojców Kościoła czy starożytnych homilii. Cytatów z papieży jest znacznie mniej. Protestanci mogliby się zdziwić, jak bardzo „biblijnie” wyjaśnianych jest wiele spraw.

A cel życia ludzkiego według Katechizmu?

1719 Błogosławieństwa [z Kazania na górze] odsłaniają cel życia ludzkiego, ostateczny cel czynów ludzkich: Bóg powołuje nas do swojego własnego szczęścia. Powołanie to jest skierowane do każdego osobiście, ale także do całego Kościoła, nowego ludu tych, którzy przyjęli obietnicę i żyją nią w wierze.

1720 Nowy Testament używa licznych wyrażeń, by scharakteryzować szczęście, do jakiego Bóg powołuje człowieka: przyjście Królestwa Bożego ; oglądanie Boga: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” (Mt 5, 8); wejście do radości Pana; wejście do odpoczynku Boga (Hbr 4, 7-11)

1722 Takie szczęście przekracza zrozumienie i siły samego człowieka. Wypływa ono z darmo danego daru Bożego. Dlatego właśnie nazywa się je nadprzyrodzonym, tak jak łaskę, która uzdalnia człowieka do wejścia do radości Bożej.

Tak! Tego nie dowiecie się na niedzielnej mszy. Celem życia ludzkiego jest szczęście!

Jest to oczywiście – jedyne prawdziwe – szczęście w Bogu. Ale tym bardziej nie przestaje być szczęściem. I mówi nam o tym niepozorne kilka punktów z 409 strony Katechizmu Kościoła Katolickiego. Nieźle to ukryli, prawda?

Co się robi kiedy z nosa leci

16 kwietnia 2009 13:12

Dopadło mnie choróbsko, tym paskudniejsze że dookoła wiosna. Nie mogę się skupić na niczym, a spał przecież nie będę, zabrałem się więc za układanie zdjęć. Na półce wciąż leżało z 500 odbitek z … kwietnia 2007. Trzeba to wreszcie do albumów powkładać.

Wyostrza mi się ocena – dziś pewnie z 1/3 tych zdjęć z 2006-2007 bym w ogóle nie drukował, co jest i tak postępem w stosunku do 2004, gdy z 1/2 była do kitu. Zamawiałem wtedy odbitkę, gdy zdjęcie kojarzyło mi się z jakimś przeżyciem, choć samo było ewidentnie nieatrakcyjne. Parę lat później pamięć o dawnych wyprawach i spotkaniach wyblakła, została … słaba fotografia.

Pewnie w tym miesiącu wybiorę, obrobię i zamówię zdjęcia z ostatnich dwóch lat. A że czas zweryfikował wspomnienia z 2007 i 2008, to możliwe, że zamówionych odbitek będzie znacznie mniej niż w poprzednich latach.

Brud

poniedziałek, 6 kwietnia 2009 20:54

Zastanawia mnie jak to jest, że stacje warszawskiego metra i samo metro jest czyste, nie spotyka się tam żuli i bezdomnych. Stacje i przystanki kolejowe – przeciwnie. Podobnie pociągi. Ktoś powie, że metro jest nowe, a kolej stara. Ale to wszystkiego nie wyjaśnia. Wagony warszawskiej SKM mają 3 lata, a często wyglądają paskudnie. Jakby ktoś je zapomniał myć choć raz w miesiącu.

Przystanek w Warszawie-Wesołej, na którym się czasami przesiadam, remontowany był parę lat temu. Zostawiono jednak stare wiaty, która straszą. W całości wyremontowano za to stację Warszawa-Śródmieście. I co? I nadal brudno i śmierdzi. Na stacjach metra nie widzę ani bezdomnych, ani załatwiających swoje potrzeby, ani bazarowych straganów.

Jak to jest, ze metru się udaje to czego nie jest w stanie zrobić kolej? Chyba większe pieniądze na sprzątanie, ochronę, monitoring i bramki nie są wyjaśnieniem. A może dlatego, że spółka Metro Warszawskie zarządzająca metrem jest w miarę nowa? Gdy powstawała być może nie wchłonęła setek „krewnych i znajomych królika”, jak to się dzieje przy spółkach kolejowych. Może też dlatego, że bardziej uporządkowane jest zarządzanie stacjami metra niż dworcami kolejowymi, do których nawet nikt nie chce się przyznać.

Jechałem niedawno do Mińska Mazowieckiego, traf chciał, że Flirtem, nad zaletami którego kiedyś już się rozwodziłem. Na wygodnych siedzeniach, w dość czystym, klimatyzowanym wnętrzu widziałem za oknem wysypiska śmieci przy torach, zdewastowane przystanki i oczywiście brud.

Pięć lat VrooBloga!

niedziela, 5 kwietnia 2009 20:47

Ano, ano. Pięć lat, jeśli liczyć to wcielenie. Poprzednie było na vroobelek.blog.pl koło 2002, ale przetrwało chyba miesiąc, po czym je skasowałem, choć oczywiście nadal jest dostępne na web.archive.org – o czym powinni pamiętać wszyscy piszący swoje tajne blogi, które po paru miesiącach kasują.

Więcej do wspominania nie mam, więc napiszę na temat vroobelka. Chyba nie wyjaśniałem nigdy skąd się wziął. Gdzieś w połowie liceum wymyśliła go dla mnie koleżanka, nie pamiętam już dlaczego, musiałbym zajrzeć do listów, które leżą gdzieś w pudełku (listów papierowych; wtedy o internecie wiedziałem tyle, że jest, ale jest nudny).  W każdym razie gdy już zacząłem z normalnego internetu korzystać, czasami przyszła potrzeba podania jakiejś nazwy użytkownika. Próbowałem paru, po czym przypomniał mi się ten vroobelek  i go podałem i tak zostało.

Parę lat temu (właśnie na początku tego bloga) doszedłem do wniosku, że vroobelek jest nickiem potwornie infantylnym, niemęskim, a właściwie niewskazującym płci, co się mimo wszystko z moją tożsamością płciową kłóci. Zmieniłem go, ale wyjątkowo idiotycznie: na „Radioactive Toy”. Cześć, jestem radioactive toy. Kurwa, jaka zabawka? Gwoździa do trumny dla Toya wbił fakt, że ktoś w Polsce już takiego nicka miał, a gdy mnie parę razy za tę osobę wzięto, wróciłem do vroobelka, którego jak tylko mogę skracam do vroo. Koniec tych fascynujących wynurzeń.

W sumie przychodzi mi co jakiś czas myśl, żeby bloga zawiesić i zająć się innymi formami bezczelnej autokreacji. Tym bardziej, że grono znajomych, którzy bloga czytają zmniejsza się, a po takim czasie trudno żeby czegoś nowego na mój temat się dowiedzieli. Dochodzę też do wniosku, że może pisanie o sprawach romantyczno-związkowych (nawet w dość zawoalowanej formie) nie jest czymś wybitnie potrzebnym, szczególnie, gdy taki związek z hukiem (albo i bez) się zakończy. No, ale przyszłej ukochanej nie będę przynajmniej musiał opowiadać historii ostatnich pięciu lat, wystarczy że podam adres. Jestem w końcu zwolennikiem szczerości.

Nie wiedząc chwilowo co dalej napisać, powiem że w ciągu pięciu lat wysmażyłem (łącznie z tą) 560 notek, a komentarzy pod nimi pojawiło się 2920.

Z tą szczerością jest tak, że łatwo przegiąć i popaść z jednej strony w plotkarstwo, z drugiej w ekshibicjonizm. Parę miesięcy temu przekroczyłem Rubikon – skasowałem wpis sprzed 4 lat który uznałem za idący zbyt daleko. Czy pewnego dnia nie stwierdzę, że większość idzie za daleko? Może i tak. ;-) Choć i tak już wyboru nie mam – web.archive.org wszystko trzyma. :-) Wypada się więc pogodzić z tym, co się napisało. Zresztą może bez przesady – przeglądam właśnie (prewencyjnie?) wpisy z ubiegłego roku, nie widzę nic, co chciałbym usunąć, lub czego bym się wstydził.

Hmmm. Na blogu piszę ostatnio rzadko, a teraz gdy się zabrałem, coraz to nowe pomysły mi przychodzą – o czym jeszcze mógłbym napisać. Może o wczorajszym koncercie Asii, albo Prokofiewie sprzed tygodnia, może o kolejnych moich dywagacjach zawodowych (dywaguję tak od roku i nie mogę się zdecydować:), a może o tym co robię na Wikipedii, a może o perturbacjach z moją wiarą, a może o moim sposobie przeprowadzania się, który polega na kupowaniu kolejnych mebli? Może napiszę.

Gra w giełdę, a gra w zakłady

czwartek, 2 kwietnia 2009 22:16

Na początku tego roku zabrałem się za grę na giełdzie. Na razie czysto edukacyjnie, inwestuję niewielkie kwoty. Wiem jednak, że najlepiej uczyć się na własnych błędach, które muszą trochę boleć. Na przykład pewien papier (Zakłady Azotowe Puławy) kupiłem akurat  w maksimum lokalnej górki, bo nie umiałem jeszcze czytać wykresów. :-) Swoją drogą decyzja zakupu była dobra, bo odbiło.

I bardzo giełda przypomina mi zabawę w zakłady bukmacherskie, którą skończyłem 3 lata temu z niewielkim plusem. Właściwie to było tak, że na decyzjach podejmowanych samodzielnie zarobiłem wtedy w stosunku do zainwestowanego kapitału około 40%, a prawie tyle samo straciłem… sugerując się poradami pewnych znawców. Tak im uwierzyłem, że kupiłem nawet abonament jednego z serwisów (magbets.pl), na którym nie zarobiłem, bo zarobić się nie dało – musiałbym siedzieć przez 24 godziny na dobę, aby polować na przedstawione przez nich okazje.

Jakie są podobieństwa między giełdą i zakładami?

  1. I jedno i drugie to gra o sumie ujemnej. Grając w zakłady płacisz prowizję zakładów i ew. podatek, grając w giełdę płacisz prowizję maklerom przy każdej transakcji kupna i zakupu. Oznacza to, że można zarobić tylko wtedy, gdy jest się lepszym od przeważającej ilości innych graczy.
  2. I bukmacherom i maklerom zależy na tym, abyś grał na swoje emocje. Wydaje ci się, że wiesz na czym zarobisz i najczęściej się tylko wydaje.
  3. Popularne inwestycje i zakłady są popularne m.in. dlatego, że łatwo jest tam wydać dużo z dużą nadzieją zysku, a zwykle w ostatecznym rozrachunku to i tak nie my zarabiamy.
  4. Nie wolno angażować nigdy dużej części kapitału. W zakładach jest to o tyle jasne, że albo zakład wygrywamy, albo tracimy całość (pomijam gry systemowe, zwykle mało opłacalne). W akcjach trzeba określić ile jesteśmy w stanie stracić i bezlitośnie ciąć inwestycję po dojściu do tego poziomu.
  5. Nie wolno ufać rekomendacjom. Co do zakładów – pisałem wyżej. W przypadku giełdy podobnie można się przejechać jeśli chodzi o rekomendacje banków i domów maklerskich. Kurs idzie w dół – krzyczą: neutralizuj, albo sprzedaj! Kurs idzie w górę, krzyczą: trzymaj, kupuj! W przypadku spółki, o której pisałem wyżej (Puławy) – gdy jej kurs zaczął spadać, pojawiły się rekomedacje sprzedaży po niskiej cenie. Obecnie spółka ma o 70% wyższy kurs niż miesiąc temu i pojawiły się już (dopiero teraz?) rekomendacje kupna. Jedno i drugie w przedziale czasowym niecałych dwóch miesięcy.

Na razie, póki zarabiam jestem zadowolony, pewnie przyjdą te chudsze czasy, zobaczę jak wtedy. :-) Ale muszę powiedzieć, że śledzenie kursów i analiza techniczna wciąga – żałuję tylko, że mam na nią bardzo mało czasu. Swoją drogą słyszałem o ludziach, którzy w okresie hossy rzucali pracę i zajmowali się cały czas grą. Chyba im przeszło, gdy wiele kursów spadło o 50-80%.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: