VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Polityka:

III RP, IV RP, politycy, niebieskie ptaki i boląca głowa

Znów przed wyborem mniejszego zła

czwartek, 9 lipca 2020 02:03

Przed żadnymi wyborami, które pamiętam z ostatnich lat nie byłem aż tak zrezygnowany jak teraz.

Ile jeszcze lat będziemy skazani na spory między PO, a PiS?

O mniejszym źle pisałem 10 lat temu, komentując drugą turę: Komorowski-Kaczyński. Zadeklarowałem się wtedy jako sierota po POPISie i do tej pory uważam, że to mógł być najlepszy z projektów, który popchnie Polskę do przodu. W roku 2005 został storpedowany – i teraz już wiadomo z prac historyków, kto jest za to odpowiedzialny: Donald Tusk, który nie mógł przeboleć przegranej w wyborach z Lechem Kaczyńskim, tak więc świadomie wepchnął PiS (i Polskę) w objęcia Samoobrony i LPR. Efektem było skompromitowanie rządów PiS, co okazało się skuteczne – w 2010 Tusk zdobył już pełnię władzy. Miał Sejm, Senat, prezydenta, poparcie większości mediów. Mógł zrobić wszystko. Ale… jego to nudziło, co doskonale pokazują choćby Michał Majewski i Paweł Reszka w książce „Daleko od miłości”. Polityka ciepłej wody w kranie oznaczała brak wyzwań i trwanie.

Wkrótce sam Tusk katapultował się na posadkę przewodniczącego Rady Europejskiej i stamtąd na emeryturę. Swoją partię na wybory w 2015 zostawił ludziom wyjałowionym z pomysłów, ot, zainteresowanym podtrzymaniem tego, co przecież dla nich się sprawdzało. Komorowski, który był uosobieniem takiej przaśnej kontynuacji przegrał. Przyszło nowe, z młodszym, dynamicznym prezydentem Dudą.

Pięć lat temu podwójna wygrana PiS mnie ucieszyła. W sumie nie tyle ucieszyła, co dała nadzieję, że coś się zmieni. Skoro PO nic się nie chciało, to PiS może się ruszy. Tym bardziej że schowali Kaczyńskiego i Macierewicza, będzie trochę młodszych ludzi, choćby Morawiecki, który wydawał się obiecujący. Wydawało się, że ma wizję rozwoju Polski innej niż montownia dla zagranicznych koncernów. No i naiwne to było. Jak pisałem w artykule przed wyborami 2019, oni dramatycznie nie mieli kim tej swojej polityki realizować, a jednocześnie jako podstawę zmian uznawali rewolucje kadrowe. A jaka tu była rola Dudy? Jak miał coś podpisywać, to podpisywał. Fakt, ewidentnie mu to nie nie pasowało i parę razy się zbuntował. Parę wet było. Ale to zostało już zapomniane, stulił uszy, aby drugą kadencję dostać.

A czy PO nauczyło się czegoś w ciągu ostatnich pięciu lat? Jak wystawili panią Kidawę, która wygląda jak mentalny bliźniak Komorowskiego – wydawało się, że niczego. No i wyborcy to ocenili jasno – ktokolwiek oferował jakąkolwiek alternatywę – Hołownia, Kosiniak, Biedroń czy nawet Bosak – miał w pewnym momencie wyższe notowania od Kidawy. PiS zlitował się, a może przestraszył Hołowni w drugiej turze i pozwolił na zmianę kandydata. PO wystawiło Trzaskowskiego i widać, czego się nauczyli. Że można obiecać wszystko, ale przede wszystkim trzeba jeszcze bardziej walić w PiS. To już są naprawdę lustra. Duda zrobił swoją parodię debaty? No to Trzaskowski zrobił swoją. Co z tego, że bardziej „wolną”, bo wpuścił więcej dziennikarzy z różnych opcji. Faktem pozostaje że po raz pierwszy od 1990 nie mamy w Polsce debaty prezydenckiej. I to świadczy o degrengoladzie demokracji w naszym kraju.

Trzaskowskiego miałem okazję oglądać raz na żywo. Jakieś 10 lat temu byłem na konferencji nt. dostępności, gdzie występował jako europoseł. I zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie – widać było, że się przygotował, mówił z sensem i konkretnie. Miałem tutaj wrażenie, że on jest takim prymusem z dobrej rodziny, który trafił do polityki, jako jednej z opcji na zrobienie kariery. Widziałem w nim przyszłego ministra. Jednak jak zobaczyłem go już w tej roli – jako ministra w rządzie Kopacz, odniosłem wrażenie, że on staje się coraz bardziej fighterem, którego PO wystawia na pierwszą linię.

OK, przyznam to wreszcie. W tym momencie mniejszym złem jest wybór Trzaskowskiego, bo daje to jakiś bezpiecznik przeciwko dalszemu psuciu prawa, choć jednocześnie ryzyko paraliżu państwa. Dziś mało kto pamięta, jak Kwaśniewski potrafił sabotować rządy AWS-UW, co rusz odrzucając im różne ustawy, choćby reprywatyzacyjną.

Ale największy powód, aby nie głosować na Dudę mam po włączeniu telewizji publicznej. Nawet nie chodzi tutaj o ilość propagandy, ale o jej styl, o świadome wychowywanie wyborców  jako idiotów, których wystarczy tresować paroma hasłami: ten dobry, ten zły, ten dobry, ten zły. Widzę w swojej rodzinie wyprane mózgi – ludzi, którzy powtarzają prawie słowo w słowo te slogany. To, że po drugiej stronie mamy TVN z niemal podobną propagandą niczego tutaj nie zmienia, bo TVP ma większy zasięg i powoduje większe szkody.

Z drugiej strony nie wiem, czy nie lepiej by było, aby Duda wygrał wyraźnie, ot choćby 56 do 44%, tak aby PO dostało kolejną lekcję, że nienawiścią i kopiowaniem oponenta wyborów się nie wygra. Że trzeba stworzyć nową jakość, a jeśli nie potrafią jej stworzyć, niech już wreszcie giną.  A kto wie, może podczas tej drugiej kadencji Duda wybije się na niepodległość i zacznie rzeczywiście recenzować pracę rządu? Jeden precedens już mamy – pan Banaś, któremu rząd podpadł i oto NIK zaczął wreszcie działać jak należy.

Smutne było oglądanie 13% dla Hołowni w pierwszej turze. Jedyny kandydat, który mówił konkretnie o swoim programie przegrał z politycznym harcownikiem, który swój program ogłosił… na dwa dni przed głosowaniem. Teraz też widzę w ruchu Polska 2050 jakąś nadzieję, że ktoś zaczyna mówić wreszcie o perspektywie długodystansowej. Może za 5 czy za 10 lat będzie miało to efekty. Choć ile osób skupionych wokół Hołowni było tam tylko dlatego, że widzieli szansę na „lepsze PO” i szybkie zdobycie władzy? Gdy zobaczą, ile jeszcze pracy – dadzą sobie spokój.

A może tak naprawdę to wszystko jedno? Robert Krasowski w swoich książkach pokazuje, jak wiele zmian w Polsce w ostatnich latach to po prostu efekt płynięcia z prądem. Nie weszliśmy do NATO oraz Unii dzięki wspaniałym politykom, tylko że był taki klimat na świecie. Dzisiaj też w tych wszystkich sporach zapomina się, że PiS i PO miały swego czasu podobne programy. Nie, Duda nigdy nas z Unii nie wyprowadzi, a sama Unia nas nie wyrzuci, bo jesteśmy zbyt ważnym rynkiem zbytu. Nie, Trzaskowski nie sprzeda nas Niemcom, bo ci już i tak kupili, co chcieli. Tak naprawdę rządy obu partii oznaczają parszywą stabilizację, w której widzimy dużo zła. Nie chodzi mi tutaj o prosty symetryzm „PiS-PO jedno zło”, bo zło, które wiąże się z rządami obu partii jest różne. Z drugiej strony obie są alternatywą dla opcji skrajnych. Rządy partii lewicowych albo Konfederacji mogłyby nie podobać się znacznie większej liczbie osób.

PS. Plakat z 2010 pasuje jak ulał i dziś. Autor: Większe Zło, CC BY-SA 3.0.

Po czterech latach rządów PiS

środa, 9 października 2019 10:14

Czekają nas jedne z najciekawszych wyborów parlamentarnych w historii wolnej Polski. Najciekawszych, choć niekoniecznie budzących emocje. Widać to po kampanii wyborczej. W zasadzie wszystko co słyszymy jest przewidywalne, tak jakby wszyscy aktorzy grali swoje role, choć nie do końca z przekonaniem.

Zacznijmy od krótkiego podsumowania ostatnich czterech lat.

PiS zwyciężył w 2015 z dwóch powodów.

Po pierwsze – prawidłowo rozpoznali społeczne emocje. Znudzenie „elitowskimi” rządami PO, które popadały w samozadowolenie z powodu rosnącego PKB i frustracja, że z tego PKB przeciętny człowiek niewiele miał. Dziennikarze dali się u nas zakiwać sloganem „Polska w ruinie”, a to przecież nie był główny przekaz kampanii wyborczej. Przekaz był pozytywny – damy wam to, czego żadna władza wam nie dała. Nie tylko pieniądze (jak chcą wierzyć opowiadający o wyborczym przekupstwie), ale również zmianę stylu sprawowania władzy. I ludzie w to uwierzyli. Do wielu osób trafiło przekonanie o innej jakości zarządzania państwem – w końcu jest trochę republikańskich wzorców, które mogliby wdrożyć.

Po drugie – skutecznie przeprowadzili kampanię wyborczą. O tym pisałem zaraz po zwycięstwie Dudy. PiS kojarzony dotąd jako partia niezmiernie obciachowa, w sposób zaskakujący odmłodził swoje oblicze. Celne hasła, kampania internetowa, skupienie na pozytywach – to wszystko w roku 2015 dało podwójne zwycięstwo. Brukselskie pismo Politico, które trudno posądzić o sympatię dla partii Kaczyńskiego cytuje osobę zbliżoną do opozycji, że „PiS jest obecnie niestety jedyną nowoczesną partią w Polsce”. Nowoczesną pod względem stosowanych środków – a nie typowego wodzowskiego stylu zarządzania, bo tu przypomina bardziej PZPR.

PiS wygrał wybory – i co dalej?

Symbolem rządów w latach 2015-2019 będzie bez wątpienia 500+. To się PiS-owi udało, choć przecież nie jest to żaden polski czy pisowski wynalazek. Identyczne (tyle że wyższe) świadczenie jest w Niemczech jako Kindergeld. Jego założenie jest bardzo proste – dzieci oznaczają zwiększone wydatki i mniejsze przychody, jeśli państwo chce wspierać posiadanie dzieci, musi coś tutaj zaproponować.

Znacznie łatwiej rozdać żywą gotówkę, niż reformować niewydolne państwo, budować żłobki, przedszkola czy odtwarzać komunikację publiczną. Wrzucenie dowolnych pieniędzy w obecną strukturę służby zdrowia, edukacji itd. nie spowoduje magicznej poprawy. To wymaga i lat pracy i skutecznego pomysłu. Jednego i drugiego PiS nie ma. Po czterech latach nadchodzi zawsze weryfikacja wyborcza i w takim przypadku liczą się porównania tego, co osiągnęliśmy my, co poprzednicy.

PiS zabrał się oczywiście za reformy. I to spektakularne. Jeśli wierzyć Robertowi Krasowskiemu to jest cecha rządów prawicowych w Polsce. Podczas gdy takie SLD wybierało płynięcie z prądem, a PO cele na poziomie „ciepłej wody w kranie” – rząd AWS rozpoczął od czterech wielkich reform, z których powoli wszyscy jego następcy się wycofywali. Również PiS uderzył z grubej rury. Słyszymy o centralnym porcie komunikacyjnym, przekopie Mierzei Wiślanej, milionie samochodów elektrycznych czy budowie elektrowni atomowej. I jeśli pominąć standardowych narzekaczy – wiele z tych celów ma głębokie znaczenie strategiczne, wybiega poza perspektywę jednej czy dwóch kadencji. Pytanie jednak, kto ma to realizować, jeśli PiS nie ma nawet wystarczająco dużo ludzi, aby skutecznie zarządzać państwem?

Tu dochodzimy do podstawowego problemu rządów PiS. Jest nim brak kadr. Straszliwy. Pisałem w roku 2015:

Oni przegrywali przez osiem lat wszystko co się da. Co się stało, gdy wygrają? Wtedy ławka kadrowa będzie się składać z trzech rodzajów ludzi:

  • Pierwsi – mali, bierni ale wierni, ci którzy wytrzymali fanaberie Prezesa.
  • Drudzy – fundamentaliści wszelkiej maści, którzy dostaną wreszcie zapałki, żeby sobie zrobić parę wybuchów.
  • Trzeci – takie typowe polityczne kanalie, które popierają tego, który akurat ma władzę.

Dziś patrząc na różnych funkcjonariuszy rządu PiS łatwo rozpoznamy, do której grupy należą.

Jest jeszcze czwarta grupa – apartyjni fachowcy, którzy chcą służyć państwu, a nie konkretnej partii. Tacy też byli, ale zostali skutecznie zniechęceni – z jednej strony przez PiS – nie byli „swoi”, więc stawali się automatycznie podejrzani – z drugiej strony przez opozycję, bo jakakolwiek współpraca z PiS ociera się dla wielu ludzi o kolaborację.

PiS nie ma kadr. A jednak na wymianie kadr opiera wiele ze swoich reform. Nie mają pomysłu na jakąś instytucję, ale wstawiają tam swoich ludzi, tak jakby to miało ją automatycznie uzdrowić. Co oczywiście nie działa. Instytucja funkcjonuje zwykle gorzej niż przed zmianami. Co dla PiS jest dowodem, że… trzeba wymienić kolejną warstwę zarządzającą. I tak dalej.

Publicyści z łatwością znaleźli analogię w historii Polski – czyli rządy sanacji. Byli legioniści opanowali wtedy urzędy i je „sanowali”, tj. pozbywali się ludzi, którzy byli politycznie podejrzani. Politycy sanacji też mieli ambitne plany gospodarcze. Też byli aroganccy w polityce zagranicznej, traktując ją zresztą jako rozszerzenie polityki wewnętrznej. I też nie liczyli się z opozycją. Nie ma co iść dalej z analogiami, bo nie sądzę, aby po przegranych wyborach na polityków PO czekały Brześć i Bereza. Ale przekonanie, że wystarczą „właściwi ludzie”, a wszystko będzie działać prawidłowo nie jest tylko domeną obecnych rządów.

I teraz dochodzimy do wyborów 2019.

PiS część obietnic – głównie tych socjalnych – spełnił. Fortuna sprzyja odważnym – no i mieliśmy w ostatnich latach to szczęście, że gospodarka rosła, rosły wpływy z podatków, było z czego to wszystko sfinansować. Elity będą  sarkać, ale jeśli ktoś zarabiał przeciętną pensję i ma dzieci – to tak, odczuł poprawę, a państwo się od tego nie zawaliło.

Choć coraz więcej osób zauważa, że w sytuacji, w której tak wiele elementów państwa nie działa – te dodatkowe pieniądze trzeba wydać choćby na prywatne przedszkole czy wizytę u lekarza. Następuje zatem coraz większa prywatyzacja usług publicznych. Tego jednak opozycja nie zauważa, bo… oni robili tak samo – ludzie z PO, PSL czy SLD zakładali, że obywatel ma sobie radzić sam. PiS jako pierwszy daje na to państwowe środki.

Co więcej – PiS wytyczył kierunki debaty publicznej. Nikt nie dyskutuje nad „szóstką Schetyny”, ba – kto pamięta, co tam było. Natomiast i politycy i dziennikarze przez długi czas analizowali kolejną „piątkę Kaczyńskiego”. Od paru lat jest tak, że oto PiS coś ogłasza – opozycja tylko do tego się odnosi. Że albo nie ma to sensu, albo przecież to oni sami proponowali.

Zresztą partia rządząca sprawnie podbiera pomysły konkurencji. Jak Wiosna zaczęła mówić o wykluczeniu komunikacyjnym – w piątce Kaczyńskiego znalazły się nagle pieniądze na wsparcie PKS-ów. I co z tego, że skuteczność tego jest niemal żadna, bo tu trzeba odbudowy całej sieci, a nie tylko dołożenia pieniędzy to tu to tam. Ostatnio ministerstwo odrzuciło warszawski projekt badań przeglądowych dla seniorów, aby… podobny pomysł wrócił parę dni później jako „przegląd stanu zdrowia dla Polaków po 40. roku życia”.

Opozycja była więc zagoniona do narożnika i co najwyżej oddawała ciosy. Przez parę lat ciągnęli tę swoją narrację o łamaniu praworządności, której nikt poza elitami z wielkich miast nie chciał słuchać. Jednocześnie cały czas do nich nie docierało, dlaczego właściwie przegrali wybory.

PiS podrzuca im teraz kolejne afery i też nie umieją tego wykorzystać. Wielu ludzi czytających stenogramy z rozmowy Kaczyńskiego na temat dwóch wież zapamięta tylko to, że dziadek Jarosław nie jest takim safandułą bez konta, jakiego go pokazują media, a potrafi gadać o konkretach. Odpowiedź PiS jest tutaj spokojna – wy też mieliście swoje afery, a milczenie PO w sprawie np. reprywatyzacji tylko tę narrację potwierdza.

Problemem dla opozycji było też to, że nie wiedzieli w jakiej konfiguracji iść do wyborów. Ledwie dwa miesiące temu wszystko się wyklarowało i… jest to jeden z powodów mało emocjonującej kampanii. Bo jak tu mieć pomysły na zwycięstwo wyborcze, skoro do niedawna nie wiadomo było, jako kto będziemy startowali?

Obejrzałem sobie wtorkową debatę wyborczą w TVN24. Przedstawiciel PiS konsekwentnie powtarzał, że robią swoje. Przedstawiciele PO, PSL, Lewicy tracili czas na polemiki z PiS, wskazywali wady ich rządów – tak jakby widz stacji o tym nie wiedział. Niewiele było nowych pomysłów, które by się bezpośrednio nie odnosiły do aktualnych rządów. Zandberg, który 4 lata temu był wielkim zaskoczeniem teraz nie miał już tej świeżości i autentyczności. Nieźle – ku mojemu zaskoczeniu – wypadł Bosak, który skupiał się na pokazywaniu programu Konfederacji (fakt, że kosmicznego), a niekoniecznie na polemikach.

Słabość opozycji (którą podkreślają wszyscy) nie oznacza jednak braku szansy na wygraną.

Po 4 latach partia rządząca ma wciąż 40-procentowe poparcie, co zdarzało się rzadko w ostatniej historii. Oczywiście analitycy pamiętają, że w 2015 to nie rekordowe poparcie dało PiS sejmową większość, a cała masa głosów zmarnowanych, głownie przez Zjednoczoną Lewicę, która nie przekroczyła progu dla koalicji.

Teraz wszystko może rozstrzygnąć się również przez to, czy wszystkie partie wejdą do Sejmu. PSL i Konfederacja są na granicy 5%. W sukces Konfederacji nie wierzę, bo wszystkim uczestnikom sceny politycznej zależy na jej marginalizowaniu, z kolei PSL pewnie znowu się przeczołga.

Tak więc bardzo realna jest możliwość, że będziemy mieli wielką koalicję KO-Lewica-PSL. Tworzyć ją będą de facto 4+3+2 różne partie i środowiska, tak więc będą mieli ciężko dogadać się co do najważniejszych rzeczy. Pewnie jednak spróbują przeprowadzić depisyzację. Czyli kolejną rewolucję kadrową, ale na odwrót. Publicyści odczują ulgę, bo wreszcie „PiS będzie odsunięty od władzy”, czy jednak jakość zarządzania państwem się poprawi? Nie, bo raz, że partie opozycyjne nie mają pomysłów, dwa – że różnią się swoimi pomysłami, no i trzy – tam też są działacze, którzy przebierają nóżkami, aby dostać się do władzy. A przy wyborach prezydenckich 2020 tak ciężko budowana koalicja może się rozsypać.

I z tą smutną konstatacją kończę artykuł.

Autor zdjęcia: Piotr Waglowski, PD. 

O stuleciu niepodległości i straconej okazji

środa, 7 listopada 2018 18:45

Czego by nie mówić o komunistach, to jednak umieli robić duże projekty.

Na 1000-lecie państwa polskiego wybudowano ponad tysiąc szkół. „Tysiąclatki” są do dziś stałym elementem krajobrazu w wielu miejscowościach.

Zwróćmy uwagę: to nie była propagandowa ustawka. Powojenny wyż demograficzny sprawiał, że państwo ich mocno potrzebowało, ludzie tego potrzebowali. Wszystko zostało zaplanowane wiele lat wcześniej, hasło „tysiąca szkół na 1000-lecie” Władysław Gomułka rzucił już w 1958 roku. No i plan zrealizowano z naddatkiem, budując do roku 1966 ponad 1400 szkół. Jasne, oszczędzano pewnie na materiałach, wszystkie szkoły były podobne do siebie, ale… były. I są nadal.

Jak wolna Rzeczpospolita świętuje stulecie niepodległości? Wcale.

Czy jakieś plany były ogłaszane w roku 2008, 2010, a może 2015? Nie było ich. Nikt o nich nie myślał, nikt niczego nie proponował.

Dopiero w ostatnich miesiącach zaczęły pojawiać się jakieś pomysły – absurdalne swoją skromnością. Choćby te 100 multimedialnych ławeczek obiecywanych przez Ministerstwo Obrony Narodowej. Chyba ich nie ma. Rekordy śmieszności pobili radni warszawskiej dzielnicy Ochota, zobowiązujący się do stworzenia… 100 miejsc parkingowych! Nawet z tego nic nie wyszło.

Jakiś tam pomysł miał prezydent Duda z ogłoszeniem referendum konstytucyjnego. To mógłby być dobry projekt, bo warto w takim momencie przynajmniej się zastanowić, jakiego chcemy państwa i na jakich podstawach ma się opierać. No, ale przecież nikt nikt, łącznie z partią rządzącą nie chciał go poprzeć. A jak przeczytaliśmy proponowane pytania – o  jakieś 500+ i inne tego typu pierdoły – wiadomym się stało, że poważnej debaty konstytucyjnej u nas nie będzie.

I tak przejdzie sobie te 100 lat. Prezydent i premier złożą jakieś kwiaty. W Warszawie będzie jak zwykle zadyma związana z Marszem Niepodległości (chwilowo jest zakazany, ale czy to powstrzyma tych, którzy mieli sobie na nim maszerować?), ja mam zamiar znowu pobiec w Biegu Niepodległości. Jak każdego roku.

Od braku wielkich projektów Polska nie upadnie, pozostanie tylko żal.

Autor zdjęcia: User:Darwinek, CC BY-SA 3.0.

Współczuję Kijowskiemu

środa, 22 listopada 2017 16:46

Na początku dla wszystkich, którzy przeczytali tylko tytuł. Nie, nie lubię Kijowskiego, nie popierałem tego co robił i nie popierałem KOD-u, który uważałem zawsze za koło sfrustrowanych emerytów, bez sensownego programu pozytywnego.

Ale fenomen ich lidera od dawna mnie fascynował.

Zacznijmy od tego, jak to jest, że facet, którego główną zasługą było założenie strony na fejsie, stał się nagle liderem całej opozycji? 

Nie wiem, czy to takie polskie skrzywienie, niedojrzałość naszej demokracji, w której posłem nowej partii można zostać po tym jak zgłosi cię sąsiad (przypadek pana Gryglasa z .N), albo nieznany nikomu informatyk stanie się jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób w Polsce.

A może to ta rozpaczliwa potrzeba posiadania wodza, którą znamy dobrze z naszej historii? Autorzy książki „Józef Piłsudski. Legendy i fakty” przytaczają wiersz Jana Pietrzyckiego „Nienazwanemu wodzowi”, powstały we Florencji w roku 1914 – którego autor nie znał Piłsudskiego, ale… przewidział w pewien sposób jego nadejście oraz ogromną popularność.

A kiedy przyjdziesz wziąć wodzostwo ducha,
Niech głosu twego każdy hufiec słucha —
I niech na szańcach w boju dzień ofiarny
Każda ci tarcza i miecz będzie korny!

Bo w przebudzenia tworzącej godzinie
Moc w jednym, wielkim objawia się czynie,
Co, choć zrodzony w niewoli i klęsce,
Na bój ostatni prowadzi — zwycięzcę.

Nie mamy jako Polacy zaufania do instytucji, organizacji, tym bardziej partii. Ale mamy zakodowany taki archetyp człowieka, który przyjdzie, weźmie władzę i wszystko poustawia. Mamy inklinację do oświeconego autorytaryzmu. Wielu zwolenników PiS może mierzić zachowanie różnych polityków tej partii, ale wierzą że na Nowogrodzkiej czuwa Prezes, który wie, w jakim kierunku trzeba iść. Z kolei brak wyrazistych liderów opozycji (Kopacz i Schetyna mają zero charyzmy), albo liderzy wyraziści do granic śmieszności (Petru) to jedno ze źródeł słabości tych, którzy z PiS chcą walczyć.

No i pojawia się Mateusz Kijowski. Człowiek znikąd, nieumoczony w żadne układy, niezwiązany z polityką, przedsiębiorca, informatyk, fachowiec w swojej branży. Przynajmniej tak sądzili ci, którzy go od razu wylansowali na przywódcę Komitetu Obrony Demokracji. Czterdziestolatek, który chce tutaj zrobić porządek. I ta bródka, kucyk, kolczyki, hipsterski wygląd. On mógł się podobać jako lider. Więcej niż tylko podobać – na Facebooku widziałem dziesiątki komentarzy pań w wieku okołoemerytalnym, które stały się jego regularnymi fankami. Lajki, udostępnienia i selfie, gdy tylko będzie okazja.

Zresztą KOD to taka rodzina Radia Maryja – tyle, że po drugiej stronie sceny politycznej. Jak zajrzę na te ich facebookowe grupy to widzę podobny poziom refleksji intelektualnej jak na bogoojczyźnianych forach. Tam nie lubią Tuska, tu nie lubią Kaczyńskiego, reszta mniej więcej podobna.

Kandydatów do liderowania KOD-owi było wielu. Kijowski bezlitośnie ich wyciął, pokazując, że mimo braku doświadczenia (o czym będzie zaraz) miał też pewne umiejętności polityczne. Kto się z nim nie zgadzał, albo podejmował inicjatywy na własną rękę – wylatywał – przynajmniej jeśli wierzyć relacjom wyrzuconych. Kijowski szybko zrozumiał, że organizacja nie może się rozłazić we wszystkie strony.

Wydawało się, że odniósł sukces. Opozycyjne partie, chcąc nie chcąc, podłączyły się pod marsze KOD, uznając jednak nadrzędność grupki ludzi, o których wcześniej nikt nie słyszał.

W całym ruchu „obrońców demokracji” zapanowała euforia i jawne już porównywanie do czasów „pierwszej Solidarności”; sam zaś Kijowski miałby być nowym Wałęsą, który poprowadzi do walki z kaczyzmem.

I wtedy nastąpił kontratak.

Cios pierwszy – alimenty. Nie trzeba było szukać głęboko, aby znaleźć problemy Kijowskiego ze spłacaniem alimentów.

Pewnie tu komuś podpadnę, ale nie uważam Kijowskiego za cwaniaka, który się migał. Na podstawie publicznie dostępnych informacji łatwo wyliczyć, że on zapłacił tych alimentów kilkaset tysięcy. Co z tego, skoro stracił pracę i zaległości szybko zaczęły się kumulować, a sąd obniżył ich wielkość tylko symbolicznie. Sprawa alimentów Kijowskiego mówi więcej o polskim systemie sądowniczym niż o nim samym. Jak to jest, że sądy niektórym każą płacić tysiąc złotych alimentów innym cztery tysiące? Dzieci tych drugich jedzą cztery razy więcej? To aż zachęca do ukrywania dochodów.

Sprawę alimentów dałoby się jeszcze odkręcić – ale tutaj zaczęło się chowanie głowy w piasek. A ciosem decydującym były faktury.

Tu jednak wyszedł brak doświadczenia. Kombinacje z fakturami świadczą w zasadzie o naiwności Kijowskiego. Są zapewne tysiące sposobów na wyprowadzenie kasy z takiego ruchu jak KOD, on przez te fikcyjne usługi wybrał najgłupszy. Tak jakby zarząd, który on kontrolował nie mógł ustanowić jakichkolwiek wynagrodzeń dla ludzi, którzy przecież angażując się w działalność nie mogą podejmować pracy zawodowej?

Wreszcie przebrała się miarka. Koderzy się zmobilizowali i odsunęli Kijowskiego od władzy. Chyba już za późno, bo cały ruch w ciągu zaledwie roku zdążył się skompromitować.

Parę miesięcy przeczytałem kątem oka, że wyjdzie książka Kijowskiego. No, pomyślałem – wreszcie jakiś konkret, powie jaki ma pomysł na Polskę i choć pewnie nie można spodziewać się intelektualnych wzlotów – to będzie jakaś wizja o której można rozmawiać. A tu figę. Jakieś niezależne wydawnictwo z Londynu (bo w Polsce panuje reżim, hej) chce wydać jego przemówienia pod tytułem „Buntownik”. Zacytuję fragment promocyjny, bo jest on na tyle piękny, aby trafić do historii:

Nie wszyscy jednak chcieli patrzeć biernie na niszczenie Polski przez partię Kaczyńskiego, która swoje populistyczne projekty obudowywała socjalnymi hasłami i narodową retoryką. Jednym z pierwszych buntowników, którzy pociągnęli za sobą innych, był Mateusz Kijowski. W ciągu kilkudziesięciu godzin do założonej przez Mateusza na Facebooku grupy Komitet Obrony Demokracji zapisało się dziesiątki tysięcy ludzi. Kijowski stał się symbolem oporu przeciwko prawicowemu populizmowi. Z dnia na dzień skromny informatyk, borykający się z trudnościami życia codziennego hipster spod Warszawy stał się postacią rozpoznawalną na całym świecie. Przywódcy Unii Europejskiej, szefowie partii opozycyjnych w Polsce, dziennikarze zarówno krajowych jak i światowych mediów – wszyscy zabiegali o kontakty z „buntownikiem” Kijowskim. Mateusz, tym samym, stał się wrogiem numer jeden polskich populistów.

Człowiek, który ostatecznie niczego nie osiągnął, nie ma żadnej wizji – ale buduje sobie markę bojownika o wolność.

Na profilu facebookowym zapowiadał, że działa dalej, że niedługo wróci do gry. Ale coraz więcej wpisów zajeżdżało „coelhizmami”, co wskazywało na pewne pogubienie.

I dzisiaj dramatyczny wywiad w natemat.pl:

Nie jesteśmy w stanie zaspokoić podstawowych potrzeb naszych dzieci. Jest problem nawet z zakupami spożywczymi. Na szczęście znajomi co jakiś czas robią nam zakupy czy coś ugotują. Dzięki nim jeszcze jakoś funkcjonujemy.

Bo nikt go nie chce zatrudnić. Nie dziwię się. Kto chciałby mieć najazd dziennikarzy? A nie jest Kijowski byłym politykiem, którego dla samych znajomości (ludzi i mechanizmów władzy) warto zatrudnić w roli konsultanta czy członka rady nadzorczej. Pozostanie jako symbol nie buntownika, a przegranej. I będzie musiał z tym żyć przez kilkadziesiąt lat.

Dlatego współczuję Mateuszowi Kijowskiemu jako człowiekowi. Współczuję, ale go nie żałuję, bo jednak w dużej mierze sam sobie zgotował taki los.

Faktycznie, może wyjazd do Anglii, który zapowiada będzie dobrym pomysłem. Jeśli na czymś się zna, utrzyma siebie i rodzinę, a miejscowi niespecjalnie będą zainteresowani tym, co robił w Polsce. Tylko jakiś spotkany na ulicy rodak może czasami zapytać „ej, jaki ty podobny do tego gościa z Kodu jesteś”. I osobistym wyborem Mateusza Kijowskiego będzie to, co odpowie.

Solidarność branżowa i jej skutki

wtorek, 31 października 2017 21:47

Znane jest w Polsce powiedzenie, że „zły to ptak, co własne gniazdo kala”, co słownik tłumaczy „nie należy działać na niekorzyść społeczności, której jest się członkiem”. Zależnie, jak je rozumiemy, może być ono ilustracją rozsądku, albo hipokryzji.

Rozsądku, bo w momencie, gdy napotkamy na jakiś problem w społeczności, nie warto od razu zabierać się za publiczną krytykę, ale spróbować rozwiązania problemu, zanim uczyni on więcej szkód. Ale częściej chodzi o hipokryzję. W wielu przypadkach unikać się będzie jakichkolwiek dyskusji o problemach. Tego czego nie widzimy się nie zauważa.

Problem pojawia się w niemal każdej grupie zawodowej.

Taksówkarze, protestujący przeciwko Uberowi. Ja się nawet z nimi zgadzam. Ciężko jest konkurować uczciwie z firmą, która unika płacenia podatków, większość obciążeń (np. ubezpieczenia) przenosi na swoich „partnerów”, a zamiast ekonomii dzielenia się i ludzi dorabiających sobie po godzinach mamy Ukraińców jeżdżących po 15 godzin na dobę.

Problem w tym, że sukces Ubera bierze się z generalnie złej opinii, jaką wiele osób ma o taksówkarzach. Niemal każdy się kiedyś naciął, zapłacił za dużo, spotkał z nieuprzejmą czy chamską obsługą. Dlatego Uber z jasną obietnicą – mam aplikację, wiem ile płacę, mogę ocenić kierowcę – wygrał większą przewidywalnością, a nie tylko ceną. A co robi środowisko taksówkarskie, aby poprawić opinię o swoim zawodzie? Chyba niedużo. Naprawdę nie mają sposobu na oszustów, albo tego, by skargi prowadziły skutecznie do odebrania licencji? Jeśli protestowali przeciwko „czarnym owcom”, to głównie w kontekście miejsc postojowych pod lotniskami czy dworcami, które zajmowali „mafiozi”.

Po Olsztynie jeździłem od trzech lat z jedną korporacją – przekonali mnie tym, że mają aplikację, wiem kiedy przyjecie kierowca, no i generalnie są przewidywalni. W Warszawie też korzystam z dwóch aplikacji. Widzę kiedy kierowca przyjedzie i zwykle przyjeżdża. Odbierając niedawno kogoś z Dworca Zachodniego i czekając na taksówkę widziałem tylko panów taksówkarzy w 30-letnich mercedesach, łypiących czy przypadkiem nie wzywam Ubera.

Lekarze czy prawnicy – to środowiska tradycyjnie zamknięte i stojące murem za swoimi członkami, nawet jeśli ci robią rzeczy błędne czy niegodziwe.

To przecież sędziowie, a nie kosmici przez kilkanaście lat ustanawiali bez mrugnięcia okiem kuratorów dla 120-letnich właścicieli kamienic i umożliwiali ich przejmowanie. Były wyjątki, gdy prawniczy autorytet zwracał na to uwagę – przez lata mówiła o tym prof. Ewa Łętowska. Ale co robiły samorządy prawnicze? Jeśli teraz światli ludzie załamują ręce, dlaczego „suweren” ma gdzieś przejęcie przez PiS Trybunału Konstytucyjnego i ataki na zrzeszenia sędziowskie – tu jest odpowiedź. Polscy sędziowie – owszem, przepracowani i przygnieceni przez absurdalne prawo – nie potrafili zidentyfikować, ani pozbyć się patologii ze swojego środowiska.

PiS lubi powtarzać, że wśród sędziów są wciąż komunistyczne złogi, bo nie dokonano tam lustracji. To oczywiście argument pod publiczkę, bo PRL był 30 lat temu i jeśli ktoś orzekał w stanie wojennym, to jest już zwykle na emeryturze. Ale sam problem, którym jest brak zwyczajów weryfikacyjnych pozostaje. Słuchałem niedawno wypowiedzi szefa Krajowej Rady Sądownictwa, który zwracał uwagę na to, że niezależność KRS pozwalała na unikanie nacisków politycznych. Słusznie. Ale nie zauważyłem, aby powoływał się na przypadki ochrony obywateli przed nadużyciami ze strony sędziów. Takie przypadki były, jak czytamy w sprawozdaniu za rok 2016:

W 2016 roku Sądy Dyscyplinarne I instancji wydały 47 nieprawomocnych wyroków. Krajowa Rada Sądownictwa na posiedzeniach plenarnych w 2016 r. poddała analizie 50 nieprawomocnych wyroków sądów apelacyjnych – sądów dyscyplinarnych, które wpłynęły do Rady w 2016 r. W przedmiocie wniesienia odwołań od wyroków sądów apelacyjnych – sądów dyscyplinarnych Rada podjęła 8 uchwał – w tym 1 na korzyść sędziego i 7 na niekorzyść obwinionych sędziów.

Ale czy przeciętny człowiek wie o tym, że zarówno sądy dyscyplinarne, jak i KRS mogą bronić jego interesów? I że bronią?

Kościoły – no to też jest mocna historia ukrywania różnych grzeszków, a każdy kto ma wątpliwości to pewnie wróg. Dopiero ostatnie kilkadziesiąt lat przynoszą rachunek sumienia Kościoła Katolickiego i przyznanie – na najwyższym szczeblu, że w wielu przypadkach popełniono błędy. Ale lokalne grzeszki trzymają się mocno. W takiej sprawie abp Paetza nic by się pewnie nie wydarzyło, gdyby nie to, że parę osób miało dojścia w Watykanie. A informacje, że jakiś ksiądz był np. agentem bezpieki wychodzą zwykle już po jego śmierci.

Nie wiem czy to jest taki polski zwyczaj, czy raczej ogólny – wynikający z ekskluzywności danej grupy zawodowej. Bo to jest prosta mafijna obietnica – wspierasz nas, będziemy wspierali ciebie. Tylko, że dziś taka zmowa milczenia przestaje po prostu działać. Niektórym grupom zawodowym udaje się oczywiście korumpować media, ale są też środowiska, które na ujawnieniu jakiejś afery chętnie zrobią pieniądze. I nie będą niuansować, dowiemy się znowu o lekarskiej, prawniczej czy kościelnej mafii.

Dlatego jeśli te grupy się nie ogarną i nie przyznają, że mają problemy ze źle rozumianą solidarnością – bądą tracić na tym wszyscy. Bo przecież nikt, poza zaślepionymi fanatykami nie powie, że każdy taksówkarz, prawnik czy ksiądz to świnia. Ale niepewność będzie – i każdy kto wsiada do pierwszej taksówki na postoju lub idzie do prawnika z ogłoszenia, będzie się zastanawiał, czy nie zostanie oszukany.

Autor zdjęcia: Wordsmith, CC BY-SA 3.0

Sorry Polsko

niedziela, 19 lutego 2017 23:57

Różne powody sprawiają, że ludzie mówią „pierdzielę, wyjeżdżam stąd”. W rozmowach w internecie takie wnioski pojawiają się zazwyczaj na skutek kolejnych pomysłów naszych rządów. No, skoro już TO wymyślili, to nie ma rady, trzeba wyjechać. Sporo osób krzyczało, że wyjedzie po wyborach wygranych przez PiS, ale jakoś ceny mieszkań w Wilanowie nie spadły.

Ja traktowałem takie deklaracje dość humorystycznie, aż do czasu.

Jest jedna przyczyna, która może sprawić, że stąd wyjadę, a jest nią smog.

Można się przyzwyczaić do nowych podatków, do rządów PiS, PO, SLD i PSL. Nawet Korwina byśmy przetrzymali, należałoby tylko kupić broń.

Nie przyzwyczaisz się do popsutego powietrza.

Złośliwi zauważą, że temat stał się modny w momencie, gdy dopiero Warszawa ten smog odczuła, gdy pojawiło się więcej metod jego mierzenia. A przecież Śląsk i Małopolska przez lata żyły w chmurach. Andrzej Sikorowski już w roku 1993 śpiewa tak o Krakowie:

u nas chodzi się z księżycem w butonierce
u nas wiosną wiersze rodzą się najlepsze
i odmiennym jakby rytmem
u nas ludziom bije serce
choć dla serca nieszczególne tu powietrze

Appki udostępniające dane ze stacji pomiarowych stały się popularne najpierw w Krakowie, a teraz już w całej Polsce.

Problemu smogu nie da się rozwiązać indywidualnie. Rozwiązaniem nie jest przeprowadzenie się z Warszawy do jakiejś romantycznej dziury, bo jak Polska długa i szeroka, wszyscy palą podrabianym ekogroszkiem i dymią. W Olsztynie, gdzie do niedawna mieszkałem, też się zdarza 200% lub nawet 400% normy, choć nie tak często jak w Warszawie. Jedyne w miarę „zielone” obszary, przynajmniej pod względem PM2.5 i PM10 to miejscowości nadmorskie; no – tam tak wieje, że każdy smog wywiewa.

Można kupić oczywiście szalenie drogie (i wielkie) oczyszczacze powietrza i… nie wyściubiać nosa poza dom, chyba że mamy jakąś kosmiczną maskę.

Nie – walkę ze smogiem musi przeprowadzić państwo.

A czy można to zrobić? Oczywiście. Przyczyny – przynajmniej w stolicy – są dwojakie – ruch samochodowy i ogrzewanie domów jednorodzinnych.

Sposoby na to są też powszechnie znane:

  • Skłaniać kierowców do przesiadki na komunikację miejską (i ją rozwijać, bo jakby wszyscy jednego dnia wsiedli, to by ich skutecznie zniechęciło do samochodów).
  • Ściśle kontrolować te diesle z Niemiec, które mają wycięte filtry.
  • Zmuszać ludzi do wymiany pieców na nowsze generacje (i im w tym dopłacać).
  • Zabronić sprzedaży węgla najgorszej jakości.

Tylko, że większość tych sposobów oznacza przymus. Bo jak wprowadzi się program dobrowolnych wymian pieców, zgłaszają się nieliczni – nawet jeśli miasto (jak w przypadku Krakowa) pokrywa wszystkie koszty.

Ważny jest wątek biedy jako przyczyny smogu. Bo niemieckie szroty z wyciętymi filtrami ściągają ci, których nie stać na lepsze auta. Śmieciami palą ci, których nie stać na lepsze ogrzewanie. Co tu jest jednak ważniejsze, bieda czy brak świadomości? Według pierwszych badań program 500+ zmniejsza ponoć w Polsce skrajne ubóstwo. Ci którzy nie mieli za co palić, teraz mają za co – ale czy faktycznie zmienią te swoje przyzwyczajenia?

Liczę tutaj na nowe pokolenie, na ludzi, którzy mają dzieci i nie chcą, aby żyły w takim syfie. Pokolenia po 40-ce, tych którzy całe życie tak palili i nikomu to nie przeszkadzało, nie przekonasz.

Ale i z młodszymi jest problem.

Obserwuję dyskusje na Facebooku. Gdy pod koniec roku ludzie pracujący w Warszawie masowo pojechali do domów, zmniejszył się ruch samochodowy i… wskaźniki jakości powietrza pokazywały się na zielono. Gdy wspomniał o tym jeden z profili FB walczących ze smogiem – w komentarzach od razu fala złości, o tak, chcielibyście abyśmy wszyscy rowerami jeździli, albo tłoczyli się w pociągach. Zwolennicy drugiej strony nie są dłużni i piszą, co sądzą o „blachosmrodach”.

W dyskusjach są też liczne konotacje polityczne – np. najeżdżanie na polską politykę energetyczną, opartą o węglu. Ale to przecież nie elektrownie tworzą smog. Gdyby każdy dom miał takie filtry jak elektrownie, to nie byłoby o czym gadać.

Czy jesteśmy w stanie się zgodzić choćby, co do tego, że coś zrobić trzeba? No i czy będą politycy, którzy odważą się wprowadzić niepopularne decyzje?

– Kaczyński, jesteś u pani!

piątek, 29 stycznia 2016 17:37

naglowek-el-pais

Wydarzenia ostatnich tygodni w polskiej polityce nie były dla mnie jakimś zaskoczeniem.

PiS wyciągnął wnioski ze swoich poprzednich, nieudanych dwóch lat rządów. Teraz idą po wszystko i nie zamierzają brać jeńców. Wiedzą, że następnej okazji już nie będzie.

Niestety zapomnieli o tym samym, co wtedy – czyli o komunikacji.

Prezydent Duda, który wcześniej non-stop siedział na Twitterze i odpowiadał dziennikarzom, teraz ma przerwy po 3 tygodnie. Fabryki memów się zacięły. Partia, która zaskoczyła w 2015 nadspodziewanie nowoczesnym wizerunkiem, teraz przechodzi do defensywy, albo rzuca się po omacku, z wdziękiem słonia w składzie porcelany.

Tymczasem media zaatakowały ze zdwojoną siłą. Znalazł się – i to mocny – pretekst w postaci Trybunału Konstytucyjnego. Nie przeszkadzało im, że skok PiS na TK jest kontynuacją skoku dokonanego przez PO. A z prezesa Rzeplińskiego zrobiono głównego obrońcę demokracji w Polsce – bo a jakże, zapomniano już, jakim błotem ci sami ludzie obrzucali go rok temu, gdy dostał jakiś medal z Watykanu.

Gdyby nie było pretekstu do ataku, to i tak by się znalazł. Pamiętacie wizytę prezydenta Dudy w Chinach? W mediach najważniejsza okazała się… koszulka, jaką założył na pokładzie samolotu. To jest taki sam motyw, jak ongiś z Lechem Kaczyńskim, którego żonę sfotografowano w samolocie z jakąś reklamówką i wyśmiewano do woli. Albo owi „Polacy gorszego sortu” – figura retoryczna podobna jak ongiś „wykształciuchy” czy słynne „inni szatani byli tam czynni”.  Zawsze można sobie wziąć jakiś cytat i po odpowiednim obrobieniu wykorzystać na wszystkie sposoby.

Batalię o Trybunał PiS wygrał, przeforsował te zmiany, których chciał, tak że sam Rzepliński już powoli idzie na kompromis. Ale bitwa wizerunkowa została rozpętana. I to może mieć fatalne konsekwencje nie tylko dla PiS, ale i ogólnie dla Polski.

Teraz miejsce Trybunału zajmuje rzekome przejęcie mediów – coś, co dzieje się przy każdej nowej władzy i sprawia, że telewizja publiczna z każdym rokiem jest coraz gorsza. Lubimy sobie czasami obejrzeć wiadomości – tych na TVP przez ostatnie 1,5 roku się nie dało. Parę newsów krajowych na bardzo podstawowym poziomie, polityczna indoktrynacja za aktualnym rządem, zero wieści ze świata. To już Dziennik Telewizyjny z lat 80. przypominany nieraz na TVP Historia jest wzorcem obiektywizmu w porównaniu z tym czymś. W tym momencie telewizja publiczna nadaje się wyłącznie do zaorania.

Preteksty są. Jeżdżą więc polscy politycy i dziennikarze po świecie i opowiadają o straszliwym reżimie dyktatora z Żoliborza. Doniosą wszędzie gdzie się da, a korzystają z kontaktów zdobytych przez lata. W innych krajach traktuje się ich poważnie, bo przecież jaki poważny dziennikarz rzucałby na szalę swoją wiarygodność? Nie wahają się przed najcięższymi porównaniami. Witold Jurasz, szef Ośrodka Analiz Strategicznych pisze dziś na FB:

Piotr Stasiński, zastępca redaktora naczelnego Gazety Wyborczej w wywiadzie dla hiszpańskiego dziennika El Pais powiedział, że rząd RP chce, by Polska stała się państwem faszystowskim (“El Gobierno quiere un Estado fascista”). Rozumiem spory wewnątrzpolityczne, ale jednak słowo faszyzm coś znaczy. Tak w Polsce, jak i nawet w Hiszpanii. W Polsce oznacza masowe groby, egzekucje uliczne i zagazowywanie ludzi. W Hiszpanii „tylko” terror. Są słowa, których z racji tego jaki bezmiar cierpienia się z nimi wiąże po prostu nie wolno rzucać na wiatr.

Stasiński czy Lis nie robią niczego nowego – a czy prawicowi dziennikarze nie skarżyli się po świecie, choćby przy okazji sprawy smoleńskiej? Tylko że w mniejszej skali, bo i nie mieli tylu znajomości.

Wprawdzie Europa ma swoje problemy i nie tak łatwo zainteresować ludzi potencjalnym faszyzmem w Polsce – ale komunikat powtarzany wiele razy w końcu się przebije. Co przeciętny czytelnik tego bloga wie o polityce w Austrii czy Słowacji? A przecież kilkanaście lat temu o nich trąbiły światowe media – faszysta Haider w Austrii, populista Meciar na Słowacji! Zainteresowanie jakimś krajem bierze się zwykle z powodów negatywnych – a straszenie jakimś „małym Hitlerkiem” jest jednym ze skuteczniejszych motywów.

Bardzo możliwe, że opozycji uda się za parę lat obalić tego znienawidzonego Kaczyńskiego. A udać się może rękami Ryszarda Petru, bo on swoją rolę rozgrywa perfekcyjnie – jest to wprawdzie powtórka z Olechowskiego czy Tuska – ale tak dobra, że sam dałbym się nabrać parę lat temu.  Ale czy wtedy przekonają świat, że jest już dobrze? Polska ma i tak beznadziejny wizerunek za granicą i obawiam się, że może już taki pozostać.

PS. I jeszcze o telewizji. Zmienił się zarząd Telewizji Polskiej, wymieniono zaledwie parę osób. I nagle Wiadomości TVP, które tak ostro atakowały rząd, teraz go wychwalają. Zastanawiam się nad kręgosłupem pracujących tam dziennikarzy. Naprawdę wszystko im jedno, że najpierw jadą w jedną stronę, a potem w drugą? Dziennikarstwo to paskudny zawód.

Uwagi powyborcze 2015

czwartek, 19 listopada 2015 20:22

skup-zlomu

Stało się coś, czego nie spodziewali się najstarsi górale. Oto Prawo i Sprawiedliwość, partia kojarzona z kosmicznym pomysłami i będąca przez lata synonimem obciachu (acz w tej kategorii nigdy nie przegoniła PSL) – teraz wygrywa wybory. Podwójnie. Najpierw prezydent, teraz Sejm.

Można powiedzieć, że PO przegrała na własne życzenie. Co tylko patrzyłem na wystąpienia Ewy Kopacz, to chciałem dać jej chusteczkę, bo miałem wrażenie, że zaraz puszczą jej nerwy i się rozpłacze. Rola premiera i głównego lidera partii rządzącej (bo inni politycy poszli w odstawkę) wyraźnie ją przerosła. Dodatkowo powtórzono błędy z kampanii Komorowskiego. Ludzie byli już zmęczeni rządami tych samych ludzi, widzieli jakie problemy ma nasze państwo, a jednocześnie sprzedawano im grubo ciosaną propagandę sukcesu. Że fundusze unijne, że nowe budowle, że Pendolino. Co pokazuje pewną bezradność – gdyby rządził PiS, albo SLD, to by nie było tych samych funduszy czy inwestycji? Nie było w propozycjach PO wizji tego co chcą zrobić przez najbliższe cztery lata, bo czego nie zrobili przez poprzednie osiem – to wyraźnie widać.

W pewnym jednak momencie sądziłem, że im się uda. Gdy ogłosili swój pakiet reform, choćby z tak bardzo potrzebnym kontraktem na zatrudnienie. Zaorać kodeks pracy, wziąć najlepsze pomysły z kodeksu cywilnego i zrobić nową „domyślną” formę zatrudnienia na nowe czasy – to jest genialne. Tak samo pomysł, żeby zrezygnować z fikcji, którą jest osobne pobieranie podatku na ZUS i wszystko włączyć do jednego podatku. Niestety, w szczegółach wszystko już kulało. Podatek 10% okazywał się mieć 40%, a terminy były z gatunku „jak nas wybierzecie, to zobaczymy”. Widać było, że koncepcje zmian – acz niezłe, były wymyślane na bieżąco, że to nie jest element jakiejś długotrwałej strategii.

Gdy upada wielki polityczny organizm, zlatują się sępy – no i takim była Nowoczesna – projekt medialny znanego ekonomisty, przez wiele lat radzącego sobie dobrze w państwie PO. Teraz poczuł krew, zaatakował – i udało się. Bo w Polsce można wprowadzić do Sejmu partię mając tylko jednego znanego jej przedstawiciela. Podobnie zresztą z Kukizem. Gdyby wprowadzono te jego wymarzone JOW-y – wszedłby chyba tylko on, no, może jeszcze senior Morawiecki.

No, a PiS miał genialną kampanię. Nie dziwię się, że Paweł Szefenaker, szef działań w internecie został teraz sekretarzem stanu. Bo przecież wydawało mi się, że nigdy nie będzie to partia lemingów i „zwykłych obywateli”, nie da się jej sprzedać nigdy jako partii postępu. Oni muszą walczyć, rozliczać się, ujawniać prawdę, a że niewiele z tego wynika, to aż nadto widoczne. Ale udało się. Schowali skrzętnie Macierewicza, przykręcili buzię Pawłowicz, pokazali to nowe, piękne, wymuskane oblicze PiS, które kazało wierzyć, że jest to realna alternatywa dla skostniałych rządów Platformy. Powtórzę, co pisałem przy Dudzie – majstersztykiem było uzyskanie takiego efektu, że dziś głosowanie na PO jest obciachem.

PiS wygrywa i… okazuje się, że mając świetny plan na kampanię, nie wiedzą nagle co dalej. Zauważalna była ta walka przez długie dni o to, jakie oblicze partia ma pokazać.

Oni przegrywali przez osiem lat wszystko co się da. Co się stało, gdy wygrają? Wtedy ławka kadrowa będzie się składać z trzech rodzajów ludzi:

  • Pierwsi – mali, bierni ale wierni, ci którzy wytrzymali fanaberie Prezesa.
  • Drudzy – fundamentaliści wszelkiej maści, którzy dostaną wreszcie zapałki, żeby sobie zrobić parę wybuchów.
  • Trzeci – takie typowe polityczne kanalie, które popierają tego, który akurat ma władzę.

Gdy patrzę na skład rządu Beaty Szydło, widzę wyraźnie dwie grupy.

Trzon „administracyjny” – to są właśnie starzy politycy PiS, którzy wytrzymali lata porażek i wracają (niektórzy skruszeni), teraz zamierzają dokończyć to, czego nie udało się zrobić w latach 2005-2007. Macierewicz, Ziobro, Kamiński – główni fighterzy, którzy mają ostatecznie zniszczyć ów mityczny Układ. Są też ludzie kojarzeni z lobby branżowymi, nie mniejszymi niż PSL – taki np. minister Jurgiel jest gwarancją, że na wsi, tak jak nic się nie zmieniło w czasach PO/PSL, tak samo nie zmieni się dzisiaj. Reforma KRUS – zapomnijmy.

Jest jednak też trzon „gospodarczy”, który mógł się wydawać zaskoczeniem, choć jeśli ktoś pamięta rok 2005 – niekoniecznie. Wtedy przecież mówiący o „solidaryzmie” PiS bierze na ministra finansów liberalną Zytę Gilowską, po raz pierwszy od dawna obniża składki ZUS. Teraz też powstanie Ministerstwo Rozwoju – a na jego czele szef jednego z większych polskich banków. To wyraźny sygnał do sfer gospodarczych, że nie będzie radykalnej zmiany polityki.

Można to interpretować na dwa sposoby. Nastawienie na rozwój, wzrost inwestycji, również finansowanych przez państwo, tak aby Polska konkurowała wreszcie na rynku międzynarodowym nie tylko niskimi kosztami pracy. Ale i pewnego rodzaju transakcja wiązana.

Bo PiS wygrał wybory proponując cały pakiet zmian socjalnych. I całkiem uzasadnionych. Bo wstydem jest dla naszego kraju, że opodatkowuje dochody niższe niż minimum egzystencji. To nie tylko podłe, ale i nielogiczne, obciążenie najniższych zarobków sprawia, że pracownik ma niewiele, a pracodawca nawet w przypadku płacy minimalnej ponosi wysokie koszty. No a krytycy „500 złotych na dziecko” to chyba nie widzieli budżetu polskiej rodziny która ma się utrzymać z pierwszego kwartyla zarobków. To będzie miało znaczenie, choć jak czytam o „urzędniczej” koncepcji na realizację tego – potwierdzenia, zaświadczenia, papierkowa robota – to się może wszystko wywrócić.

Tak czy inaczej – zwycięska partia tym razem ma zamiar obietnice zrealizować, po to aby wygrać kolejne wybory. Tyle, że to oczywiście kosztuje. I do tego jest potrzebne dogadanie się z każdym, kto im pomoże znaleźć w budżecie środki na te reformy. Tak więc liberalni ekonomiści dostają teraz wolne światło – róbta co chceta, pod warunkiem, że państwo nie zbankrutuje. Gdy słyszę o zmniejszeniu podatku CIT „dla małych firm” [dla jasności: małe, jednoosobowe firmy rozliczają się przez PIT – to jest rozwiązanie dla spółek kapitałowych] – to już przed oczami pokazują mi się te setki małych spółeczek, w których nasz wielki biznes będzie optymalizował podatki. Dobre i to, że nie będą musieli eksportować działalności na Cypr.

Acz wyjaśnienie może być prostsze – polska prawica miała od zawsze problem z ekonomią – była tam masa prawników, politologów, a na gospodarce mało kto się znał. I od czasów Mazowieckiego zatrudnia się zawodowych ekonomistów, dla których państwo będzie poletkiem do sprawdzenia swoich teorii, albo realizacji własnych interesów. Bo to, że ekonomista interesów nie ma jest równie prawdziwe, jak wiara w to, że wolny rynek jest racjonalny i zawsze działa prawidłowo.

Co wiemy po pierwszych dniach rządów PiS?

Ano to, że nie zamierzają się zatrzymywać. PO próbowało przycwaniaczyć i zabezpieczyć dla siebie stanowiska w Trybunale Konstytucyjnym. To zostało z łatwością podważone i teraz to PiS będzie miał TK po swojej stronie. Albo ułaskawienie Kamińskiego jeszcze przed wyrokiem. To ruch w stylu Wałęsy, który szukał skutecznych sposobów na ominięcie ograniczeń stawianych przez prawo – i mu się to udawało.

Co dalej? Obrońcy „starego porządku” są przerażeni. W Gazecie Wyborczej widzę średnio 6-8 artykułów dziennie o tym jak zły jest PiS. Co nie ma za bardzo sensu, bo oni dostali teraz rządy na cztery lata i na pewno tego nie zmarnują. Platforma wikła się w spory frakcyjne, SLD umarło i niech mu ziemia lekką nie będzie, PSL myśli jakby tu jednak wejść w jakąś lokalną koalicyjkę, Razem wróciło do memetyki stosowanej.

Brak w tym momencie wizji, którą można pokazać jako konkurencyjną dla państwa PiS, a ciągłe straszenie Kaczyńskim niewiele zmieni. Bo jeśli za cztery lata okaże się, że każda rodzina dostaje te 500 złotych, podatki obniżono, a budżet jednak nie upadł – to wtedy niezależnie od tego co Wyborcza napisze, PiS będzie miał zwycięstwo w kieszeni. Tego powinni się bać dzisiejsi opozycyjni politycy. Oczywiście może się też nie udać, budżet się nie zepnie, Unia zacznie nam podkładać kłody, stopy procentowe pójdą w górę, będzie dodruk pieniądza, zawita do nas inflacja. I wtedy to PO (czy też raczej ich następcy) będą mogli ogłosić hasło #polskawruinie i wrócić triumfalnie. Zobaczymy.

PS. Zdjęcie wykonane w Olsztynie, na końcowym odcinku czerwonego szlaku, który pięknie wyprowadza z doliny Łyny prosto do Starego Miasta.

Jak nasze państwo traci młodych

środa, 14 października 2015 23:15

ulotka_dla_studentow

Pisałem już o sytuacji z ostatnich wyborów prezydenckich, gdy kandydata PiS poparło 61% głosujących w wieku 18-29 lat. Jak to się dzieje, że PO traci młodych wyborców? Bo traci ich polskie państwo.

Piękny przykład znajdziemy dzisiaj w dodatku Tylko Zdrowie Gazety Wyborczej: Licz się ze zdrowiem. Ponad 600 tys. Polaków w wieku 18-26 lat „świeci na czerwono” w systemie e-WUŚ. O co chodzi?

Studenci do 26 roku życia mają prawo do bezpłatnego leczenia. Ale jeśli byli zatrudnieni, np. w czasie wakacji i pracodawca ich ubezpieczał, wtedy… zostają wyrzuceni z ubezpieczenia studenckiego. Muszą zostać ponownie zgłoszeni przez rodziców. Jeśli tak się nie stanie, nie otrzymają pomocy.

Ponieważ problem „nieubezpieczonych” przybrał już tak wielką skalę, oddziały wojewódzkie Narodowego Funduszu Zdrowia z całego kraju organizują na większości uczelni akcję informacyjną. Podczas niej studenci będą mogli sprawdzić swój status ubezpieczenia. Wielu z nich się dowie, że go nie mają.

Przykład wyjaśnienia z NFZ Kielce:

Dlaczego ubezpieczenie trzeba koniecznie sprawdzić? Ponieważ często jest się przekonanym, że wszystko jest w porządku i dopiero podczas wizyty u lekarza student dowiaduje się, że będzie musiał za nią zapłacić.  Okazuje się bowiem, że rodzice nie zgłosili go do ubezpieczenia. Albo młody człowiek dorabiał sobie w wakacje do stypendium, podjął sezonową pracę, by podreperować swój budżet, miał płatne praktyki i ubezpieczenie już wygasło. Prawo do świadczeń wygaśnie także w przypadku, gdy rodzice, którzy zgłosili dziecko do ubezpieczenia zmienią pracę i nie zgłoszą go u nowego pracodawcy.

Ministerstwo zdrowia nie dostrzega problemu i tłumaczy, że przecież NFZ nie może wiedzieć, czy student nadal ma prawo czy nie.

Zauważmy trzy rzeczy:

  • Po pierwsze: państwo wciąż traktuje swoich obywateli jako oszustów, to oni muszą udowadniać, że coś im się należy.
  • Po drugie: problemy systemowe państwo przerzuca na obywateli – nikt nie przyzna się, że popełniono błąd, że system najwyraźniej nadpisuje jedno prawo do ubezpieczenia drugim, nie dopuszcza sytuacji, aby ktoś korzystał z kilku uprawnień. Studenci nie usłyszą „przepraszam”, wskutek akcji informacyjnych NFZ dowiedzą się, że to na nich ciąży obowiązek przypilnowania, czy przypadkiem nie zostali skreśleni.
  • Po trzecie: problem nie dotknie obiboków – jeśli ktoś całe wakacje balował i żył na garnuszku rodziców, to nadal jest ubezpieczony. Dotyka tych najbardziej aktywnych, którzy podejmują pracę – i to podejmują legalnie, skoro zostają zgłoszeni do ZUS.

Teraz 600 tysięcy młodych ludzi ma szansę się odbić się od struktur państwa, otrzymać lekcję, że państwo ma ich potrzeby głęboko gdzieś.

Jestem przekonany, że zareagują odpowiednio przy urnach.

PS. Żeby było jasne, nie sądzę, aby za rządów PiS taka sytuacja się nie powtórzyła. Lekceważenie obywateli przez polityczną i urzędniczą kastę jest niezależne od partii.

13 pięter: historia, patologie i ideały

środa, 9 września 2015 09:04

190362

13 pięter Filipa Springera, to reportaż na temat, który aż dziwne, że tak niewielu autorów porusza. Chodzi bowiem o opisywaną kiedyś przeze mnie największą niesprawiedliwość III RP czyli kwestię mieszkaniową. Polskie wysiłki o zdobycie miejsca do życia – jaka to kopalnia pomysłów!

Charakterystyczna dla klimatu książki jest przytoczona przez Springera wypowiedź młodego człowieka, który mieszkanie dostał od rodziców i czuje się… gorszy od swoich rówieśników, bo on nie musi walczyć o to mieszkanie, nie musi zaciągać kredytu na 30 lat. Z tym koresponduje wizerunek człowieka biorącego kredyt mieszkaniowy jako osoby dorosłej – jakby dopiero zdolność kredytowa nobilitowała człowieka. Skoro bank decyduje, aby dać mi kilkaset tysięcy, to chyba traktuje mnie poważnie? No właśnie – to banki nauczyły nas myśleć o kredycie jako czymś normalnym. A przecież uwiązanie przez 30 lat do takiego zobowiązania normalne nie jest.

Ale po kolei. Zanim Springer opisze mieszkaniowe losy współczesnej Polski, zagląda do II Rzeczpospolitej, głównie do przedwojennej Warszawy – i pokazuje, że oni mieli podobne problemy do nas. Obok eleganckich willi i apartamentowców, zamieszkałych przez elity, były też brudne czynszowe nory, gdzie czasami w jednej izbie gnieździła się 10-osobowa rodzina. Ludzie zarabiający mało mieli tak jak dzisiaj niewielkie szanse na jakąkolwiek stabilizację mieszkaniową. W razie utraty pracy wisiała nad nimi groźba eksmisji do ośrodków dla bezdomnych, które opisywane są jako pierwsze kręgi piekieł i przypominają trochę to, co czytamy np. o gettach i obozach II wojny światowej…

Byli w II RP ludzie, którzy starali się tę sytuację zmienić – tak powstała choćby Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, gdzie mieszkania miały być dostępne dla robotników. Ale to była kropla w morzu potrzeb.

Springer pomija PRL – ponoć dlatego, aby nie wyszło, że to najlepszy okres jeśli chodzi o dostęp do mieszkań – przechodzimy do III RP. I tutaj autor na 13 kolejnych piętrach opowiada o kilkunastu różnych patologiach. Ludzie, którzy mieszkają w lokalach wynajmowanych na firmy, bo te są tańsze, a urzędy udają, że nie widzą innego zastosowania. Ludzie, którzy są wyrzuceni przez „czyścicieli kamienic”,albo oszukani przez developerów. Losy wynajmujących, podstawowy problem, czy wolno wbić swojego gwoździa czy nie. No i historie kredytowe. Łącznie z opowieścią człowieka mieszkającego z rodziną w garażu, bo na dom już nie starczyło. Wszystko uzupełnia punkt widzenia bankowców i doradców kredytowych. Zgadzam się mocno z opinią, że te wszystkie państwowe programy „mieszkania dla młodych” to jest wsparcie nie młodych, a developerów i banków – i jeden z powodów wzrostu cen nieruchomości. Bezsensownie przepalone publiczne pieniądze.

Nie opisuję szczegółowo, to trzeba znać. W reportażu Springera na pewno gdzieś się sami odnajdziemy i będzie to punkt wyjścia dla gorzkiej refleksji.

„13 pięter” to też reportaż z tezą. Bo Springer nie tylko pokazuje smutny stan, ale szuka rozwiązania, podpowiada, co może tutaj pomóc. Według niego jest to budownictwo czynszowe. Polaków nie stać na mieszkania na własność, więc powinni mieszkać w tanich czynszówkach, wspieranych przez państwo – podobnie jak działo się to w wielu innych krajach. Za błąd uważa możliwość „wykupu” mieszkań komunalnych, bo te przecież są potrzebne tym, którzy będą tam mieszkali, a nie tym, którzy odziedziczyli takie mieszkanie po babci i teraz mają dwa. Słabość polskiego rynku wynajmu widzi w tym, że większość wynajmujących robi to przypadkowo – bo właśnie mieszkanie po babci się trafiło. Dlatego powstają takie profile na FB jak ch. mieszkania do wynajęcia.

W przedwojennej Polsce Springer idealizuje pomysły ruchu spółdzielczego, w nowej – pokazuje pozytywne przykłady tzw. Towarzystw Budownictwa Społecznego.  No i to jest pewna słabość książki – zakładanie, że byłoby idealnie, gdyby tylko polityka mieszkaniowa państwa poszła w innym kierunku – wspierania TBS i czynszówek. Tymczasem nie jest to takie pewne. Wiemy, jak bardzo Polacy nie chcą mieszkać w mieszkaniach spółdzielczych, wiemy jakie jest nasze podejście do własności wspólnej, wiemy że własność jest zawsze postrzegana jako coś bardzo ważnego. Tam gdzie Springer narzeka na to, że polskich nieuregulowanych prawnie kamienic nie chcą kupować fundusze inwestujące w wynajem – przypomina mi się niedawna wypowiedź szefa Alior Banku. Wojciech Sobieraj bronił bronił kredytów hipotecznych – czy naprawdę chcielibyśmy wynajmować mieszkania od niemieckich emerytów? To chyba też nie jest dobre rozwiązanie. Ale trzeba coś robić.

Dlatego mimo paru zastrzeżeń, jest to jedna z najważniejszych książek tego roku.

Ocena 8/10, dostępny e-book.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: