VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na kwiecień 2010.

„Kapuściński Non-Fiction” – na chwilę po ostatniej stronie

wtorek, 20 kwietnia 2010 20:59

Wciąga. Wzrusza. Każe podziwiać człowieka, który rzucany między różnymi sytuacjami życiowymi stawiał sobie cel: pracować, pisać, pracować, pisać.

Artur Domosławski odkrywa motywy Kapuścińskiego i to, co stało za jego zachowaniem, wyborami życiowymi i pracą.

Pozwala mi sobie wyobrazić pierwszą wyprawę do Indii i przerażonego 22-letniego chłopaka, który prawie nie mówi po angielsku, kupuje na straganie „Komu bije dzwon”, żeby się uczyć, ale książka Hemingwaya jest dla niego za trudna. Dusi się w mieście, nie ma kontaktów, nie wie, o czym pisać. W końcu decyduje się, kupuje miejscowe ubranie i na miesiąc wybywa na prowincję. Po powrocie, do biura Polskiej Agencji Prasowej nie chcą go wpuścić, bo wygląda jak miejscowy obdartus.

Domosławski demaskuje mity. Jak choćby o tej teczce. W której prawie nic nie było. Setki dziennikarzy amerykańskich współpracowały z CIA, a Kapuściński z polskim wywiadem. Fragmenty nielicznych relacji, które pisał dla tego wywiadu. Okazuje się, że niewiele różniące się od relacji, które pisał dla PAP czy do swoich książek. Publicysta i dziennikarz, nie donosiciel.

Wielka burza wybuchła wokół tej książki. I teraz mogę mieć swoje zdanie o panu Bartoszewskim i o innych, którzy lali na Domosławskiego pomyje. W Polsce wielkich ludzi niektórzy traktować chcą jak święte krowy.

Że lubił uwodzić i miał liczne kochanki? Że nie poradził sobie z wychowaniem córki, która mimo 50-ki na karku nie wychodzi z cienia ojca? Że fascynował go komunizm i pisał wiersze o Stalinie? Przecież to jest biografia człowieka, a nie Boga!

Może tylko za często bawi się Domosławski w psychoanalityka, poszukuje przyczyn, pyta znajomych, stawia diagnozy… Jakby nie mógł przeżyć bez tego, że czegoś w Kapuścińskim nie zrozumie.

Bo poza małostkowością czy oportunizmem była w nim i odwaga. Parę lat po wierszu o Stalinie postawił wszystko na jedną kartę, pisząc pierwszy w stalinowskiej jeszcze Polsce prawdziwy reportaż o Nowej Hucie. Dobra biografia mówi dużo o czasach w jakich przychodziło żyć i jest opowieścią samą w sobie. Autor biografii dużo zrobił, abyśmy ten komunistyczny okres dobrze zrozumieli.

Od dawna było wiadome, że tworząc „reportaż literacki”, Kapuściński mocno podkreśla ten drugi człon. Takie książki jak „Cesarz”, albo „Szachinszach” są w większej części baśnią, alegorią, opowieścią o władzy i rewolucji niż prawdziwych ludziach. Ale kto, czytając Cesarza w tej jego starodawnej, barokowej formie mógł zakładać, że czyta suchą relację z faktów?

Nie ma tu więc rzeczy, które by szokowały czy zaskakiwały. Jest możliwość bliższego podejścia do człowieka, który za życia roztaczał wokół siebie atmosferę ochronną. Który nie chciał o wszystkim mówić – ale co chciał robić: to pracować, pisać, pisać. O świecie. Jeszcze na rok przed śmiercią planował podróż do Oceanii śladami Bronisława Malinowskiego.

Kapuściński należał do czołówki pisarzy polskich, których czytałem. I pozostał. Nie zawsze się z nim zgadzam, nie podzielam jego lewicowości i diagnozy problemów społecznych.

Po lekturze „Kapuściński Non-Fiction” nie wyrzucę jego książek. Na telefon przerzucę następne, te jeszcze nieczytane.

A Wam, jeśli twórczość Ryszarda Kapuścińskiego jest bliska, biografię mogę polecić.

Fotorefleksje

piątek, 16 kwietnia 2010 22:37

Zabawne, że dokładnie rok temu narzekałem na przeziębienie i pisałem o układaniu zdjęć. Przez ostatnie parę dni też mnie jakaś infekcja wyłączyła z normalnej pracy (a ściślej, ograniczyła ją do paru godzin dziennie, bo na więcej nie mam siły), więc przeglądam zaległe zdjęcia.

Niewątpliwie do pogorszenia się mojego stanu przyczyniło się to, że wczoraj wybrałem się pod Pałac Prezydencki. Pod Pałac idzie się ostatnimi dniami w trzech celach: albo stanąć w kolejce, albo zostawić znicz, albo robić zdjęcia. Ja robiłem to trzecie i przyznaję, że było mi głupio. Tu ludzie stoją, mocno zmęczeni po 6 czy 8 godzinach stania, a chodzą wokół nich tacy jak ja i trzaskają. Kupiłem w poniedziałek teleobiektyw, więc całe szczęście nie musiałem blisko podchodzić.

Wybrane zdjecia są na Picasie.

No, ale miało być o fotorefleksjach. Aparat cyfrowy mam od 6 lat, od 9 miesięcy lustrzankę. Nie mam wcześniejszych doświadczeń analogowych, bo przypadkowe fotki komunijną smieną trudno uznać za cokolwiek.

Pierwsza refleksja to samokrytyka. Oglądam dziś zdjęcia sprzed 4-5 lat i stwierdzam, że co drugie źle skadrowane, źle oświetlone, że na pewno bym dzisiaj z tego nie zrobił odbitki. Co więcej, gdy zacząłem się poważniej bawić lustrzanką i odkryłem coś takiego jak dystorsje i winietowanie – to teraz błędy te widzę na każdym starszym zdjęciu na szerokim kącie. :-) I cierpię, że zdjęcia z gór robiłem tylko w JPG, bo poprawiania wad obrazu na JPG program Canonowski nie obsługuje.

Nadal nie umiem patrzeć. Stoję sobie wobec sytuacji fotograficznej, jak choćby i wczoraj na Starym Mieście – i często nie mam pojęcia jak spośród tych tematów coś można wyciągnąć. Gdy tak się zastanawiam, przemyka obok mnie inny lustrzankowiec, gdzieś tam kuca, na coś tam patrzy, no i robi zdjęcie.

Druga refleksja to bezstylowość. Gdy oglądam zdjęcia znajomych, dobrych fotografów, to widzę, że choć może mi się to podobać lub nie, każdy z nich ma swój styl – dotyczy on zarówno sposobów robienia zdjęcia, jak też późniejszej obróbki.

Bo weźmy prosty balans bieli i kolorystykę zdjęcia. Mając plik RAW mogę dużo zmienić i tym samym wpłynąć na nastrój zdjęcia i całej kolekcji. Ale nie wiem w którą stronę pójść. Czy zostawić ciepły balans „cloudy” (na którym często robię domyślnie)? Czy w danym przypadku zrobić neutralnie, albo zimno? A może skonwertować do czerni i bieli? Wybieram różne decyzje, które w przypadku aktualnego zdjęcia mnie satysfakcjonują, ale potem oglądam cały zestaw i … nie do końca. Każde zdjęcie jest inne, ma inny pomysł (czy to źle?), nie patrzy się na to wszystko spójnie. Widzę w tym rozbicie samego siebie, bezstylowość ograniczoną do tego co akurat wydaje mi się ładne, choć mogłoby być inaczej.

Moje zdjęcia są co najwyżej poprawne. Czy kiedyś dorobię się swojego stylu? I w sumie czy chcę się dorobić? Najbardziej mnie zawsze cieszyło samo robienie zdjęć i oglądanie ich po wielu miesiącach, bo jednak przywołują wspomnienia. Nie mam ambicji artystycznych, choć to pewnie też jakaś deklaracja stylu. :-)

Ważne jest znać swoje ograniczenia. W fotografii szczególnie. Ograniczenie sprzętowe – bo nie kupię raczej obiektywów serii „L”, które oferują świetną jakość, ale są i drogie i wielkie. Fotografując też w dużej części niezawodowo, nie kupię też Photoshopa, na którym mógłbym to edytować, tak jak edytują zawodowcy.

Trzecia refleksja: finansowo kondycyjna. :-) Gdy targam tę swoją lustrzankę, męczę się z wymianą obiektywu, to myślę czy nie prościej było ze zwykłym kompaktem? Mieścił się w kieszeni, też robił zdjęcia, momentami świetne, zgrywało się pliki jpg i miało wszystko, a nie że zdjęcie i plik RAW to dopiero początek zabawy. No, ale nie ma co ukrywać, że mnie wciągnęło. Niestety, wciągnięcie to też finansowe. Ktoś na forum fotograficznym ładnie skomentował, że „zakup lustrzanki to tylko pierwsza rata”. I tak jest. Od czasu kupna lustrzanki z obiektywem „kitowym” wydałem na 2 kolejne obiektywy, filtry, statyw, pilota, osłony prawie drugie tyle.

I refleksja czwarta: tematyka zdjęć. Moje życie towarzyskie mógłbym podzielić na przed i po zakupie cyfrówki – po prostu wielu rzeczy które działy się przed majem 2004 nie pamiętam, a późniejsze zostały utrwalone. Choćby i zawierały ludzi, z którymi od dawna nie mam kontaktu. Pamiętam, jak ich wkurzałem tym ciągłym fotografowaniem. No, a od zakupu lustrzanki coraz mniej robię zdjęć znajomych. Parę razy przeszedłem się po firmie, wyciągnąłem na paru imprezach, wziąłem w góry – ale już w górach 90% to „widoczki” :-)   Więc zamiast utrwalania jakiś spotkań towarzyskich bardziej interesują mnie miejsca, w których jestem, chcę je zapamiętać przez obiektyw aparatu. I na razie nie ma odwrotu od łażenia z aparatem.

Toruńskie gołębie

poniedziałek, 12 kwietnia 2010 00:36

Oto, kto rządzi na Rynku Staromiejskim w Toruniu:

Sceny niczym z filmu „Ptaki”, akcja „Nie karm gołębi”, a gołębie są i nic sobie nie robią z mieszkańców, turystów i fotografów…

Plac Kaczyńskiego, skwer Szmajdzińskiego, ulica Skrzypka

sobota, 10 kwietnia 2010 19:44

Wciąż jestem w szoku.

Czytuję czasami opowiadania political-fiction, w których na przykład terroryści zabijają prezydenta i członków rządu. Prowadzić to ma do dalszych wydarzeń, które w efekcie zmieniają oblicze naszego kraju. Dziś parę minut po 10 skryłem się przed ulewnym deszczem w jednej z księgarni na toruńskim deptaku. Przeglądam książki, słyszę jednocześnie relację w radiu. Katastrofa… nieznana liczba ofiar … prezydent i małżonka są wśród pasażerów. Po chwili orientuję się, że to nie jest kolejna political fiction, że to nie jest słuchowisko w rodzaju „Wojny światów”, które mogłoby wciągnąć w nieoczekiwany sposób słuchaczy. Że to się stało naprawdę.

Przed deszczem chowałem się w paru miejscach, wszędzie już toczyła się rozmowa o katastrofie. Wszędzie niedowierzanie. Ale dlaczego właśnie TAM? Niemal od razu chce się stworzyć teorię spiskową, czy przypadkiem Putin nie wysłał tych kondolencji 10 minut przed katastrofą… Nie, w takie teorie nie wierzę. Choć nie ma co ukrywać, że tragedia jest na rękę wszystkim, którzy na wschodzie dobrze Polsce nie życzą. Oto po raz kolejny słowo „Katyń” będzie budziło w nas żal i bezsilną złość.

Ten polski pieprzony los. Czy my jesteśmy skazani na katastrofy, w których ginie elita narodu? Czy Bóg się nad nami zlituje i nie będzie fundował takich numerów?

Można było Kaczyńskiego nie lubić i nie cenić jako prezydenta, ale patrząc na listę pasażerów, każdy, kto nie traktuje rzeczywistości negatywnie znajdzie osobę, której śmierć będzie dla niego osobiście wielką stratą – a byli tam nie tylko politycy; z osób, które szczególnie ceniłem ks. Roman Indrzejczyk albo aktor Janusz Zakrzeński. Suma strat da wyrwę, którą trudno będzie załatać.

Egzystencjalny wniosek, że nikt nie ma pisanego czasu… Ale żyjemy dalej, katastrofa niektórym pozwoli przemyśleć swoje życie i stosunek do polityki, politykom może każe spojrzeć na swoje powołanie szerzej niż dotąd, choć na pewno i niektórzy na tym kołowrotków stanowisk zwyczajnie zyskają.

Konsekwencje bliskie: państwo polskie wyda kilkaset tysięcy złotych na wybór senatorów w miejsce tych, którzy zginęli. Kampania prezydencka ruszy wcześniej, a pan Komorowski będzie mógł już teraz poćwiczyć rolę prezydenta.

Konsekwencje dalsze: przyspieszony zostanie proces, który normalnie miałby miejsce za 30 lat lub więcej. Tragiczna śmierć tylu osób spowoduje potrzebę ich upamiętnienia – będziemy mieli więc ulice,
place, szkoły imienia polityków, którzy jeszcze niedawno byli „zwykłymi ludźmi” i nikt im nie myślał stawiać pomników. Historia pokryje tę zbiorową pamięć patyną i obok Narutowicza, Wojciechowskiego, Mościckiego, znajdzie się już Kaczyński.

(pisane na gorąco z pociągu Toruń-Warszawa)


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: