VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na kwiecień 2014.

Sprzedawcy strachu

poniedziałek, 28 kwietnia 2014 15:54

Krugerrand 1968 82001367

Od pewnego czasu w Polsce rozwija się popularny od dawna w Stanach nurt „apokaliptyki finansowej”.  Jego założenie jest godne uwagi – system finansowy świata zmierza ku zagładzie, a wszystko co trzymamy w bankach stanie się niedługo bezwartościowe. W zasadzie już jest bezwartościowe – bo waluty papierowe od dawna opierają się tylko na obietnicy rządów, nie zaś na realnych aktywach, jak to miało miejsce do połowy XX wieku. Wszyscy jesteśmy zanurzeni w nakręcającej się spirali długu i kiedyś wreszcie to pęknie. Upadnie jeden bank, potem drugi, potem kolejne państwa, strefa Euro czy Stany. Raz, że do pieniędzy nie będziemy mieli już dostępu, dwa że tych papierów które chowamy pod poduszką nikt już nie będzie gwarantował.

Apokaliptycy, zależnie od zainteresowań, radzą skupić się na dwóch rodzajach inwestycji – albo w nieruchomości i ziemię, albo w metale szlachetne, głównie złoto. Gdy wszystko upadnie, złoto stanie się nową podstawą wartości, a ziemia wartość miała i mieć będzie.

Co ze złotem? Trzeba je kupić. I tu przechodzimy do biznesu opartego na sprzedawaniu strachu. Ceny złota – dość logicznie – rosną wraz z niepewnością na rynkach. Przykładowo ostatni kryzys ukraiński spowodował początkowo mocny wzrost, potem szybkie wyhamowanie, gdy okazało się, że jednak wojny światowej na razie nie będzie.  Firmy sprzedające złoto starają sie przy okazji edukować swoich klientów. Edukacja polega na wpajaniu przekonania o nieuchronności zagłady, na co jedynym rozwiązaniem jest ich produkt. Złote monety, sztabki, czekoladki, i tak dalej.

Złoto trzeba kupić – ale klient indywidualny nie dostanie takiej ceny za uncję jak na nowojorskiej giełdzie. Cena uncji to obecnie około 3950 zł, ale najtańsze monety uncjowe dostaniemy po 4200-4250 zł. 6-7% marży to nie jest jeszcze tak źle. Tyle, że uncja to chyba za dużo, żeby w czasach apokalipsy zapłacić za zakupy. Można kupować sztabki jednogramowe – ale tam marża wzrasta już do kilkunastu czy kilkudziesięciu procent.

Sprzedawcy nie wieszczą jedynie apokalipsy – wspominają też po prostu o długoterminowej okazji do inwestycji, bo w długim okresie złoto zyskuje zawsze na wartości (czasami okres jest bardzo długi, w latach 80. złoto mocno taniało). Skoro jest inwestycja, to i założenie, że kiedyś złoto sprzedamy. Te same firmy, które sztabki sprzedają, chętnie je od nas odkupią. Ale tutaj spread będzie wynosił już do kilkudziesięciu procent. Na razie na tym zarobi wyłącznie pośrednik.

Nie wolno zapomnieć lekcji historii. W czasie II wojny światowej życie ludziom ratowało właśnie złoto, złote dolary czy biżuteria. Nie żadne papiery wartościowe czy obligacje (wtedy jeszcze w papierze, a nie zapisie elektronicznym), które w większości wraz z rozpoczęciem okupacji niemieckiej straciły większość wartości. Wydaje mi się, że trochę złota w portfelu może być potrzebne na tę naprawdę czarną godzinę i może sobie nawet kupię. Ale poza tym, do sprzedawców złota (i strachu) mam dość sceptyczne podejście.

Wieczerze z ubogimi

sobota, 19 kwietnia 2014 19:30

Przychodzą święta. Te, albo tamte. I każde jest okazją, aby możni tego świata pokazali, jak blisko są z ubogimi, bezdomnymi, bezrobotnymi. Spożyć z nimi wieczerzę wigiliną czy śniadanie wielkanocne to cel prezydentów, burmistrzów, posłów i biskupów.

Razem z możnymi przychodzą fotoreporterzy. I widzimy później relacje w gazetach i portalach internetowych: ksiądz biskup samodzielnie kroi chleb, a wokół stołu ze spłoszonym wzrokiem siedzą wymizerowani ludzie w tureckich sweterkach i kurtkach pamiętających bazar pod Pałacem Kultury.

Zastanawiam się, dlaczego w takich przypadkach nie pomyśli się o godności tych „ubogich”. Pójście po pomoc do którejś z instytucji jest dla nich na pewno przekroczeniem pewnej granicy, przyznaniem się do własnej słabości i tego, że sami nie dali rady. Uczucie to bardzo paskudne. No, a świadomość, że potem pojawią się twoje zdjęcia z etykietką „ubogi” na pewno nie poprawia samooceny. Pomijam tutaj całkiem liczną patologię, która chętnie wyciąga ręce po każdą pomoc, a złapawszy za rękę, wyrwie i ramię. O, ci to będą chętnie pozowali do takich zdjęć.

Oglądałem kiedyś archiwalne zdjęcia ze Stanów, z czasów Wielkiego Kryzysu – rzędy mężczyzn stojących po zasiłek dla bezrobotnych. Niektórzy odwracali się, albo zasłaniali twarze. Czuli, że uwiecznienie ich w ten sposób jest dla nich czymś uwłaczającym. Dziennikarstwo ma jednak swoje prawa. Ma rejestrować rzeczywistość, niezależnie czy się to komu podoba czy nie.

Ale zastanawiam się, czy uśmiechnięty ksiądz biskup – bo akurat relacja z jadłodajni praskiego Caritasu zwróciła moją uwagę – pamięta jeszcze o tym, że „kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu”. Bo w takich przypadkach to nie jest jałmużna tylko PR. Którego koszty ponoszą także i obdarowani.

10 lat pisania tego bloga

wtorek, 15 kwietnia 2014 14:55

Właśnie mija 10 lat od pierwszych wpisów na na VrooBlogu.

Ostatnio piszę tu mało, najmniej na tematy osobiste, bo i motywacji mam niewiele. Co najwyżej dzielę się uwagami o polityce i kulturze. Wielkie dni VrooBloga zdecydowanie są już za nim. Strony kasował nie będę, choć nie o wszystkim, o czym pisałem kiedyś, napisałbym dziś. No, ale do archiwów już trafiło, więc usuwać nie ma sensu.

Warto jednak spytać, czy cele, jakie sobie kiedyś zakładałem zostały zrealizowane. Tak, bo stawiałem sobie cele. W kwietniu 2005 roku, podczas pierwszej rocznicy bloga podzieliłem się fragmentem z pamiętniczka:

Dlaczego blog?

1. Zapiszę wrażenia, pomysły, uwagi, które inaczej by zniknęły. A które nie są na tyle osobiste, żeby ich nie upublicznić.

2. Poćwiczę się w pisaniu. W moich planach życiowych ma to znaczenie.

3. Rozmowy z innymi… to może tylko przynieść coś ciekawego. Szczególnie gdy zupełnie się nie zgadzamy. :-)

4. Lekkie dowartościowanie. Nie, nie traktuję bloga jako formy psychoterapii, ale zawsze radośniej gdy można przeczytać krzepiący komentarz.

Po kolei:

  1. O tak – wrażenia, pomysły i uwagi – nie było gdzie zapisywać, więc tutaj zostają po wsze czasy. Strasznie nie lubię tego, że kiedyś Blip, a teraz Facebook rozleniwia mnie – zamiast napisać na blogu, to pisałem tam – bo raz że szybciej, dwa że… na reakcję można liczyć łatwiejszą.
  2. Zdecydowanie. Jak patrzę na swój styl z dziesięć lat temu, a dziś – to widzę różnicę. W 2005 roku założyłem swojego bloga firmowego, no a w 2010 Świat Czytników, który dzisiaj jest moim głównym blogiem. Dodajmy do tego te wszystkie analizy czy raporty, które piszę – wychodzi na to, że w zasadzie utrzymuję się z pisania. Kto wie, może za 10 lat zdecyduję się na jakąś powieść? ;-)
  3. Było na blogu sporo dyskusji na rozmaite tematy, czasami coś świadomie rozniecam, choć często też po prostu siedzę okrakiem na barykadzie, niekoniecznie identyfikując się z tą czy inną opcją. Bywało już tutaj lewicowo i antykościelnie, ale i na odwrót. :-)
  4. Co tu mówić, każdy komentarz krzepi. Świadomość, że ktoś to czyta dawała wielką radość na samym początku, dziś troszkę spowszedniała – choć nie wolno mi zapominać o szacunku dla ludzi, którzy poświęcają swój czas akurat dla tej strony. Dziś w erze lajków czyli ostatecznej formy psychologicznego „głasku” to wszystko zdaje się tracić wartość, a przecież wcale tak nie jest.

Dodać trzeba coś jeszcze. Blogosfera eksplodowała. I rozwaliła w strzępy to co pamiętam sprzed 10-12 lat.

Bo przecież zanim zacząłem VrooBloga pisać, to blogów było już sporo. Niemal wyłącznie osobiste i o swoim życiu, czy też o jego wycinkach. Fajnie było śledzić blogi znajomych, czytać co u nich, kibicować im, kłócić się, dzielić i umawiać czasami na spotkania. Teraz jest Facebook, wielki zły Facebook, który wysysa tak wiele twórczej aktywności. A spotkać się też nie ma czasu.

Kiedyś blogerzy do siebie linkowali, kto z młodych pamięta słowo „blogroll”? Dzisiaj ikoną tego światka jest Kominek, który szczyci się tym, że usuwa linki z komentarzy.

Kiedyś nabijaliśmy się z różowych blogasków na Onecie. Dzisiaj te dzieci mają dwadzieścia parę lat i prowadzą blogi o „lifestyle”. Ładny szablon i paru akapitów wypranych z jakiejkolwiek oryginalności. Tragedią ludzi tworzących własne media jest to, że nie mają za dużo do powiedzenia. W tle oczywiście marzenie o tym żeby zarabiać jak ci blogocelebryci, którzy załapali się do kampanii wielkich marek.

Nie jest oczywiście tak, że nie ma czego czytać – wciąż są blogi świetne i literacko i treściowo – i nawet dostają nagrody jak np. Zorkownia, Halo ZiemiaZuch pisze i inni – żeby tak się do jednej litery ograniczyć. Ale myślenie o tym, że na blogu trzeba zarabiać skaziło w jakiś sposób blogosferę. No, akurat jestem wśród tych, którzy na blogach zarabiają. Ale zakładając któregokolwiek ze swoich blogów nie myślałem, że wyciągnę z niego choćby grosik. 

A może… po prostu było fajniej być trochę młodszym? :-) To już teraz? Nostalgia za dawnymi dobrymi czasami i narzekanie, że kiedyś było inaczej? Całkiem możliwe. Bo nie czuję już wspólnoty pokoleniowej z ludźmi, którzy w tym momencie decydują o kształcie blogosfery. Oj, pesymistycznie zabrzmiało. A przecież taka rocznica może tylko cieszyć.

Dziękuję wszystkim za śledzenie VrooBloga przez ostatnie dziesięć lat. :-)

[52 książki] I jak tu nie biegać

niedziela, 13 kwietnia 2014 23:03

Wciąż trwa moje biegowe szaleństwo, które oznacza czytanie wszystkiego na ten temat i brak realnych efektów tej lektury. Fakt, w zeszłym roku zrezygnowałem z prenumeraty magazynów biegowych (tam jest non stop to samo), ale książki czytam.

Tak więc, gdy ukazała się książka „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej, rzuciłem się do Woblinka aby ją kupić. Po czym przyszło otrzeźwienie. Sadowska jest „znaną dziennikarką”. No cóż, ja jej nie znam, nie oglądam telewizji. Czy nie jest to po prostu próba podpięcia się pod popularny temat?

No niestety jest.

To książka osobista, bardziej o autorce niż o bieganiu. Sadowska po prostu uwielbia się chwalić. Rety, gdzie ona nie startowała – Nowy Jork, Tokio, Wenecja, wakacje na brazylijskiej wyspie. Czego to ona nie jadła, jakich ma wspaniałych przyjaciół. Ha, cieszę się, że ludzie mediów mogą sobie pozwolić na takie wojaże. Jeśli to ma jednak zachęcić do biegania, to chyba źle trafiono – przeciętna czytelniczka (bo to jednak książka głównie dla kobiet) pomyśli, że to całe bieganie jest celebryckim wymysłem. Z jednej strony opowieści o tym, że zwiedziła dzięki bieganiu cały świat i jak to się obkupiła na Expo w NY, z drugiej podkreślanie, że to przecież bardzo prosty sport…

Sadowska próbuje pisać dla początkujących, pyta trenerów, innych znanych biegaczy o rzeczy podstawowe, jednak sama będąc zaawansowana czasami przemyca stwierdzenia niezrozumiałe – czy np. wszyscy zrozumieją padające mimochodem określenie „bieg na agrafkę”?

Najfajniejsza część książki to kwestie dotyczące motywacji. Gdy autorka pisze o samym bieganiu – pozostaje najbardziej autentyczna, no nie można dla lansu biegać regularnie maratonu, widać, że ona to kocha i chce swoją pasją zarazić innych. Więcej autentyczności znajdziemy jednak na dowolnym blogu biegowym. Dla mnie książka jest wizytą w innym świecie, do którego nie aspiruję i który jest mi obcy.

Co jest najbardziej charakterystyczne – w pewnym momencie autorka wspomina o książce Murakamiego, „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” – że… nie dała rady jej przeczytać mimo paru podejść. A tymczasem dla mnie Murakami napisał – również w takiej blogowo/dziennikowej formie – jedną z najlepszych rzeczy na ten temat. O długich kilometrach z muzyką i myśleniem. O radości i smutku uzależnienia biegowego. O tym, jak bieganie ukształtowało go i zmieniło jako człowieka. Murakami się nie chwali. A jednak jego książka robi ogromne wrażenie i przeczytałem ją już ze trzy razy.

Ocena: 4/10.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: