VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na styczeń 2006.

Czego słuchałem 10 lat temu? :-)

poniedziałek, 2 stycznia 2006 15:06

Mania podsumowań najbardziej była widoczna w moim stosunku do muzyki. Od początku świadomego słuchania (lata 1992-93) chciałem jakoś utrwalić swoje przeżycia, aby móc sobie do nich potem wrócić. Poetą nie jestem, dzienniczka prowadził nie będę, została więc metoda typowa dla umysłu ścisłego.

Zwyczaj liczenia zaczął mi się już w 1993 i dotyczył Listy Przebojów Trójki – wkrótce jednak gusty moje i fanów Niedźwiedzkiego mocno się rozminęły i pomyślałem o rankingu, z którego będę w 100% zadowolony.

W połowie roku 1995 postanowiłem zapisywać ile razy wysłuchałem danej płyty, a następnie podliczać: liczbę razy, liczbę minut, minuty poświęcone poszczególnym wykonawcom itd.

Najpierw przez 3 lata był zwykły papier w kratkę. Pod koniec miesiąca siadałem z kalkulatorem i podliczałem kolumny. Ach te emocje. Czasami do końca nie byłem pewien czy wygra płyta X czy Y. :-) I te dylematy metodologiczne. Jeśli kupiłem płytę 27 marca, to czy nie będzie sprawiedliwie liczyć ją od kwietnia? Bo w marcu nie miała szans zaistnieć w rankingu… Co z płytami, których słuchałem przez majem 1995? Jak mogę estymować ile razy ich wcześniej słuchałem, tak aby „top wszechczasów” był prawidłowy? I tak dalej.

(eh, dlaczego nie zostałem jakimś pieprzonym analitykiem finansowym? żyłbym sobie porównując kolumny liczb i dostawałbym za to naprawdę niezłe pieniądze).

Gdy dorobiłem się peceta, prawie od razu zacząłem rzeźbić program w Turbo Pascalu, do którego przez dwa miesiące (!) wklepywałem wszystkie dane papierowe.

Potem wreszcie baza danych w Accessie, rozmaite kwerendy, raporty, podsumowania, statystyki.

Na początku 2002 zabrakło mi czasu i ostatecznie skończyłem z prowadzeniem takiej listy. Ale to co zapisałem daje mi wgląd w moje dawne muzyczne miłości.

Oto 25 najczęściej słuchanych płyt roku 1995. A ściślej od maja, bo wtedy zacząłem prowadzić zestawienie. :-)

  1. Yes – Union
  2. Metallica – Master Of Puppets
  3. King Crimson – Three Of A Perfect Pair
  4. Oldfield Mike – Crises
  5. Talking Heads – Speaking In Tongues
  6. Yes – 90125
  7. King Crimson – Thrak
  8. Oldfield Mike – Songs of Distant Earth
  9. Collage – Baśnie
  10. Oldfield Mike – Islands
  11. Collage – Moonshine
  12. Voo Voo – Rapatapatoja
  13. Voo Voo – Zapłacono
  14. Oldfield Mike – Tubular Bells II
  15. Liroy – Albóóm
  16. Turbo – Epidemie
  17. Smiths – Singles
  18. Kazik – Oddalenie
  19. Jon & Vangelis – the Best of
  20. U.K. – Danger Money
  21. Pearl Jam – Ten
  22. Kobranocka – Niech popłyną łzy
  23. Collage – Zmiany/Changes
  24. Voo Voo – Snopowiązałka
  25. Metallica – Ride The Lighting

Spory tu rozrzut. Wygrała dosyć słaba płyta Yes, ale wtedy była to dla mnie nowość i zupełne objawienie na cały miesiąc – gdy nie było czego słuchać, to słuchałem Union. :) Widać też, że chociaż króluje muzyka niezbyt popularna, to i mnie dopadł pokoleniowy szał pierwszej płyty Liroya.

Dziś wszystkie te płyty znam w zasadzie na pamięć. Do niektórych wracam bardzo często, choćby Moonshine, Master of Puppets, 90125 czy Zapłacono. Co pewnie świadczy o jakiejś wartości tej muzyki – skoro po 10 latach chce mi się jej słuchać. Innym płytom wystarczy przypomnienie raz na rok czy dwa. Niedawno posłuchałem sobie Islands, jakoś nie mam potrzeby do tego wracać.

Eh… chyba dostateczny dowód mojego zrycia, czyż nie?

Podsumowania

2 stycznia 2006 14:44

A ja droga Rozalko bardzo lubię podsumowania.

W świecie, który biegnie coraz szybciej i pociąga nas ze sobą, takie noworoczne refleksje pozwalają na chwilę wytchnienia. Warto pamiętać te wszystkie dobre chwile, o dziwo okazuje się, że było ich całkiem dużo.

Ciekawie też wypada porównywanie siebie teraz i rok temu, dwa lata temu, ha – nawet 10 lat temu. Podobno jeśli przy takich porównaniach czuje się lekkie zażenowanie, wszystko w porządku, znak że się rozwijamy. :)

Może wynika to też trochę z mojej natury: nie lubię nowych doświadczeń, lubię natomiast wracać do starych. Muszę się w tym oczywiście temperować, bo inaczej resztę życia spędziłbym siedząc w fotelu i przeglądając zdjęcia.

Klasyka na nowy rok

2 stycznia 2006 00:24

Od paru lat mam nawroty „fazy” na muzykę klasyczną.

Moje lubienie tego gatunku jest dosyć specyficzne, bo opiera się bardziej na kompozytorach, niż okresach muzycznych.

Czyli klasyka: bardzo lubię symfonie i kwartety Haydna, wobec Mozarta jestem właściwie obojętny.
Albo romantycy. Lubię Czajkowskiego, Musorgskiego, Dworzaka, Rimskiego-Korsakowa, nie przekonałem się dotąd ani do Chopina, ani do Liszta, ani do Rachmaninowa, którzy po prostu smęcą. :)

Muzyka współczesna to odrębna bajka. Dwóch kompozytorów uwielbiam, wciąż zdobywam nowe nagrania i poznaję kolejne fragmenty twórczości.

Prokofiew – to twórca całkowicie progresywny. Miesza i cytowanie z przeszłości i poszukiwania, i lirykę i agresję, wszystko podparte sporym humorem. Jako człowiek był mniej wizjoernski niż jako kompozytor. Dał się zwieść sowieckiej propagandzie, wrócił w latach 30 na stałe do ZSRR, no i ostatnie 15 lat życia miał właściwie stracone twórczo.

Lutosławski – do jego muzyki podszedłem trochę jak do wyzwania. Jak można czerpać przyjemność z czegoś, co jest na pierwszy rzut ucha kupą hałasu? Kasetę z „III Symfonią” kupiłem już w liceum. Nic nie rozumiałem, głowa bolała po 3 minutach. Dopiero parę lat temu, metoda małych kroczków, kolega-recenzent muzyczny, który pożyczył kilka płyt. Słuchanie i jednoczesna lektura przewodnika płytowego. No i niezapomniane momenty, gdy nagle ogarnia się intelektualnie całość tego hałasu. Dziwne to bardzo. Po słuchaniu Lutosławskiego jestem intelektualnie wyczerpany, ale ta muzyka przynosi mi ogromną przyjemność. Oczywiście muzyka do słuchania przy obiedzie to nigdy nie będzie. Tu trzeba się skoncentrować, zamknąć oczy i dać się ponieść.

A w ramach dzisiejszego powrotu posłuchałem sobie:
Dworzak – IX Symfonia. Zdecydowany klasyk, którego z każdym słuchaniem lubie bardziej.
Prokofiew – IV Symfonia. Muzyka niepokorna, irytująca czasami. Ale słuchając żałuję, że Prokofiew nie żył 50 lat później, bo pewnie by wykorzystał syntezatory i gitarę elektryczną. :) Wtedy wpisałoby sie to świetnie w estetykę art-rocka.
Szostakowicz – Koncert na fortepian, trąbkę i orkiestrę smyczkową. Dowcipny, kolorowy, lekki. Po nim Suity Jazzowe tego samego kompozytora – jakaż różnica w porównaniu z ponurymi symfoniami…

Kategorie: Muzyka
2 komentarze

Jak było?

niedziela, 1 stycznia 2006 23:35

Taki był, mój drogi blogasku, rok 2005.

Trzy najważniejsze wydarzenia:
1. Związek. Burzliwy, udany, choć zakończony. Ale wzajemne przyciąganie i sympatia zostały, to chyba nasz największy sukces, którego nikt zresztą nie rozumie. (Bo jak można się rozstać bez kłótni i rzucania przedmiotami?)
2. Wypłynąłem na powierzchnię z firmą. Fale duże.
3. Parę bardzo owocnych znajomości i przyjaźni… Jak wielu ciekawych ludzi można poznać za pośrednictwem bloga!

Trzy pomyłki:
1. Parę decyzji finansowo-zawodowych, które mi skutecznie wydrenowały konto.
2. Pominąłem sporo okazji zrobienia ciekawych rzeczy. Wciąż blokady.
3. Angażowałem się w parę spraw, które mi zabierały czas, a nie dawały wiele w zamian. Choćby parę miesięcy na Ogame – pisałem o tym w listopadzie. Czas też na przejrzenie znajomości. Pewna społeczność była dla mnie objawieniem roku 2004, lecz teraz przynosi głównie frustrację i sygnały, że niekoniecznie jestem tam potrzebny.

I odrobina popkultury.

Trzy najważniejsze płyty:
1. Sufjan Stevens – Illinois
2. Decemberists – Picaresque
3. Lao Che – Powstanie Warszawskie.

Trzy najważniejsze filmy:
1. Miłość na żądanie
2. Tulipany
3. Życie jest cudem


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: