VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na sierpień 2014.

Dlaczego nie spytam sąsiada?

wtorek, 26 sierpnia 2014 00:45

W najnowszym numerze miesięcznika „Znak” tematem miesiąca są RZECZY – to jak do nich podchodzimy, jaką rolę pełnią w naszym życiu i jak zachować wobec nich trochę dystansu. Na przykład Marcin Trzciński odwiedza polskie piwnice i pyta właścicieli o ten cały bałagan, który tam można znaleźć. Oj, można.

Jest też wywiad z twórcami bloga Droga do prostego życia. Nie są minimalistami, mówią raczej o tym, że wybrali dobrowolną prostotę. Że chcą żyć normalnie, tak jak się żyło kilkadziesiąt lat temu – a że dzisiaj to nie jest oczywiste – to taki paradoks naszych czasów.

Jeden przykład, który najbardziej mnie uderzył. Wiertarka. To jest narzędzie, którego potrzebujemy średnio parę razy w roku. W całym bloku czy na całej klatce taka wiertarka mogłaby być w jednym mieszkaniu i można by ją sobie po prostu pożyczać. Ale nie – wiertarkę kupuje prawie każdy. Dlaczego po prostu nie pójdę do sąsiadów, jeśli mi czegoś brakuje, tylko myślę o tym, jak to kupić? Dlaczego te więzi sąsiedzkie tak zanikły, że myślimy o zwróceniu się o pomoc dopiero w naprawdę trudnych sytuacjach, a nie na co dzień, gdy brakuje przysłowiowego proszku do pieczenia.  Czy to ta nasza mobilność, która sprawia, że naprzeciwko co chwilę mieszka kto inny? Czy to brak zaufania do obcych ludzi, obawa o to że zostaniemy wykorzystani i jeśli ktoś od nas pożyczy wiertarkę to ją zajedzie? Czy raczej dziwnie pojęta samowystarczalność, w której prośba o pomoc oznacza przyznanie się do jakiejś słabości?

Nie wiem.

Modny ostatnio minimalizm wydaje się być trochę egoistyczny. JA się pozbędę niepotrzebnych rzeczy, JA się spakuję w jeden plecak, JA będę miał tylko 100 przedmiotów. A co z tym, że jednak się z kimś mieszka, te przedmioty dzieli, ma inne priorytety?

Swoją drogą moje podejścia do wyrzucania zbędnych rzeczy (o czym kiedyś pisałem) spełzły na niczym. Mam wciąż więcej książek (hej, w mieszkaniu w Olsztynie, do którego nie przewiozłem książek z W-wy jest jeszcze pusta półka, no i powoli się zapełnia), ale przede wszystkim różnych gadżetów. W pokoju są teraz ze mną cztery czytniki oraz iPad. Gdzie się nie ruszę, tam jakaś elektronika. Przerażające to trochę jest.

W adidasach w góry i czyja to wina

wtorek, 19 sierpnia 2014 21:33

Nie lubię tych dziewięciu kilometrów asfaltu, które prowadzą do Morskiego Oka. Jasne, dla mnie również było to pierwsze zetknięcie z Tatrami, jeszcze w liceum. Dziś jednak kojarzy się głównie z monotonią, bólem stóp w ciężkich butach przy schodzeniu, dzikim tłumem, wymęczonymi końmi i hałasem. Wrzaski dzieci, przekrzykiwanie młodzieży, opowiadanie swoich historii przez szacownych wujów.

Większość przeciętnych urlopowiczów ubiera się na ten spacer podobnie jak na Krupówki, nie pamiętając, że chociaż po asfalcie, to jednak idą w góry. W ostatni czwartek szliśmy tym asfaltem do Doliny Roztoki w rzęsistym deszczu – praktycznie przez 6 godzin, ze złośliwą przerwą tylko na pół godziny w Pięciu Stawach. Mijaliśmy ludzi nie tylko bez płaszczy przeciwdeszczowych, ale nawet bez kurtek, ot bluza dresowa z kapturem albo bez. Jasne, jest lato, parę godzin na deszczu może przynieść co najwyżej przeziębienie. Ale co, jeśli delikwent wyjdzie gdzieś dalej i wyżej?

Parę dni później na Hali Kondratowej moje brwi unosiły się ze zdziwienia na widok ludzi wracających prawdopodobnie z Giewontu. Pięcioletnie dzieci, dzieci trzymane na rękach, adidaski, krótkie spodenki. Znajomi, którzy na Giewont poszli opowiadali o panu z tradycyjnej kolejki do łańcuchów, który był w sandałach i gdy zaczęło lać, włożył pod te sandały skarpetki. :-)

Ja z kolei poszedłem z przełęczy pod Kopą na Kasprowy. Właśnie przestało padać (a grad przy podejściu pod przełęcz sprawił, że poważnie się zastanawiałem nad wycofaniem), wiało jak cholera, włożyłem wszystko co miałem, łącznie z czapką i ciepło mi wcale nie było. Tymczasem mijałem ludzi w krótkich spodenkach, nie mających niczego więcej – żadnej kurtki, swetra, w małym plecaczku pewnie butelka coli. Przez prawie dwie godziny na grani wydarzyć się może wszystko, łącznie ze wspomnianym gradem i choć droga nie jest trudna i mało tam ekspozycji, może być niewesoło.

Co roku dyżurnym tematem w mediach jest bezmyślność turystów – idą nieprzygotowani w wysokie góry, gdy już nie mają siły, dzwonią po TOPR. Nie wiem ile jest akurat takich przypadków, ale bezmyślność widać. Pytanie, kto jest za nią odpowiedzialny. Czy tylko turyści, którzy nie przestudiowali przewodników i map? Czy może także organizacje, takie jak Tatrzański Park Narodowy, które odpowiadają za szlaki?

Oznaczenia szlaków wyglądają zawsze tak samo – niezależnie czy prowadzą na wymagającą pewnych umiejętności Świnicę czy też na bezproblemową przełęcz Liliowe.

Dlaczego np. na oznaczeniach szlaków nie ma choćby gwiazdek oznaczających trudność? Jedna gwiazdka – dla każego, dwie gwiazdki – dla posiadających odpowiedni ubiór, trzy gwiazdki – dla przygotowanych na ekspozycję czy stromizny. Ludzie czasami pytają się nawzajem przed wejściem na szlak, jak tam będzie. Niektórzy są nadal przekonani że np. kolor czarny oznacza szlak bardzo trudny – w tym roku dostałem takie pytanie od grupy Rosjan w Dolinie Roztoki. Swoją drogą poleciłem im szlak niebieski, który był mniej stromy niż czarny, ale są tam słynne Danielki, czyli płyty skalne, bardzo śliskie w deszczu.

W Tatrach widziałem tylko raz jawne ostrzeżenie przed niebezpieczną górą – przed Kościelcem, na którego faktycznie próbują dostać się turyści rozpędzeni wejściem na przełęcz Karb.

Sam byłem świadkiem jak adidasowa rodzina z 8-letnim może chłopcem pytała schodzących z Kościelca, czy góra nie będzie dla niego za trudna. Na szczęście mieli na tyle rozsądku, aby ich posłuchać – i zapowiedzieli młodemu, że „za rok”.

Będąc w Walii wybraliśmy się do parku narodowego Brecon Beacons, gdzie na jednym ze szlaków trafiliśmy na takie oto ostrzeżenie.

Faktycznie przejście po śliskiej półce skalnej w normalnych butach byłoby trudne i wycofaliśmy się – zgodnie z radą doszliśmy do wodospadów okrężną drogą.

Brakuje chyba czegoś takiego w Tatrach. Miejskie ciuchy na Morskim Oku czy Kasprowym nie sprawiają kłopotów, gorzej jeśli uznaje się to za normalny ubiór w góry. Wiem, że TPN próbuje różnych podejść do edukacji turystów – patrz świetne próby stworzenia informacji na asfalcie na drodze do Morskiego Oka. Miejmy nadzieję, że coś sensownego wymyślą.

Ochojska o pomaganiu

sobota, 9 sierpnia 2014 10:29

W Dużym Formacie ważny wywiad z Janiną Ochojską na temat pomagania.

O tym, że jak często dajemy 2 złote żebrakowi i zaklejamy swoje sumienie, choć w ten sposób często wspomagamy żebracze gangi. Lepsze jest zainteresowanie.

Wejść w kontakt. „Gdzie jest twoja mama?”. „Dlaczego stoisz na ulicy?” „Skąd jesteś?”. Oczywiście ten kontakt nie będzie łatwy, bo żebrzący może tego nie chcieć, coś nieprzyjemnego odburknie. Może nie znać polskiego, jeśli to rodzina Romów z Rumunii. Ale trzeba próbować dowiedzieć się, jaka jest sytuacja tej osoby.

A jeśli wiemy że można pomóc, to szukać organizacji, co oczywiście łatwe nie jest:

Nie licz, że zadzwonisz, a oni się rozćwierkają: „Ach, ach, jak to szlachetnie, że pan dzwoni! Ach, już biegniemy!”. Na tym polega różnica między rzuceniem 2 złotych na odczepnego a prawdziwym zaangażowaniem, że to drugie bywa niewdzięczne i wymaga uporu. W pierwszym miejscu powiedzą, że nie ich sprawa. Ale może będą wiedzieć, gdzie się zwrócić, i dadzą kolejny telefon. A jak nie, to dalej szukasz w necie. Starasz się dotrzeć do organizacji, która zna rejon i obieca, że sprawdzi sytuację tego dziecka i jego rodziny. Po kilku dniach jeszcze raz dzwonisz, czy udało się coś ustalić. I właśnie teraz jest miejsce na sięgnięcie po portfel.

I smutna prawda o szukających pomocy:

Polacy są żałośnie nieświadomi obecności instytucjonalnej pomocy. Co robią ludzie, gdy nagle znajdą się w tarapatach? Piszą do Owsiaka, Dymnej, Ochojskiej i do telewizji. To wszystko, co im przychodzi do głów. Poszłam kiedyś do programu Elżbiety Jaworowicz, w którym pokazywano dziewczynę zagrożoną eksmisją na bruk. Takich przypadków jest coraz więcej, bo sądy zaczęły beztrosko wydawać takie wyroki. Dookoła – potworny bałagan, porozrzucane szmaty. Zapytałam: „Czy pani nie mogła chociaż uprzątnąć? Żeby jakikolwiek wysiłek z pani strony był widoczny”. Nie. Ona CZEKAŁA na pomoc od telewizji. Pracownicy miejscowych instytucji twierdzili, że ta kobieta w ogóle się do nich nie zgłosiła, a przecież na takie przypadki mają pieniądze.

Bywa jeszcze gorzej:

Telewizja tak naprawdę szkodzi, bo potrafi rozkręcić każdą pomoc w sposób niemalże nieograniczony. Ktoś potrzebuje 1000 złotych, żeby popłynąć dalej o własnych siłach, a dostaje nagle 100 tysięcy. Po powodzi w 2001 roku media publikowały prywatne konta poszkodowanych, nikt pieniędzy nie kontrolował. Budowaliśmy razem z „Gazetą” domy dla powodzian i pewna pani dostała od ludzi dodatkowo ćwierć miliona na konto. Była często pokazywana, rzeczywiście miała bardzo trudną sytuację. Kupiła sobie świetny samochód, ruszyła w Polskę i nie mogliśmy jej zastać w tym nowym domu. Dzieci trafiły pod opiekę siostry.

Tu mi się przypomniała ta historia twórcy Reksia, który miał żyć w nędzy. Internauci się skrzyczeli, zebrali kilkadziesiąt tysięcy złotych (kto nie da na Reksia!), po czym okazało się, że on ani nie żyje w nędzy, ani w zasadzie twórcą Reksia nie jest, pracował po prostu w zespole animatorów studia w Bielsku-Białej.

Pomaganie nie może być tylko odpowiedzią na nasze emocje, bo łatwo wtedy zostać oszukanym, pomylić się,  albo wręcz sparaliżować:

Pamiętam dziewczynę, przeszkoloną, przygotowaną, ale jak zobaczyła dzieci z gołymi pupami w podartych koszulkach, które biegły za nią i krzyczały „daj funta”, to zaczęła rozdawać nie tylko cukierki i funty, ale wręcz wszystko, co miała przy sobie. Płacząc. Wzięliśmy ją do bazy i wycofaliśmy z Sudanu. To nie był kraj dla niej.

Pomoc nie może powodować u ludzi zawodu.

Pamiętam sytuację z dzieciństwa, kiedy do klasy wchodziła pani z opieki społecznej i mówiła: „No, będziemy kupować ubrania dla biednych, Ochojska nie ma kurtki, to dla niej kurtkę, a dla Kowalskiej spodnie”. Czułam się strasznie. Gdybym więc miała dać jakąś jedną radę, to brzmiałaby ona: nie pokazuj palcem.

PAH finansuje obiady w szkołach w ramach akcji „Pajacyk”. I podstawowym warunkiem, który stawiamy szkołom, jest to, że dzieci muszą jeść takie same obiady. Biedne dziecko nie może być naznaczone tym, że dostało tylko ziemniaki z buraczkami, a zamożniejsze przy tym samym stole wcina schabowego.

I bardzo ciekawa opinia o zastępowaniu państwa – to samo co mnie uwiera przy WOŚP.

Kiedyś „Wyborcza” ogłosiła akcję kupowania węgla i kurtek dla domów dziecka. Napisałam wściekły list do redakcji.

Janka! Oni tego węgla po prostu nie mieli!

– Od czego jest państwo? Mamy państwowy dom dziecka, więc albo sobie powiedzmy, że państwo nie jest w stanie go nawet ogrzać, i niech ludzie wezmą na siebie utrzymanie sierot, albo wymagajmy od państwa, żeby dało dziecku kurtkę, opał i inne niezbędne rzeczy. Ja mogę dać takiemu dziecku na łyżworolki, na fajny rower albo kupić najnowszego iPhone’a.

Kupić iPhone’a? I to byłby rozsądny wydatek?

– Oczywiście! Żeby dziecko miało w szkole te same gadżety co jego rówieśnicy z normalnych domów. Żeby się nie wstydziło. To bardzo ważne.

No, to na pewno przejaskrawienie, bo chyba nie ma szkoły (pomijam jakieś prywatne), gdzie dzieci mają same iPhone’y. Ja bym tutaj dał raczej tani telefon z Androidem (i to pod pewnymi warunkami), ale to jest ważne że pomaganie to nie tylko danie komuś jedzenia, żeby nie umarł z głodu i ogrzania, żeby nie zamarzł zimą. Powszechne jest oburzenie na ludzi korzystający z pomocy społecznej, którzy mają jednocześnie płaski telewizor na ścianie, a pod domem samochód. Czy jednak nie jest tak, że brak telewizora staje się wykluczający społecznie, a brak samochodu – szczególnie w naszym kraju gdzie upada komunikacja publiczna – uniemożliwia przemieszanie się i podejmowanie pracy?

Największą tragedią jest to, o czym zawsze pisał Kapuściński – że na świecie są miliony, miliardy ludzi niepotrzebnych. Tańsze jest zdobycie dla nich jedzenia (wszak w tej dziedzinie panuje ciągła nadprodukcja) niż wymyślenie dla nich zajęcia. A jeszcze trudniejsze jest nie tylko skierowanie do jakiejś roboty (przecież to robią na Białorusi – park sprzątać będzie 30 osób zamiast pięciu), a sprawienie, by poczuli się odpowiedzialni za swój los i mieli możliwości do realizacji swoich marzeń.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: