VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na wrzesień 2012.

My, Polacy mamy opinię romantyków

sobota, 29 września 2012 22:58

Parę lat temu płyta Lao Che, „Powstanie warszawskie” z wsamplowanym powyżej zdaniem zrobiła furorę. Wreszcie polski zespół zaśpiewał normalnym językiem, o rzeczach ważnych dla wielu z nas. Właściwie słuchając „Powstania”, mogliśmy sobie uświadomić ile dla nas znaczą. Że patriotyzm to nie jest niemodne słowo poświęcone na ołtarzu nowoczesności, a po prostu samookreślenie się w danej sytuacji.

Od paru lat obserwujemy też u nas popularność szwedzkiego zespołu Sabaton, który gra strasznie niemodną odmianę metalu, wziętą wprost z lat 80. Nikt by na niego nie zwrócił uwagi, gdyby nie to że nagrali parę utworów o Polsce. Jak choćby 40-1 o polskich bohaterskich obrońcach z Wizny.

Albo jeszcze słynniejszy Uprising na temat Powstania.

No i co z tego? Umięśnionych muzyków interesuje głównie kreowanie wielkich obrazów batalistycznych i robią to równie podobnie omawiając bohaterstwo Wermachtu jak i Armii Krajowej.

A jednak… gdy oglądam po raz któryś teledysk do 40-1 to budzi się we mnie chęć do patriotycznych czynów. :) I chyba wielu innym słuchaczom. Po prostu mamy potrzebę „hymnów”, piosenek, które nas zjednoczą. A kultura popularna takich hymnów nie dostarcza. Wstydzimy się potrzeby jedności, wspólnego śpiewania. Polacy nie lubią śpiewać, co najwyżej Sto lat na imieninach i Hej sokoły po pół litrze na głowę. Na tym koniec.

Jakie smutne jest na przykład przez to nasze kibicowanie. „Polskaaa biało czerwoni” i nic więcej. Dziesiątki artystów próbowały przygotować piosenkę promującą nas na Euro, a jak wygrało pseudo-ludowe „Koko Euro Spoko”, to zostało zmieszane z błotem. To co Polacy powinni śpiewać na stadionach? Sojkę i Turnaua?

A tu nagle zagraniczny (!) zespół dostarcza nam hymn.

Inna sprawa, że jednak co za dużo to niezdrowo. Głupio się czułem na rozgrzewce przed Biegiem Powstania Warszawskiego, gdy puszczono na telebimach właśnie Uprisinga potem wszyscy śpiewaliśmy Rotę. Nagłośnienie zresztą dali takie, że szybko z kolegą odbiegliśmy trochę dalej, żeby nie ogłuchnąć i spokojnie dalej gadać.

Emerytura od 67 roku życia. O co ten hałas?

piątek, 14 września 2012 09:16

Naród protestuje przeciwko obowiązkowi pracy do 67 roku życia. Losowo wybrany cytat z internetu:

Już w tej chwili przy pracy do 60 roku dla kobiet i 65 dla mężczyzn umiera bardzo dużo przyszłych EMERYTÓW I RENCISTÓW, a co będzie potem ??!!! Im też coś od życia się należy !! Przepracowali ciężko całe życie i trzeba, aby choć trochę odpoczęli !!

Skąd założenie, że emerytura to taki okres na którym WRESZCIE odpoczniemy od pracy? To wszystko przez to, że parę bogatych krajów mogło sobie w XX wieku pozwolić na systemy emerytalne, które… w zasadzie nimi nie były. Bo patrząc na niemieckich emerytów zwiedzających całą Europę, uświadomić sobie należy, że to co otrzymują, to jest ekskluzywny dodatek od państwa za niepracowanie. Żądanie od państwa polskiego, że będzie wypłacało podobny jest nieracjonalne.

Czym była emerytura na samym początku w XIX wieku, gdy wprowadzały ją pierwsze państwa, np. Niemcy Bismarcka? Chodziło o zabezpieczenie społeczne ludzi, którzy znajdą się w wieku, w którym nie będą mogli pracować na swoje utrzymanie. O ile do tego wieku dożyją. 65 lat w XIX wieku (a początkowo nawet 70 lat) to była granica nieosiągalna dla normalnego człowieka. Ludzi zabijały choroby, niedożywienie, no i ciężka, codzienna robota. Mając 65 lat było się już naprawdę chorym, a państwo nie chciało, aby samotni starzy ludzie umierali na ulicach.

Wszystko to sprawiało, że „zbieranie na emeryturę” mogło być przez wiele lat fikcją, bo i tak większość zbierających jej nie doczekała. Od kilkudziesięciu lat ludzie żyją znacznie dłużej i przeżywają te 65 lat. Wiele osób może spokojnie dalej pracować. Oczywiście – nie żeby chcieli, w Polsce mało kto lubi swoją robotę, ale w wielu zawodach jest to możliwe. Tak więc pomysł rządu, żeby podnieść wiek emerytalny z 65 do 67 lat i taki sam ustalić dla kobiet (które przecież znacznie dłużej żyją niż mężczyźni) jest tylko powrotem do pierwotnej funkcji emerytury.

Kolejnym krokiem byłoby rozmontowanie systemu emerytalnego:

  • Wszyscy poniżej 40 roku życia powinni mieć świadomość, że państwo wypłaci im tylko niewielką emeryturę wystaraczającą na skromne przeżycie. Resztę powinni oszczędzać sami. Jednocześnie państwo powinno ustalić jedną składkę emerytalną i nie uzależniać jej od pensji. To zwolni środki na prywatne oszczędności.
  • Powyżej 40 roku życia trzeba zachować istniejący system, bo ludzie nie będą w stanie zaoszczędzić dostatecznie dużo.

Ten schemat próbowano już raz zastosować w przypadku OFE. Emerytura z ZUS będzie i tak minimalna, niezależnie od składek, więc część ulokowana na rynku kapitałowym miała dać dodatkowe zyski. Oczywiście nie da, bo OFE to „tłuste krowy” zainteresowane głównie tym, żeby zbierać prowizje od uczestników. Ostatnie obniżenie składek do OFE i przekazanie tych pieniędzy ZUS-owi sprawia, że wracamy do rzeczywistości sprzed reformy systemu emerytalnego, gdzie to ludzie oczekują emerytury od państwa i potem mają do niego pretensje, że państwo woli zatrudnić jeszcze jednego urzędnika, niż dać pożyć emerytowi.

Polskie państwo nie będzie miało pieniędzy i trzeba oszczędzać samemu. Przyznaję, że mimo tej oczywistej wiedzy, jakoś nie wdrażałem tego w życie. Dopiero w tym roku zdecydowałem się na założenie konta IKE (czyli indywidualnego konta emerytalnego) w domu maklerskim i mam nadzieję, że kupowane akcje będą za 30 lat coś więcej warte. ;-) W długim okresie akcje zwykle rosną, choć pytanie – które. Dlatego część tegorocznej składki wrzuciłem też w notowane na giełdzie fundusze indeksowe (tzw. ETF), które po prostu odzwierciedlają wzrosty i spadki indeksów giełdowych. Tylko czy będę miał na tyle cierpliwości, żeby przez 30 lat obserwować to co się dzieje na giełdzie? I czy to wszystko nie upadnie, a nasze państwo stwierdzi, że także system IKE powinien zostać przejęty przez ZUS? Może najlepiej kupić sztabkę złota, zakopać pod starą brzozą i za 30 lat pójść tam z łopatką?

Nic nie boli, więc żyję

czwartek, 13 września 2012 19:16

Gdy słucha się opowieści niektórych ludzi, to może się zdawać, że poranek to najgorszy moment całego dnia. „Jeśli rano nic mnie nie boli, to znaczy że nie żyję” – powtarza pokolenie moich rodziców, ale także i trochę mojego, facebookowego. Poranne rytuały: kawa lub papieros, bez których nie można zacząć dnia. O Boże, znowu kolejny dzień.

Skąd to się bierze, że czasami wstaję napełniony energią, a czasami trzeba się zmuszać do każdego kroku?

Liczy się oczywiście długość snu, jak parę nocy śpię za krótko, to jestem zmęczony i tyle. Choć to nie tłumaczy sytuacji, gdy np. jadę na wakacje, wcześniej do późna pakowałem się, coś kończyłem i wstaję o tej czwartej rano, ale nie ma mowy o jakimś braku energii. Ruszamy w nieznane!

Liczą się więc oczekiwania wobec kolejnego dnia. Jeśli to praca, przed którą uciekałem dzień wcześniej, nie ma co się łudzić, że będzie znacznie łatwiej. W takim przypadku wolę już usiąść wieczorem, przynajmniej taką pracę zacząć przez pół godziny, potem iść spać i kontynuować od rana.

Co, jeśli dzień jutrzejszy nie stanowi tajemnicy – będzie kiepsko i bez sensu? Można szukać tego sensu, ale nie zawsze się udaje. Tym bardziej, jak sam jestem sobie winny.

Przyznam, że ja, stary Vroo dałem się jakoś rok temu wrobić w pracę dla pewnej firmy. Potrzebowali projektanta do dużego, międzynarodowego projektu, w miejsce swojego człowieka, który przeszedł do czego innego. Na papierze wyglądało ładnie. W praktyce okazało się być zgniłym jajem. Projekt, który miał być startupem, a który woził się już z rok, bo dwie ogromne korporacje nie potrafiły się dogadać co do rzeczy podstawowych. W efekcie wymagania systemu określał programista z Bułgarii i marketingowiec z Pakistanu. Po paru dniach chciałem już tylko stamtąd uciekać. Ale umowa podpisana, z określonym terminem wypowiedzenia, musiałem spędzić tam dwa miesiące, całe szczęście nie codziennie. To co ratowało mi humor, gdy rano wsiadałem do autobusu, żeby doturlać się na Okęcie, to książka „Delivering Happiness”, którą sobie czytałem tylko w takich dojazdach. Założyciel firmy Zappos opowiadał, jak to można prowadzić firmy, które mają  jasne cele, zasady i je realizują. Taka bajka dla głupiego Vroo uwięzionego (przez chwilę) w korporacji. Nic jednak nie można było zrobić, pozostało tylko oszukanie samego siebie.

Rano mści się na nas dzień wczorajszy. Problemy wcale same się nie rozwiązują ze wschodem słońca, a wystarczy otworzyć pocztę, żeby zeszły nowe. Trzeba nadganiać. Czasami robię tak że na cały dzień telefon przestawiam w tryb samolotowy, trudno, niech dzwonią. Czasami stwierdzam, że trudno, nie będzie śniadania, trzeba coś przed godziną 10 zrobić. O dziwo, cały dzień się ustawia, jedząc spóźnione śniadanie mam przekonanie, że będzie już dobrze.

Fajnie byłoby tak codziennie rano wstawać z radością i oczekiwaniem tylko dobrych rzeczy. Jak sobie uświadomię, że to jednak ode mnie zależy, to jakoś łatwiej wychodzi.

Jak PKP przegrywa z menelami

środa, 12 września 2012 15:48

Na terenie dworca kolejowego w Gdańsku pojawiły się napisy, że miejsca siedzące są przeznaczone tylko dla tych, którzy mają wykupiony bilet. Portal Rynek Kolejowy donosi za Gazetą Wyborczą.

Według przedstawicieli PKP, tablice pojawiły się w trosce o dobro podróżnych. – Na tych miejscach często przesiadywali bezdomni, którzy zaczepiali podróżnych lub osoby im towarzyszące albo po prostu głośno się zachowywali. Dostawaliśmy też skargi od turystów na nieprzyjemny zapach w poczekalni. Napis na tych tablicach daje podstawę do interwencji ochrony wobec bezdomnych – powiedział „Wyborczej” przedstawiciel zarządcy dworca Daniel Adamski.

Są oczywiście wątpliwości. Jeśli przyszedłem kogoś odprowadzić, albo czekam na czyjś przyjazd, to nie mogę sobie usiąść?

Poza tym, menele nie tacy głupi, sposób znaleźli – z komentarza pod podanym wyżej artykułem:

We Wrocławiu na dworcu tymczasowym też tak było. I bezdomni znaleźli sposób: kupowali wieczorem bilet na poranny pociąg REGIO na krótkiej trasie, a rano go zwracali przed odjazdem owego pociągu. Tracili chyba na tym ledwie parę groszy, a mieli cieplutkie miejsce na nocleg, z którego nikt nie miał prawa ich wywalić. Mieli przecież bilet!

A ja się zastanawiam nad jednym. Czy naprawdę trzeba wprowadzać taki przepis, żeby ochrona musiała wyprowadzać bezdomnych? Jakoś z centrów handlowych wyprowadzani są błyskawicznie… Najlepiej zwalić problem na ogólną niemożność i mieć wszystko gdzieś.

Piramidy finansowe małe i duże

poniedziałek, 10 września 2012 07:53

Zacznę od tego, że jakieś dwa lata temu na ulicy Świdnickiej we Wrocławiu widziałem faceta ubranego na złoto + trzy czy cztery hostessy, które namawiały do INWESTYCJI W ZŁOTO. Amber Gold miało oferować 14 czy 15 procent zwrotu na lokacie.

Zastanawiam się teraz, jak to jest, że nawet nie pomyślałem o takiej „inwestycji”, choć moje lokaty w mbanku czy Open Finance miały wtedy maksymalnie 6%. Chyba przede wszystkim odrzuciła mnie oprawa tej promocji – machanie złotymi błyskotkami jak dla dzikusów. No i podejrzewałem, że na pewno jest w tym haczyk, taki sam, jaki miały Duże i Bezpieczne Banki oferujące tzw. „lokaty strukturyzowane”. Inwestujemy w złoto! Zysk do 14%! A tak naprawdę inwestowało się kilka procent w ryzykowne instrumenty pochodne, a większość w obligacje – po to, aby po roku czy dwóch można było oddać „kapitał w całości”, najczęściej bez odsetek, bo cena złota była inna, niż zakładały ją warunki lokaty.

Tak więc uznałem Amber Gold za kolejną tego typu sztuczkę, ale jednocześnie nie myślałem o tym w kategorii piramidy finansowej. Teraz dowiaduję się, że ludzie owszem, dostawali pierwsze wypłaty, to ich skłoniło do wpłacania więcej i więcej.

Jednak przeciętny nabywca lokaty w Amber Gold, powinien pomyśleć o tym, co się dzieje z kursem złota, czyli metalu, na którym lokaty miały się opierać.

Kurs złota stooq.pl

Kurs wzrastał nieprzerwanie od początku 2009 do połowy 2011. To faktycznie było 80% zwrotu przez dwa lata i jeśli pan Plichta kupował za powierzone pieniądze czy to złoto fizyczne czy certyfikaty inwestycyjne (dostępne dla każdego np. na warszawskiej giełdzie) – mógł wychodzić na swoje. Tyle, że od zeszłego roku cena złota stoi w miejscu. A ludzie dalej wpłacali setki tysięcy. Na czym więc Amber Gold miał zarabiać?

Lokaty przynosiły zysk, Amber Gold był obecny we wszystkich mediach, dlaczego więc ludzie nie mieliby wierzyć? Teraz się obudzili mądrzy komentatorzy z tych samych gazet, które zamieszczały pełnostronicowe reklamy firmy? Owszem, taki np. Maciej Samcik z GW pisał wielokrotnie o tym dlaczego AG mu się nie podoba (np. w styczniu tego roku), co nie przeszkadzało jego pracodawcy zarabiać na reklamach.

Ale już np. w takiej książce „Inwestycje alternatywne”, którą czytałem podczas wakacji – przy rozdziale o złocie, autor po prostu wymienił AG wśród innych firm, przez które można w złoto inwestować. Skoro mylili się eksperci, dlaczego normalny człowiek ma nie wierzyć?

Jasne – chciałaby branża bankowa – pójdź o ludu prosty do naszych banków, uczciwe lokaty ci damy. Tyle, że pamiętając kombinacje banków z lokatami strukturyzowanymi czy progresywnymi, gdzie wyliczenie prawdziwego oprocentowania to zadanie dla studenta z Excelem – nie, nie ufam bankom tak samo jak panu Plichcie. Oczywiście, pamiętam o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, dzięki czemu moje pieniądze w banku są jednak bezpieczniejsze. Ale nadal nie ufam.

Zakończę ten wpis odniesieniem do innego e-booka, którego przeczytałem niedawno: Pieniądze leżą na parkiecie. Giełda dla niepokornych. Autorem jest dyrektor operacji kapitałowych w jednym z domów maklerskich. Czyli można powiedzieć, osoba, która siedzi wewnątrz tego światka giełdowego. Pierwszy rozdział książki to „Szwindel pod nazwą światowe finanse”. Pokazuje w nim, jak ogromną piramidą finansową jest sama giełda, ale także cały współczesny system finansowy.

Furorę w internecie zrobiła następująca grafika:

ZUS vs Amber Gold

Oczywiście eksperci skomentowali to od razu  jako straszny populizm. Ale ta grafika pokazuje przecież tylko niewielki wycinek ogólnoświatowej piramidy. ZUS zadłuża się w ten sposób, że bierze nasze pieniądze, a emerytury wypłaci nam z podatków przyszłych pokoleń. Ogólnoświatowy system zadłużenia nawet nie zakłada, kto wypłaci pieniądze w przyszłości. Wszyscy są zadłużeni wobec wszystkich, deficyt budżetowy to rzecz normalna, a upadają tylko te banki i państwa, które zdecydowanie przesadziły. Pytanie, jak długo ten system uda się utrzymać i czy w pewnym momencie on nie pęknie i nie doprowadzi do kryzysu przy którym „Wielki Krach” nie będzie już taki wielki.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: