VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na kwiecień 2016.

Vroo biega – część XII – mój drugi półmaraton

niedziela, 10 kwietnia 2016 01:29

pwa16_01_alc_20160403_123718

„K****, nigdy więcej” – taką opinię wyraziła pewna dziewczyna do swojego chłopaka chwilę po ostatnim Półmaratonie Warszawskim.

I mógłbym się pod tym podpisać, może tylko bez emocjonalnego wzmacniacza. Nigdy więcej nie pobiegnę półmaratonu ważąc ponad 90 kilogramów i nigdy więcej nie pobiegnę półmaratonu po zaledwie dwóch miesiącach przygotowań.

Bo fakty wyglądały tak. Jak wspomniałem w poprzedniej części cyklu, moje bieganie zatrzymała na dwa miesiące kontuzja pleców. W grudniu i styczniu prawie wcale nie wychodziłem. Wróciłem dopiero w lutym i jakiś czas później przeczytałem o nowej trasie Półmaratonu. Tym razem przebiegającej przez Pragę Północ, po dobrze znanych mi ulicach, gdzie spędziłem tyle czasu jako dziecko. Warto pobiec dla samej trasy i widoków, czemu się nie zapisać? Jakoś to przetruchtam.

Podobnie jak z Biegiem Niepodległości – zapisanie się dało mi impuls do tego, aby biegać regularnie, czy mi się to podoba czy nie. Ale dwóch miesięcy nic nierobienia nie da się tak łatwo zniwelować. Czy nie padnę w połowie trasy? W połowie marca przebiegłem testowo 17 kilometrów. Nie było wielkich problemów. Bardziej stresowałem się lekkim przeziębieniem na parę dni przed startem i rzeczywiście, przez całą trasę leciało mi z nosa.

Oczywiście, nie nastawiałem się na pobicie zeszłorocznego rezultatu, jeśli będzie gorzej o 5-6 minut, to będę zadowolony. Ruszyłem więc zaplanowanym tempem i przez pierwsze kilometry było bardzo przyjemnie. Tempa nie kontrolowałem i biegłem coraz szybciej. Po piątce pierwsze picie i chwilowy problem, bo złapała mnie kolka. Bardziej zaskoczył mnie rosnący puls. Pozwoliłem sobie na więcej przy zbiegu na Most Gdański i stwierdziłem, że muszę zwolnić, bo inaczej będzie ciężko. Ale nadal nogi niosły do przodu, 10 kilometrów w czasie tylko o 1,5 minuty gorszym niż rok temu. Co kilometr czy półtora, parę sekund marszu dla wytarcia nosa i uspokojenia pulsu.

Niestety, po 13 kilometrze zaczął się kryzys. I szybko zdałem sobie sprawę, że nie, nie dobiegnę w tym tempie do końca. Puls rzędu 180 oznacza, że jestem już u kresu sił i trzeba odpocząć, a to przecież 8 kilometrów przede mną i że być może czeka mnie najtrudniejszy start w życiu. Dłuższy marsz przez Most Świętokrzyski, zerwanie się do walki i… po kilkuset metrach znów kryzys. Jeszcze parę zrywów i po paru kilometrach orientuję się, że mogę już tylko minimalizować straty. Że do mety trzeba dotrzeć, a o czasie nie ma co myśleć. Dobrze to pokazuje wykres tempa na kolejnych kilometrach – coraz wolniej i wolniej.

polmaraton-tempo

Po 17 kilometrze przestałem już walczyć. Dla czasu, który i tak będzie kiepski nie ma sensu się zarzynać. A ów słynny podbieg pod Belwederską w całości niemal przeszedłem.

Efekt? Czas o 13 minut gorszy niż w 2015 – ba, gorszy o 8 minut od treningowego półmaratonu, który sobie przebiegłem z uśmiechem w grudniu 2014, ważąc o 7 kilogramów mniej niż teraz.

Po raz kolejny przekonuję się, że najlepsze moje starty były dość płynne, zmęczenie narastało, ale bez kryzysów – te nieudane były pokonywane zrywami, mimo słabych wyników, męczyłem się na nich znacznie bardziej. Błędem było zbytnie przyspieszanie przed 10 kilometrem, ale nawet gdybym tego nie robił, kryzys przyszedłby później, bo po prostu nie miałem sił na cały półmaraton.

Czy więc nie należało startować? Nie, nie żałuję tego półmaratonu, bo nauka i doświadczenie są warte przecierpienia. Rok temu pobiegłem po solidnych przygotowaniach, zakładając, że nie chcę być jak ci „męczennicy”, których widziałem w poprzednich latach. Teraz sam takim „męczennikiem” się stałem, choć jakieś 700 osób przybiegło jeszcze za mną. Ale na pewno kolejny start będzie przebiegał inaczej.

Parę słów o organizacji startu i mety – jednak rok temu na Placu Teatralnym było lepiej – więcej miejsca, ludzie nie gubili się po bocznych uliczkach, jak teraz przy Placu Trzech Krzyży. Za metą straszliwy korek, źle zorganizowane rozdawanie medali, potem wszyscy tłoczyli się do picia i korkowali drogę zdejmując chipy. Gdy na metę wbiegają tysiące osób, ciężko jest nimi zarządzać, ale wąska uliczka w tym nie pomogła. Najlepiej pod tym względem zorganizowane są biegi Orlenu. Biegacze wpadają do strefy tylko dla nich, bez kibiców i mają więcej przestrzeni.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: