VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Internet i blogi:

Jak kupowałem nowy telefon

sobota, 19 lipca 2014 12:36

Na zdjęciu widzicie mój stary i nowy telefon – pierwszy (HTC Desire Z) po przywróceniu ustawień fabrycznych oczekuje na swoje dalsze losy, drugi (Samsung Galaxy S4 Mini) szykuje się do roli mojego codziennego towarzysza.

Zacznę od tego, że jestem strasznym telefonicznym konserwatystą. Do roku 2011 miałem dwukrotnie Nokię 9300, którą do tej pory uważam za najlepszy telefon świata. Gdy mi się zepsuła, całkiem poważnie rozważałem zakup trzeciej – choć już w tym czasie wyciąganie jej z kieszeni wzbudzało popłoch w okolicy.  Fantastyczny matowy (!) ekran, na którym świetnie się czytało, wygodna klawiatura, całkiem spore możliwości – no, ale to już była era Androida. Kupiłem więc HTC Desire Z – też z fizyczną klawiaturą, też gruby i ciężki, ale spisywał się przez te trzy lata poprawnie.

Przede wszystkim – wybór Androida okazał się udany – sporo aplikacji, które mi się przydaje na co dzień, tam już było. Te wszystkie rozkłady jazdy, Evernote, Gastronauci, mapy OSMAnd czy Androzic, nie mówiąc oczywiście o Facebooku. Jednak ostatnio telefon zaczął niedomagać. Raz że zamulał – no, tu zrobiłem mu reset, trochę pomogło, ale tylko trochę. Dwa, że coraz więcej aplikacji nie działa z Androidem 2.3. Mógłbym bawić się w rootowanie i przedłużyć mu życie, ale mi się nie chciało. No i najważniejsze – sprzętowa klawiatura zaczęła niedomagać, co zwiastuje rychły koniec.

Zacząłem więc szukać nowego modelu. Problem w tym, że nawet nie wiem za bardzo co jest teraz na topie – kompletnie się tym rynkiem przez ostatnie lata nie interesowałem. Na swoich profilach na Facebooku i Google+ umieściłem więc zapytanie do speców z następującymi wymaganiami:

1. Koniecznie wymienna bateria, nie zamierzam nosić powerbanka.
2. Ekran 4-5 cali, nie większy, przyzwoicie spisujący się na słońcu.
3. Gęstość pikseli nie gorsza niż na Desire Z (czyli 250 ppi)
4. Zapas mocy na najbliższe 2 lata. Nie, nie zamierzam grać i oglądać filmów, chcę aby appki codziennego użytku grzecznie chodziły.
5. Dobrze działający GPS, bardzo często wykorzystuję telefon do nawigacji.
6. Budżet: 800-1600 zł, wydatek większy wydaje mi się mocną przesadą.

No i rzucili się znajomi (i nieznajomi; profil na G+ jest publiczny) do porad. Większość zaczęła od… zdziwienia, że ja mogę mieć takie wymagania! W roku 2014 żądać telefonu z wymienną baterią i poniżej pięciu cali?!

Jako coś normalnego przyjęliśmy sytuację niezrozumiałą i chorą – że te nowoczesne urządzenia za tysiące złotych wytrzymują na baterii po kilka godzin przy mocniejszym obciążeniu. Producenci, walcząc o to, aby telefony stały się jeszcze smuklejsze zamontowali w nich baterie na stałe. Można oczywiście kupić baterię zewnętrzną czy powerbanka. Podłączymy telefon i będzie się ładował. Tyle, że to wydaje mi się rozwiązanie na sytuacje wyjątkowe, a nie na co dzień. Mam nosić kolejne urządzenie niewiele mniejsze od telefonu? Jak w górach wyczerpie mi się bateria, to mam podłączać ją do powerbanka i oba w kieszeni nosić? Nie mówiąc o momentach, gdy czasami o telefonie po prostu zapominam, leży sobie gdzieś wyciszony, a tu muszę go zabrać i wyjść z domu, niezależnie od stanu jego baterii. Gdy mam telefon z wymienną baterią, to po prostu noszę ją ze sobą w plecaku i wymieniam kiedy trzeba.

Na nic argumenty, znajomi piszą, że przecież ograniczam sobie wybór, że tych najnowszych Nexusów czy LG, albo nawet bardziej budżetowej Motoroli Moto G nie wezmę, choć to tak cudowne telefony. No dobra, skoro chcę tej wymiennej baterii, niech wezmę Samsunga S4 albo S5 – jako jedyne spośród topowych modeli wciąż tę możliwość oferują. Na nic wyjaśnienia, że nie chcę patelni, nie chcę telefonu powyżej 5 cali, w którym nawet z moją wielką łapą, nie jestem w stanie sięgnąć kciukiem do przeciwległej krawędzi. Nie chcę telefonu niewiele mniejszego od mojego Kindle. Do przeglądania internetu mam iPada, do pracy mam laptopa, do czytania mam czytnik, do robienia zdjęć mam lustrzankę i kompakt. Fakt, że chodzę obwieszony tymi gadżetami jak japoński turysta sprawia, że nie potrzebuję aparatu, który będzie mi zastępował te urządzenia. Jeszcze pięć cali byłbym w stanie w kieszeni znieść, ale pytanie, co to mi da. Skoro iPhone 5S, który jest wciąż najlepszym telefonem świata radzi sobie wystarczająco z ekranem 4″ – to po co większy?

Wybrałem w końcu dwóch kandydatów: HTC Desire 500 oraz Samsung Galaxy S4 Mini. Zdecydowałem się na ten ostatni. To „Mini” oznacza, że ekran i tak ma 4,3″ – i jest większy niż w moim starym HTC.

I kolejne zdziwienie komentujących – ale to jest telefon już starszej generacji, nie dostanie aktualizacji do Androida 4.4, nie pójdą na tym najnowsze gry. Zaraz. Jakie gry. Wspominałem coś o grach? Jasne, mam na telefonie zawsze jakieś 2-3 proste gierki do pogrania w kolejce – ale sorry, Cut The Rope czy Flick Soccer chodzą płynnie nawet na moim starym HTC. A po co mi Android 4.4? Czy imperatyw posiadania najnowszej wersji systemu operacyjnego wymuszać ma kupowanie najnowszego modelu? Bo przecież ci producenci za 1,5 roku i tak zapomną o „starych” aparatach i nie będą ich aktualizowali. Bardziej zasadnicze pytanie, to czy nowe aplikacje będą chodziły na wersji 4.2 za dwa lata, czy nie. Sądzę, że będą – a za trzy lata i tak zmienię telefon.

Gdy już wybrałem telefon, zacząłem przyglądać się ofercie bardziej całościowo. Podstawowego smartfona z Androidem można kupić już za 200-300 złotych. Na nim też pójdą mapy, rozkłady jazdy itd. W którym momencie korzyści z kupowania coraz to lepszego modelu są mniej niż zauważalne?  Pięciocalowy S4 (czyli większy brat Mini) ma np. funkcję „Air View”, która pozwala obsługiwać go w rękawiczkach – świetna rzecz na zimę. No i dobrze. Czy ta funkcja warta jest wydania dodatkowo 600 złotych (S4 kosztuje 1600 zł, S4 Mini 1000 zł), czy wystarczy… prosty stylus, połączony z długopisem, którego mogę nosić ze sobą i z którego zeszłej zimy skorzystałem może ze 3 razy? Albo ekran. 250 ppi to już rozdzielczość, w której ja nie widzę pojedynczych pikseli. Po co mi więc FullHD, po co ten wyścig, podobny jak w przypadku telewizorów?  Jedyny może sensowny argument to wodoodporność – ale przez ostatnie kilka lat kilka kropel deszczu żadnego telefonu mi nie uszkodziło… Pływać z nim nie zamierzam. Cena nie gra tutaj jakiejś ogromnej roli. Mogę sobie pozwolić na droższy. Nie potrafię sobie jednak uzasadnić takiej decyzji.

Aha, straszono mnie, że przecież miałem w swoim czasie topowy sprzęt, więc jeśli kupię aparat ze średniej półki, to nie odczuję różnicy. Kurcze, ale w końcu umiem czytać specyfikację i wychodzi mi że dwurdzeniowy procesor 1,7 Ghz powinien być jednak lepszy niż jednordzeniowy 800 Mhz. No i jest.

Dodam jeszcze, że oczywiście starałem się czytać testy. Te wszystkie artykuły na technologicznych portalach, których autorzy często nawet nie starają się wczuć w rolę użytkownika. Najbardziej zabawna część to benchmarki – ile który aparat wykręcił klatek czy punktów w jakiejś grze. Co ma oczywiście zero związku z codziennym użytkowaniem, ale daje pozory obiektywności. O tym czy bateria jest wymienna czy nie, nie dowiemy się z połowy testów – autor najwyraźniej nie uznał tego za ważną cechę. Fakt, że czytanie recenzji użytkowników nie jest znacznie lepsze. Jeśli odsiejemy typowe efekty „marketingu szeptanego”, to zostają albo totalne narzekania (bo nie ma diody powiadomień! straszne!), albo totalne zadowolenie (świetny, szybki, fajny). Sporo sensownych uwag można znaleźć w Amazonie.

Zamówiłem więc S4 Mini – z dodatkowym zestawem do ładowania i baterią. I zaskoczenie, bo od paru dni nie mam żadnych objawów dysonansu pozakupowego. Żadnych wątpliwości, że można było jednak wybrać coś innego. Pierwsze wrażenia:

  • Zasuwa grzecznie i elegancko, nie widzę spowolnień.
  • Bateria na razie nie zaskoczyła w żadną stronę, dwa dni potrzyma, no ale po to mam zapasową.
  • Ekran o dziwo prawie nie łapiący żadnych palców. Chciałbym mieć takiego w iPadzie.
  • Na słońcu lepiej niż w HTC, bez rewelacji, ale to akurat typowe. Niestety. Jak sobie czytam porównanie różnych telefonów w słońcu, któremu towarzyszy zdjęcie ekranów wszystkich 8 modeli, na których NIC nie widać – to stwierdzam, że po raz kolejny producenci robią nas w jajo.
  • Pozytywnie zaskakuje aparat – kto wie, może jednak będę i komórką więcej zdjęć robił.
  • Do nakładki Samsunga przyzwyczajam się z lekkim trudem, brakuje mi takiego jak w HTC przełączania między aplikacjami (po prostu skróty po rozwinięciu górnej belki), ale daję radę.
  • S4 Mini jest znacznie głośniejszy podczas rozmów, to miłe, bo do HTC przy mojej głuchocie wolałem czasami podłączyć słuchawki.
  • Bałem się tego plastikowego wyglądu – jaka to dewaluacja w stosunku do aluminiowego Desire Z – ale nie jest źle. Metalizowany bok ładnie udaje, tylna klapka pokryta skóropodobnym tworzywem też stara się robić eleganckie wrażenie i co ważniejsze, sprawia, że aparat trzyma się pewnie.

I tyle. Telefon to nie czytnik, to nie jest urządzenie, z którym będę spędzał długie godziny. Ma być pod ręką i pomagać w codziennych sytuacjach. Po raz kolejny na rynek aparatów spojrzę pewnie za 2-3 lata. Tymczasem zostawiam ten temat technologicznym maniakom i zabieram się za co innego.

Koniec świata

wtorek, 22 stycznia 2013 00:15

facebook_nie-ma

I co teraz będzie?

GG of Death

środa, 12 grudnia 2012 18:28

Czego się spółka GG Network nie tknie to spieprzy. Ktoś pamięta ich podejście do telefonii komórkowej (GaduAir), serwisu społecznościowego (Moja Generacja), albo polskiej wariacji nt. Foursquare (bliziutko.pl)? Wszystkie już nie istnieją.

Na zamknięcie serwisu zrodzina.pl właśnie żali się użytkownik Wykopu. Jego ojciec przez 4 lata konstruował tam misternie drzewo genealogiczne swojej rodziny. GG poinformowało o zamknięciu miesiąc wcześniej (na stronie), no i zamknęli, ojciec jest załamany, danych nie da się odzyskać, nie pomogą żadne błagania. Serwisu oczywiście nie wymyślili – kupili istniejący wcześniej trees.pl.

No właśnie. Czasami GG przejmuje istniejące serwisy, a potem je sobie spokojnie zarzyna. Brak kompetencji, pomysłów, chęci i dobrej woli. Przykładem niech będzie Polchat – przez 10 lat jeden z najpopularniejszych polskich serwisów z czatami, z których korzystało wiele społeczności. GG kupiło spółkę Livechat, przez parę lat nic nie robiło, a potem zamknęli.

GG Network jest wciąż właścicielem następujących serwisów:

  • Blip – w agonii od wielu lat, bez pomysłu na rozwój. Wiązałem z nim wielkie nadzieje, ale od dawna odpływają stamtąd ludzie. Znaczy nie żeby nic nie robili, wprowadzili „serduszka”, taki blipowy odpowiednik lajków z Facebooka…
  • Fora.pl – popularny niegdyś agregator forów. Już ze strony głównej widać, że nie rozwijany od co najmniej dwóch lat.
  • Megaslownik.pl – ostatnia aktualizacja w roku 2011.

Mają jeszcze radio i serwis z grami. Ciekawe, który zamkną pierwszy.

Jeśli masz konto na którymś z serwisów tej firmy – to przygotuj się, że kolejny prezes (zmieniają się dość regularnie) powie, że trzeba jeszcze bardziej skupić się na podstawowej działalności i wyciąć wszystko inne. A jeśli Ci się wydaje, że nie masz jednak żadnych związków z GG – upewnij się, czy aby nie kupili niedawno Twojego ulubionego serwisu.

Tak umiera VrooBlog

środa, 29 sierpnia 2012 00:15

Statystyki - spadek z 5000 do 600 wizyt miesięcznie

Na rysunku powyżej widzicie wykres odwiedzin Vroobloga od grudnia 2005, bo wtedy zainstalowałem Analytics.

Do 2009 roku odwiedzalność kształtowała się na poziomie 4-5 tysięcy wizyt miesięcznie. Teraz spadła do tysiąca, w sierpniu jak dotąd nie było jeszcze 800.

Tak samo spada moje zainteresowanie pisaniem tego bloga. Zastanawiam się nawet nad tym, co kiedyś wydało mi się herezją – mianowicie skasowaniem bloga. Nie żebym się czegoś wstydził. Oczywiście, mechanizm autocenzury miałem od zawsze włączony i wracałem do niego rok później, trzy lata później i pięć lat później. Wtedy pisałem:

Z tą szczerością jest tak, że łatwo przegiąć i popaść z jednej strony w plotkarstwo, z drugiej w ekshibicjonizm. Parę miesięcy temu przekroczyłem Rubikon – skasowałem wpis sprzed 4 lat który uznałem za idący zbyt daleko. Czy pewnego dnia nie stwierdzę, że większość idzie za daleko? Może i tak. ;-) Choć i tak już wyboru nie mam – web.archive.org wszystko trzyma. :-) Wypada się więc pogodzić z tym, co się napisało. Zresztą może bez przesady – przeglądam właśnie (prewencyjnie?) wpisy z ubiegłego roku, nie widzę nic, co chciałbym usunąć, lub czego bym się wstydził.

Ale to był rok 2009 i dopiero pierwsze podrygi mediów społecznościowych, które już rok później pochłonęły wszystko. W tym i większość znanych mi blogów. Kiedyś otwierałem czytnik RSS z blogami znajomych, czekając na to co nowego u nich. Zachodziłem, komentowałem, oni zachodzili do mnie, trochę znajomości blogowych się urodziło. Parę lat temu to się skończyło. Ludzie przenieśli się na Facebooka i podobne portale. Tam trwa życie towarzyskie, dyskusje, aktualności, dzielenie się zdjęciami. Wszystko łatwiejsze jest z fejsem – nawet kupiony przeze mnie niedawno Lightroom ma eksport do Facebooka. Wrzucać na bloga, robić galerię? Nie chce mi się. Tym bardziej, że na blogu przeczyta to coraz mniej ludzi.

Furorę robią wciąż blogi tematyczne. Mój Świat Czytników w miesiąc ma tyle odsłon co Vrooblog przez 7 lat. Ludzie nie mają czasu na osobiste zapiski o wszystkim, ale na konkretny temat – jak najbardziej. Blogi polityczne, biznesowe, lajfstajlowe, kulinarne – w zasadzie to już nie blogi, tylko portale tematyczne (kiedyś było takie słowo „vortal”), prowadzone z pasją. No a blog rozumiany jako internetowy pamiętnik powoli gaśnie.

Wróćmy do tego pomysłu skasowania VrooBloga. Kiedyś wydałoby się to mi herezją. Nienawidzę usuwania treści z internetu. Miejsca jest dużo, wszystko się może kiedyś przydać i nawet nie wiem kiedy. Tu przypomina mi się historia, jak to dzięki mojej notce, wychowawcę klasowego z liceum po 30 latach odnalazł kolega ze studiów. A jednak serwisy znikają, ktoś nie przedłuży domeny i pa. Niedawno zmarł twórca serwisu winter.pl, który był w sieci od 1996 roku. Czy za rok zniknie? Dlatego nie pozbywam się narzędzi do ściągania całych serwisów internetowych na dysk. Jeśli z jakiejś strony korzystam intensywnie – to na wszelki wypadek pobieram ją w całości. Część z nich już nie istnieje.

Ale posiadanie tak wiekowego serwisu zaczęło mi trochę ciążyć. Gdy dwa lata temu pewna koleżanka uciekła z krzykiem (no dobra, przesadzam), bo wygooglała mnie w sieci, zacząłem się zastanawiać nad niemiłą dysproporcją. Ktoś kto mnie nie zna, może w ciągu paru godzin zbudować sobie całkiem konkretny mój wizerunek. Jasne, że częściowo kreowany – bo na Vrooblogu zawsze pisałem o wycinkach mojego życia, ale zawsze będzie to jakaś wiedza, w której nade mną ma przewagę.  Dla mnie i dla pewnego z moich kręgów znajomych naturalne jest to, że w sieci zostawiamy ślady. Broczymy tymi lajkami, komentarzami, wpisami, artykułami. Natrafiamy jednak na ludzi, dla których nie jest to naturalne. Dla których każda tego typu aktywność przypomina ekshibicjonizm, które chronią swoją prywatność. Koleżanka opowiadała mi niedawno, że nie wyobraża sobie, żeby jej szef (którego szczerze nie lubi) wiedział np. o tym, gdzie była na wakacjach. Że owszem, link do zahasłowanej galerii wyśle rodzinie i bliskim znajomym. Ale żeby to każdy mógł obejrzeć? Żeby nie było, większość moich wpisów na fejsie nie jest publiczna, choć to ochrona bardzo niepewna – w końcu jeśli ma się tylu znajomych, to dotarcie nie stanowi problemu. Tyle, że wpisów nie indeksuje Google.

Może więc warto pozbyć się balastu? Może ten blog spełnił swoją rolę – teraz go trzeba zarchiwizować i zamknąć?

Żałuję jednak czasami tego zaangażowania w fejsa. Tutaj wchodzę w archiwum i przelatują przede mną rzeczy, którymi się interesowałem ileś lat temu. Był temat, który chciałem skrytykować – to linkowałem do zewnętrznego artykułu, cytowałem i komentowałem. Teraz wrzucam w 2 sekundy link na fejsa, z bardziej czy mniej zjadliwym komentarzem – i obserwuję dyskusję. Tyle, że po miesiącu już o niczym nie pamiętam, a do ew. wniosków z dyskusji (bywają bardzo ciekawe) nikt nie dotrze. Dlatego może warto się ponownie zainteresować blogowaniem? W końcu słynnego like-buttona mogę podpiąć i tutaj.

Pół roku z mobilnym internetem

poniedziałek, 17 października 2011 23:33

Pół roku temu pisałem o swoich poszukiwaniach internetu mobilnego i o tym, jak „darmowy” test blueconnect kosztował mnie 170 złotych. Na końcu artykułu pisałem co zrobiłem – kupiłem modem na Allegro i do tego kartę Orange Free doładowaną na 10 miesięcy ilością 13GB.

Jak mi się tego używa? Przypomnę, że to nie jest mój główny internet, używam go jako backupu i w podróży. No i sprawdza się bardzo dobrze. Parę razy uratował mnie, gdy mój lokalny dostawca miał kolejne parę godzin niedziałania.

A w podróży – wreszcie uniezależnia mnie od niepewnych WIFI czy to na konferencjach czy w hotelach.

Konferencje – to zadziwiające, że nadal nie zawsze jest darmowy internet. A nawet jeśli jest, to tak w 50% są z nim problemy. Najczęściej punkt dostępowy jest tak obciążony, że wyrzuca losowo podłączone osoby. W końcu podłączam modem i po problemie.

Hotele  – jeszcze gorzej. Wprawdzie każdy hotel dzisiaj podaje w ofercie, że ma dostęp do internetu – ale czasami on działa tylko w promieniu 3 pokojów od recepcji. Niektórzy prowadzący hotele są przekonani, że wystarczy postawić jeden router na cały budynek i będzie OK. No nie jest.

Wpadki zdarzają się nawet wielkim sieciom. Większość hoteli cztero- i pięciogwiazdkowych ma internet … ale dodatkowo płatny. Taki sposób żyłowania zysków. W ostatni weekend byłem na Blog Forum w Gdańsku, gdzie za pieniądze podatników zafundowano nam jeden nocleg w hotelu Scandic. Wykupiono też dostęp do internetu za dodatkowym hasłem. I co się okazało? Gdy chciałem obejrzeć transmisję bokserską w Ipla – połączenie nie dało rady, co chwilę zrywało. Machnąłem ręką, wyłączyłem Wifi i podłączyłem modem. Poszło bez kłopotu.

Tu dochodzimy do kwestii wydajności. W miastach jest bardzo dobrze. Zdarzały się nawet transfery rzędu 3-4 Mbit. To już wystarcza do wszystkich zastosowań. Jest też całkiem stabilnie, rozłączenia zdarzają się rzadko.

Gorzej poza miastami, najgorzej w pociągach. Na niektórych trasach są wciąż białe plamy, gdzie nie tylko nie ma internetu, ale nawet nie ma zasięgu komórek. Tak właśnie jest na CMK (trasa do Katowic/Krakowa), która przebiega przez tereny mało zaludnione. No i projektanci sieci komórkowych patrzą na to, gdzie ludzie mieszkają, nie uwzględniając tego, że po terenie przechodzi też linia kolejowa. Dlatego korzystanie z tego internetu w pociągu wymaga cierpliwości. Gdy muszę wysłać maila z załącznikiem, czekam, aż będziemy przejeżdżać przez jakieś miasto, bo tam jest zasięg HSPA, a między nimi tylko EDGE>

Z 13 GB wykorzystałem na razie 4 GB  – i to nie ograniczając się nigdy, gdy trzeba było coś pobrać, to się pobierało, gdy chciałem obejrzeć film, to obejrzałem. Okazuje się, że jeśli nie robimy tego hurtowo, to parę GB spokojnie wystarcza. A przecież będzie tylko lepiej. Ceny mają spadać, a zasięg i szybkość ma rosnąć. Co wyjdzie w praktyce, zobaczymy. :-)

Facebook czyta moje myśli!

środa, 29 czerwca 2011 12:56

O tym, jak bardzo zakurzony jest ten blog świadczy choćby fakt, że są tu linki do blipa (gdzie już prawie nie zaglądam) oraz do profeo (skąd usunąłem konto rok temu), a nie ma ani jednego linka do Facebooka. Choć to tam siedzę najwięcej.

Facebook wie o nas bardzo dużo. Oto jedna z sytuacji sprzed dwóch lat. Konto na fejsie założył kolega z pewnego forum, który w internecie znany jest tylko z nicka. Na tym forum ja też jestem pod nickiem. Przy rejestracji podał normalnie imię i nazwisko i … na następnej stronie pojawiłem mu się wśród polecanych znajomych.

Tydzień temu idziemy sobie po Krupówkach, zaczepia nas dziewczyna z ulotką klubu muzycznego. Za dwa dni będzie koncert zespołu Wojtka Pilichowskiego, może warto się wybrać, tak mówię kolegom. Dzień później zaglądam na FB w komórce, wśród propozycji znajomych… „Wojtek Pilichowski”.

Dzisiaj patrzę na listę w GG, że pewna koleżanka się nie pojawiła w pracy. Ciekawe, co u niej słychać. Wchodzę na FB i w prawej kolumnie nagłówek „Poprzednie aktualizacje statusu”, w których widzę … statusy tej koleżanki.

Chyba pora już zacząć się bać? ;-)

Wiedźmin II – dużo frajdy i zawiedzione oczekiwania

sobota, 4 czerwca 2011 20:05

„Wiedźmin II – Zabójcy Królów” był pierwszą w moim życiu grą, którą kupiłem przed premierą. Co więcej, był też pierwszą, którą kupiłem w roku wydania! Bo dotąd z gier kupowałem głównie starocie, gdy były tańsze, no i gdy mój komputer był w stanie je uciągnąć.

Dlaczego kupiłem? No, bo w 2009 zaopatrzyłem się w Wiedźmina I, w edycji rozszerzonej – i kompletnie mnie zachwycił. Nie spodziewałem się, że tak dobrze można oddać realia świata Sapkowskiego, łącznie z jego kulturą i niełatwymi wyborami moralnymi, jakie czekały bohatera. To jedna z niewielu gier, która wciągnęła mnie na parę tygodni tak, że ignorowałem cały świat (poza konieczną pracą zawodową) i grałem, grałem, grałem – a z przechodzeniem misji pobocznych gra była bardzo długa.

Dlatego niewiele myśląc wysupłałem ponad 200 złotych na Edycję Kolekcjonerską drugiej części (wraz z dodatkowym poradnikiem), która tak oto prezentowała się po otwarciu:

Wiedźmin II na biurku

Czego tam nie było. Album, mapa, naklejki, karty, kości do gry, dodatkowe DVD z filmami i CD z muzyką, nawet trochę obtłuczona głowa Geralta.

No a sama gra miała być dla posiadaczy edycji kolekcjonerskiej aktywowana dzień wcześniej. Wszyscy czekali na północ… I nic się nie stało. Producent miał kłopoty i przez kilkanaście godzin zapowiadał że ruszy, a ruszyć nie chciało. Ja nie byłem tak napalony, ale troszkę się wkurzyłem. W końcu można się było zabrać za grę. Niestety roboty dużo, więc skończyłem dopiero dzisiaj, po 3 tygodniach.

Uczucia bardzo mieszane. Gra jednak krótsza od jedynki, może ze 2 razy, mało ciekawych misji pobocznych, no i fabuła, która mnie … nie wciągnęła. Niby powiązano ją z historią z pierwszej części, nawet dołożono wyjaśnienie, co się działo między książkową sagą i pierwszą częścią (gdy Geralt stracił pamięć), ale… nie przekonało mnie to. Opowieści brzmiały jak takie typowe historyjki fantasy, które w tego typu grach trzeba włożyć, żeby gracz mógł wreszcie przejść do machania mieczem. Słuchałem kolejnych ekranów z dialogami i … nie rozumiałem co sterowany przeze mnie Geralt właściwie w tym wszystkim robi. Fałszywą nutą brzmiały też inne dialogi z gry – znając Sapkowskiego niemal na pamięć wiem, w którym miejscu cytują jakiś fragment z Sagi, aby stwierdzić… że jest to miejsce kompletnie przypadkowe.

Grę można przejść dwa razy, bo pod koniec pierwszego aktu (chyba najbardziej klimatem przypominającego I część) podejmujemy decyzję, po stronie której z głównych postaci się opowiemy, no i wtedy inaczej wyglądają akt II i III. Ale to jednak nie zmienia faktu, że ja tej nielinowości nie czuję. Nie czuję wpływu na to co się dzieje w grze. Tak jakbym był łupiną rzucaną przez scenarzystów.

A przeszedłszy do szczegółów.

Co poprawili:

  • Bardziej realistyczne i użyteczne jest zarządzanie dobytkiem. Geralt może unieść tylko 250 jednostek (funtów? kilogramów, hehe?) różnych rzeczy, które swoje ważą, a powyżej staje się bardzo wolny.
  • Ułatwiono alchemię – nie trzeba się uganiać za odpowiednimi alkoholami i pilnować czy jakiś eliksir ma domieszkę rubedo, czy albedo.
  • Ułatwiono, czy raczej uporządkowano rozwój postaci – mamy mniej wyborów, ale łatwiej jest ich dokonywać.
  • Realistyczne walki w prologu i pierwszym akcie. Postać nie jest wtedy jeszcze rozwinięta, trzeba bardzo uważać, bo parę ciosów zwykłego żołnierza może nas zabić, szczególnie na początku gdy uciekamy z więzienia.
  • Wreszcie na coś przydają się inne znaki. Ostatnia część Wiedźmina I to nawalanie w przeciwników znakiem Igni, bo on załatwiał sprawę. Tutaj nie ma tak nudno. Bardzo przydaje się Quen czyli tarcza wokół Geralna, bez niej nie ma co podchodzić do niektórych przeciwników. No i dobrym pomysłem jest Yrden, czyli magiczna pułapka – to też pomaga. Znaki dają różne możliwości rozgrywania pojedynków. Gdy zechcemy rozwijać postać wg ścieżki czarodzieja – wtedy potężne znaki się przydają i nimi można załatwiać walki. Choć bez walenia mieczem i tak się nie obędzie. Ale patrzmy na sterowanie grą…
  • Miasta faktycznie tętnią życiem. Można chodzić i słuchać tylko dialogów, które anonimowe postaci prowadzą ze sobą.
  • Mniej chodzenia. To była jedna z wad Wiedźmina I, żeby się gdzieś dostać, trzeba było iść, iść i iść. Tutaj lokacje są mniejsze, a może po prostu Geralt szybciej chodzi.
  • Jeśli kompletnie sobie nie radzimy, można zmienić poziom trudności w trakcie gry! Trzy razy z tego skorzystałem.

Co popsuli:

  • Sterowanie grą. Wiedźmin wyjdzie w listopadzie na konsole, ale już teraz sterowanie nim wygląda jakby przygotowane pod pada. Najgorsze jest to, że w jednej chwili można mieć aktywny tylko jeden znak, czyli jak chcę się zabezpieczyć tarczą Quen, i chwilę potem postawić pułapkę Yrden, albo posłać przeciwnikowi Igni, to muszę się przełączać. Są teoretycznie skróty klawiszowe, ale one … działają jak chcą.
  • Grafikę!!! Parę razy grając w Wiedźmina I byłem po prostu zachwycony tym co widzę, szczególnie w scenerii wiejskiej. Tutaj razi „cyfrowość” tego świata, no i jego przegadanie. Grafiki jest po prostu za dużo, ona przytłacza i bynajmniej nie zachwyca, a przeszkadza w skupieniu się na grze.
  • Grę w kości – jest jeszcze bardziej denerwująca niż w pierwszej części. Odpuściłem więc sobie kompletnie misje z nimi związane.
  • Nierealistyczne sklepy – jak to jest że miecz mogę sprzedać każdemu napotkanemu handlarzowi? Tak samo, łatwo bardzo zarabiać pieniądze, choćby zbierając wszystko co się da i sprzedając komukolwiek bądź. Albo wyzywając paru przeciwników do walki na pięści, czy siłowanie na rękę.
  • Ucieszyłem się, zdobywając dość szybko porządne bronie. Ale brakowało właśnie tego, co w pierwszej części – żeby zdobyć naprawdę porządny miecz, trzeba było zarobić np. 1000 orenów (co było tam bardzo trudne i wymagało robienia misji pobocznych), albo trzeba było zakończyć też trudną misję. Tutaj miecze walają się niemal po ulicach, a żeby dostać najlepszą zbroję w grze trzeba … być jasnowidzem i zachować pewne składniki z poprzednich aktów. No, chyba że ktoś przeczytał poradnik i będzie pamiętał.
  • Kolorowy poradnik wydany przez Axel Springer rozczarował mnie – bo pod względem treści, jest to niemal to samo, co w poradniku dostępnym z samą grą, tyle, że dodano ilustracje.
  • Ta nagłaśniana niesamowicie „dorosła erotyka”, jaka miała zastąpić „kolekcjonowanie zdobyczy”, ograniczyła się do bodaj 2 scenek. To już wolałem rozwiązania z pierwszej części.

Było parę wieczorów, gdy dobrze się bawiłem. Ale generalnie czuję niedosyt i trochę żałuję, że kupiłem tę edycję kolekcjonerską, skoro Premium w Tesco za 80 złotych. Nie, żebym uważał, że gra jest zła. Ale nie przyniosła mi takiej satysfakcji jak pierwsza część. Twórcy wykonali mnóstwo świetnej roboty, ale skierowali ją nie tam gdzie należało. Pokomplikowano fabułę, zbytnio ułatwiono pewne rzeczy i popsuto satysfakcję z kończenia gry. No i samo zakończenie – widać, że już szykują się pod kolejną część. Za parę miesięcy przejdę grę jeszcze raz, choćby po to aby sprawdzić ile prawdy jest w tych „16 zakończeniach”. Z poradnika widzę, że niewiele.

Czy kupię Wiedźmina III? Kupię. Ale poczekam pewnie wcześniej na wydanie odpowiednich łatek, albo w ogóle na edycję rozszerzoną, porządny poradnik (pokazujący, co jeszcze fajnego można zrobić, a czego gra nie odkryła). I wtedy już bez specjalnych emocji usiądę i zobaczę, co tym razem wymyślili spece z CD Projekt.

Darmowy test Blueconnect – tylko za 170 złotych

piątek, 8 kwietnia 2011 10:17

Jak to mówią, człowiek mądry po szkodzie i trzeba czytać umowy.

Zapragnąłem wziąć sobie internet mobilny. Głównie jako backup i na potrzeby różnych spotkań u klientów.  Nie uwierzycie, ile firm, również tych mieniących się liderami tego i owego, nie ma u siebie w biurach bezprzewodowego internetu.

Najlepszą ofertę na kartę ma Play, ale Playa nie chciałem, ze względu na zasięg. Stwierdziłem, a co będę dziadował, pójdę do Ery wziąć blueconnect na 2 lata. Choć jeśli chodzi o komórkę – wystarcza mi doskonale TakTak. Ostatecznie skusiła mnie taka promocja biznesowa „blueconnect – przekonaj się, że warto”. Biorę modem na 30 dni, jeśli pasuje, to umowa sobie dalej idzie. Jeśli nie, to pierwszy miesiąc i tak jest za darmo.

Wybrałem się więc więc do salonu, parę minut poczekałem, w końcu pół godziny wypełniania dokumentów i już mój był modem i karta.

Przyszedłem do domu – i tragedia. Ledwo toto łapało EDGE i to w jakości, w której do niczego się nie nadawało. To już mój telefon podłączony przez USB lepiej działał. W centrum OK – ale u mnie Era ewidentnie nie ma dobrego zasięgu. Dobra, pójdę do salonu i oddam, w końcu jest za darmo. Na dzień przed pójściem do salonu w skrzynce… faktura. Na 170 złotych. Bo 139 złotych +VAT, kosztuje w Erze przyłączenie do sieci. Widziałem tę kwotę na regulaminie usługi, ale konsultant mnie przekonał, że zapłacę tylko, gdy pozostanę w sieci. Guzik prawda.

W efekcie miesiąc testowania Blueconnecta, kosztował mnie 170 złotych. No i dodatkowe 40 minut czasu, gdy rozwiązywałem umowę, bo dwie panie konsultantki musiały 10 różnych  dokumentów wydrukować, a moja sytuacja była na tyle nietypowa (czytaj: byłem jedynym takim frajerem), że nie mogłby znaleźć odpowiednich druków w systemie.

A co powinienem zrobić? I co zrobiłem:

  • Kupić na Allegro dowolny modem: 100-150 złotych.
  • Kupić również na Allegro starter Orange, znalazłem od razu z doładowaniem na 13GB i 10 miesięcy, co mi spokojnie wystarczy. Okazuje się, że oferta „Orange free na kartę” jest całkiem opłacalna, a pożyczone Orange u mnie w domu działa.
  • Ściągnąć program Huawei Mobile Partner (bo oryginalny soft Orange to dno z domieszką mułu). Opisy konfiguracji są w FAQ na forum bez-kabli.pl.

I tak za 200 złotych na rok będę miał internet mobilny, z własnym modemem, bez zobowiązań, abonamentów i umów. Dziękuję Ci Ero, przekonałem się, że nie warto. :-)

Głos trolla na puszczy

piątek, 1 kwietnia 2011 23:10

Samotność jest najgorsza, gdy masz tyle do powiedzenia światu, ale nikt cię nie słucha.

Możesz wyjść na ulicę, pisać w internecie, wszyscy przejdą obojętnie, odpowiedzią będzie co najwyżej irytacja.

Przypadek pierwszy:

Cztery czy pięć lat temu lat temu brałem udział w pewnym projekcie dla Empiku, rysowaliśmy dotykowe kioski, w których ludzie odsłuchują muzykę. Są chyba do tej pory.  Aby poznać potrzeby klientów, zaczęliśmy od wywiadów na dziale muzycznym Megastore. No i standardowo, podchodzimy, pytamy, zapisujemy i dalej.

Podszedłem do starszego człowieka, może zresztą nie tyle starszego, bo miał koło 50-ki, ale widać zmęczonego życiem. Pytam o to, w jaki sposób szuka płyt w sklepie. A on… jakby przed nim objawił się Anioł Gabriel i zamachał skrzydłami. Zaczął opowiadać i opowiadać i opowiadać, coraz bardziej odchodząc od tematu. Że muzyki to on słuchał jeszcze w latach 80. w audycjach Tomka Beksińskiego.  Gdy grzecznościowo potwierdziłem, że wiem o kogo chodzi, jeszcze bardziej gorączkowo zaczął się opowiadać, w końcu sięgnął do teczki i wyciągnął plik papierów, mówiąc, że to… listy, które od Beksińskiego dostawał w tych latach 80. Od tego momentu starałem się już tylko rozmowę zakończyć.

Wariat? Nie, człowiek samotny, który o czymś tak pięknym jak słuchana od młodości muzyka od dawna z nikim nie rozmawiał. Być może ma żonę, rodzinę, znajomych – ale nikt tego nie słucha, traktują go jako dziwaka. Więc chodzi po sklepach muzycznych, przegląda okładki, a w wolnych chwilach czyta po raz setny listy od Beksy.

Przypadek drugi:

Książka „Józef Piłsudski odbrązowiony”, którą jako fan Marszałka kiedyś kupiłem w taniej książce. Oj, nienapisana przez fana, wręcz przeciwnie. Antoni Położyński, rocznik 1914 przeszedł w czasie wojny całą Europę, potem osiadł na Zachodzie, ożenił się ze obywatelką Szwajcarii, założył dobrze prosperującą firmę, a pod koniec życia zaczął wydawać swoje książki.

No i jedna z nich na temat Piłsudskiego i historii Polski. W środku bełkot. Dosłownie. Czasami zdania kompletnie niezrozumiałe, z błędami gramatycznymi, ortograficznymi, zero interpunkcji, zero korekty. Starszy, ponad 80-letni pan musiał wreszcie wykrzyczeć, to co przez całe życie go dławiło, różne żale, własne teorie i interpretacje historii. No bo, czy ktoś z kim mieszkał w tej Szwajcarii chciał go słuchać? Dlatego spisał wszystko, dał do wydania i był szczęśliwy.

Przypadek trzeci:

Dzisiejszy wpis w dyskusji jednej z administratorek Wikipedii. Po polsku i angielsku. Niezrozumiałe? Zdecydowanie. Najwyraźniej jest to skarga na Facebooka, który usuwa jego wpisy. Pogooglowałem nazwisko autora. Faktycznie, facet po 70-ce, założył kilka różnych stron, na których dzieli się swoimi przemyśleniami na temat religii i życia. Czy ktoś to czyta? Wątpliwe. Więc próbuje iść tam, gdzie są inni ludzie. Ale na Wikipedii czy Facebooku zostanie potraktowany wyłącznie jako namolny troll.

Można tak długo.

Są ludzie, którzy przez całe życie chcą być wysłuchani. Marzą o uwadze innych, domagają się tej uwagi, gdy z nimi rozmawiasz, dominują rozmowę, szczęśliwi, że ktoś ich chce w ogóle wysłuchać. Jeśli trafiają do internetu, szybko dostają miano trolla, bo gadają długo, nie na temat i niezrozumiale. Ktoś, kto chce, a nie mówi często, nie umie mówić zwięźle. Czuje, że ma jedyną okazję, a im więcej słów tym lepiej.

Ale najbardziej cierpliwy słuchacz będzie miał dość.

Jedni pozostają w swojej samotności, aż do czasu, gdy będą mogli ponownie się wypowiedzieć. Inni korzystają z możliwości jakie daje internet – zakładają blogi i strony, piszą artykuły, logują się na forach. Tam czekają ich śmiech i blokady. Albo milczenie. Gdy nikt nie komentuje, nie reaguje, nikt nie daje znaku życia. Oto głos wołającego na pustyni…

Tomasz Adamek – Polak Który Wygrywa

sobota, 12 lutego 2011 15:03

Czytelników vroobloga może zaskoczyć, że od pewnego czasu interesuję się boksem. Wyjaśnię od razu, jest to zainteresowanie bierne, gdyż nikogo nie tłukę po mordzie (i nawzajem).

Zaczęło się wszystko od „walki stulecia”, w której stary, jednoręki już niemal Andrzej Gołota miał zdemolować młodszego, ale przecież lżejszego  i słabszego Tomasza Adamka. Stało się inaczej.

Ja, przyznaję, o sytuacji w boksie zawodowym nie miałem zielonego pojęcia. Owszem, w latach 90. podobnie jak cały naród ekscytowałem się walkami Gołoty, jednak po tym jak przegrywał kolejny raz wszystko co miał do przegrania, machnąłem ręką na taki sport i takiego zawodnika. Gołota był uosobieniem polskich kompleksów, łączył talent z nieumiejętnością jego wykorzystania, świetne warunki fizyczne i kiepską psychikę, która odpowiadała za więcej niż połowę jego porażek.

Jeśli dodamy fakt, że w dwóch przypadkach walcząc o tytuł mistrza świata został oszukany przez sędziów, dopełnia się obraz Polaka Który Przegrywa. Nic pociągającego.

No, ale pojawia się Adamek. Nie wiedziałem, że on był dwukrotnie mistrzem świata w niższych kategoriach wagowych (półciężkiej do 79kg i cruiser do 91kg). Musiał do nich zawsze tracić masę, bo naturalna masa bokserów jest zawsze wyższa. Teraz postanowił wejść wyżej. Mówi się, zę kategoria ciężka jest ostatnio słaba, ale to nie jest ścisłe. Po prostu zdominowali ją dwaj bracia Kliczko których od dawna nikt pokonać nie umie.

W boksie nie zawsze najważniejszą sprawą są walki. Przeciętny pięściarz zawodowy walczy dwa lub trzy razy w roku. Pomiędzy walkami są spekulacje, kto następny, kiedy, gdzie i z kim i o jaki tytuł. Gdy już przeciwnik jest znany, spekulacje dotyczą przygotowań do walki, zapowiedzi z obu stron, relacji ze sparingów, wszystkiego co poprzedza wyjście na ring.

Boks to dziedzina, w której mogą wiele osiągnąć ludzie skazywani na margines, dla których jest to jedyna okazja do „wyrwania się”. Ale to po okresach między walkami widać, czy ktoś się nadaje na boksera czy nie. Są np. bokserzy, którzy się obżerają, przybierając po kilkanaście kilogramów. Gdy manager zakontraktuje im walkę, to zabierają się dopiero za robienie kondycji. Inni jednak mają od początku wytyczoną wizję i trzymają się jej.

Właśnie jak Adamek. Zorientował się dość szybko, że w kraju niewiele osiągnie, co najwyżej będzie dostawał „groźnych Węgrów czy Łotyszy”, którzy dadzą łatwą wygraną na lokalnych galach, ale on chciał czegoś więcej. Wyjechał więc walczyć w USA, gdzie każda walka jest zagrożeniem. Ale dzięki temu zdobył pierwszy pas mistrza świata w wadze półciężkiej. Potem przyszedł jedyny błąd: porażka z lepszym Paulem Dawsonem, którego jednak Polak (wiedząc że przegrywa na punkty) o mało nie znokautował w ostatnich rundach. Potem wyższa kategoria wagowa i po paru walkach znów mistrzostwo świata. Ale co z tego, skoro w tej wadze nie było pieniędzy? Te pochodzą głównie z telewizji. Można być mistrzem świata, a żadna stacja tego nie pokaże. Tak więc czas przejść do wagi ciężkiej. Jeszcze przed walką z Gołotą zgłosili się do niego Kliczkowie, przed którymi większość przeciwników po prostu ucieka, a zostają głównie tacy, którzy biorą gażę i niezależnie od buńczucznych zapowiedzi dają się ładnie położyć. Adamek potraktował to jednak poważnie i przeszedł na stałe do wagi ciężkiej.

No, ale on waży 98kg, ma 187cm wzrostu, a tam są i więksi i silniejsi. Mimo tego, Adamek pokonał solidnych przeciwników: Estradę, Arreolę i ogromnego Granta, z którym kiedyś przegrał (dzięki własnej psychice) Gołota. Mały Adamek nie przestraszył się olbrzyma, choć brakowało mu mocnego ciosu, to wygrał szybkością i mądrością, której zresztą nie widzieli polscy komentatorzy tej walki.

Co ciekawe, większość walk zespół Adamka organizował samodzielnie, dzięki czemu zarabiali po prostu więcej.

Z każdym kolejnym pojedynkiem, wzrastała liczba fanów Adamka, także wśród ekspertów na jego stronę przechodzili ci, którzy wcześniej przewidywali jego szybką rejteradę do niższej kategorii. Pod koniec ubiegłego roku okazało się, że w wadze ciężkiej, poza Kliczkami oraz brytyjskim celebrytą Hayem nie ma już poważniejszych zawodników niż Adamek. No i musiało do tego dojść – na wrzesień zakontraktowano walkę Tomka z Władymirem Kliczko, młodszym z braci.

Dwumetrowi Kliczkowie, podobnie jak Adamek budują konsekwentnie swoją karierę i biznes, nie zapominając ani przez chwilę, że to boks ZAWODOWY. Dlatego boksując w tym samym nudnym, ale szalenie niebezpiecznym stylu nie dają przeciwnikom żadnych szans. Telewizja w Stanach nie chce ich pokazywać. Oni mają to gdzieś, bo mają tysiące fanów w Niemczech i na Ukrainie, a na galach, które sami organizują zarabiają miliony.

Tymczasem Adamek stał się wielką nadzieją w Stanach i jego walka z Władymirem będzie wydarzeniem roku w boksie zawodowym. I podobnie jak przy poprzednich walkach, mało kto daje mu szanse. Przypomina się na przykład szybkiego Eddiego Chambersa, który pokonawszy wszystkich w wadze ciężkiej stanął naprzeciw Władymira i został ośmieszony, bo nawet się do niego nie zbliżył.

Adamek podchodzi do tematu spokojnie. Nie zapowiada, że urwie Kliczce głowę, w czym ostatnio celowali jego poprzednicy. Mówi jednak kibicom: zaufajcie nam, wiemy co robimy. I nawet jeśli jego zespół chce tylko skoku na kasę, to wiedzą, że Adamek nie popełni błędu Gołoty i nie przegra w szatni.

Wideo się trochę nie zmieściło. ;-)

Pomyślałby ktoś, że oto mamy nowego bohatera wśród polskich fanów boksu? Gdzie tam! Popatrzcie na fora bokserskie, a tam inwektywy i narzekania, że nie ten przeciwnik, że ciągle tylko gadanie o kasie, że Gołota z lat młodości by Adamka położył jednym palcem. Sam Adamek na swoim blogu skomentował kiedyś, że jeśli pokona Kliczkę, to pewnie napiszą, że się sam przewrócił.

Wśród domorosłych fanów trwa kult Polaka Który Przegrywa, a to, że mamy wreszcie Polaka Który Wygrywa nie może im się przebić do łepetyn. I to też prawda o naszym narodzie.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: