VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na lipiec 2011.

Vroo biega – część IV: pierwsze zawody

niedziela, 31 lipca 2011 18:31

Poprzednia, trzecia część mojej biegowej epopei skończyła się w listopadzie ubiegłego roku.

Powoli nadchodziła zima. Jak się okazało, wystarczy włożyć długie spodnie, na głowę czapkę, a na bluzę moją cienką górską kurtkę (!) i nadal można biegać! Choć to wydało mi się czymś niewyobrażalnym, przebiegnięcie paru kilometrów przy temperaturze zero stopni nie prowadzi do natychmiastowego zapalenia płuc. Wręcz przeciwnie. Nie wiem czy to efekt biegania ale od czerwca ubiegłego roku nie byłem ani razu poważnie przeziębiony. Katar, bolące gardło czasami, ale nie dłużej niż parę dni.

Przyszedł jednak grudzień i pierwsze opady śniegu. I tu już musiałem powiedzieć „stop”. Po śniegu i lodzie biegać po prostu nie umiem. Oj, poznałem co to jest biegowe odstawienie. Wręcz wyrywało mnie do wyjścia, mimo że ani po osiedlu, ani po lesie biegać się nie dało.

Ale, ale. Na początku stycznia przyszła mała odwilż, z nadzieją patrzyłem na chodniki, gdzie śniegu i lodu było coraz mniej, aż wreszcie zrobiła się wąziutka nieśliska ścieżka. I już 10 stycznia znowu byłem na trasie. :-) W styczniu i lutym biegałem zawsze gdy tylko nie było śniegu, niestety ten dalej czasami padał. Szybko poczułem efekt półtora miesiąca przerwy. Próby biegania tak szybko jak na jesieni kończyly się porażkami, wreszcie musiałem wrócić do interwałów np. 6x 5 minut z przerwami po minucie.

W marcu śniegu już nie było i mogłem zacząć bieganie regularne. Co dwa, albo co trzy dni. Jednak formy nie odzyskiwałem tak szybko jakbym chciał. Parę wyjazdów nie pozwalało na systematyczność. W czerwcu w ogóle pobiegłem tylko 6 razy, przed wakacjami stopując, bo noga ostrzegawczo pobolewała, a była mi zdecydowanie potrzebna w górach. No, a 7 czerwca minął niepostrzeżenie rok mojego biegania.

W lipcu znowu powrót do dyscypliny, wreszcie zacząłem widzieć efekty. Pobiłem swoje rekordy z października ubiegłego roku, no i sprawiłem nowe buty. Bo stare po 500 kilometrach były już mocno zużyte.

Gdzieś na początku miesiąca przeczytałem, że 30 lipca będzie Bieg Powstania Warszawskiego. Trochę wahania, ale zgłosiłem się na 5 kilometrów. Czemu nie? Z paroma weteranami może choć wygram. ;-) Jednak test zrobiony na tym dystansie tydzień wcześniej zapowiadał się optymistycznie. Nowe buty niosły jak burza. Ale że burze i deszcze były prawie codziennie w lipcu, czekałem na dzień biegu z niepokojem.

Pierwszy start to w ogóle masa obaw. Co z szatnią, co z depozytem, jak się ubrać, jak biec w tłumie, czy brać mp3, gdzie się ustawić na starcie i tak dalej.  Największe obawy wiązały się z pogodą – według wszystkich prognoz miało lać. I lało. Prawie przez cały dzień. A bieg miał być o godzinie 21.00. Zastanawiałem się co zrobić, czy jednak nie odpuścić. W akcie desperacji zabrałem ze sobą kurtkę, która niby jest oddychająca, ale pewnie bym się pod nią ugotował. Ale … przed biegiem padać przestało. Zmoczyła nas tylko leciutka mżawka.

Już na starcie. Wcześniej w szatni i w całym ośrodku Polonii ta sama przedbiegowa atmosfera, którą miałem okazję obserwować na Minimaratonie. Choć tam było 100, a tu 4000 osób, wszyscy przyjaźni, uśmiechnięci, choć skoncentrowani, to jednak można pogadać, albo posłuchać rozmów,  w których przebijają się stare przeżycia biegowe. Są i wyczynowcy i totalni amatorzy.Tu nikt nie patrzy się dziwnie, gdy robisz przebieżkę po Konwiktorskiej, albo się rozciągasz, w końcu każdy to robi.

Wreszcie start. Strzał startera i… 1,5 minuty dreptania zanim dojdę do linii startu, takie są biegi masowe. Ale już na linii startu jazda! Jedni szybciej, inni wolniej, ja staram się trzymać tempa ustawionego na zegarku. Niektórzy szybkobiegacze, którzy ustawili się za daleko teraz wszystkich gorączkowo wyprzedzają. Inni z kolei ruszają z kopyta, a… po niecałym kilometrze widzę ich jak już idą zdyszani. Ja staram się cały czas biec, w końcu nie po to startowałem żeby iść. Kryzys będzie pod koniec, przy mocnym podbiegu pod Sanguszki, gdzie już większość wokół mnie zwalnia do chodu, ja biegnę… ale niewiele szybciej od nich, właściwie to drepczę. W międzyczasie mijamy ulice Warszawy, po których nigdy nie biegłem. Miodowa, Krakowskie Przedmieście, Karowa, wreszcie jedna nitka Wisłostrady. Biegnie się świetnie, już nie ma tłoku, można się skupić na swoim tempie. Pod koniec wyprzedzają nas… zwycięzcy biegu na 10 kilometrów, którzy zrobili już drugą pętlę i będą przed nami.

Podbieg się skończył, w oddali majaczy meta. I stwierdzam, że dosyć tego dreptania, włączam piąty bieg i zaczynam wyprzedzać kolejne osoby w drodze do mety, po czym ostatkiem sił finiszuję. Automat który robił zdjęcia się popsuł i musicie mi wierzyć na słowo. :-) Sprawdzam czas. O minutę lepszy niż moje plany, choć o 50 sekund gorszy niż w teście, który sobie zrobiłem wcześniej. Ale i tak jestem zadowolony.

Pierwszy mój medal biegowy, dyplom, wreszcie gorąca zupa i można się zbierać do domu. :-)  W międzyczasie przychodzi SMS od koleżanki, że zająłem miejsce 1030 i wyprzedziłem ponad 200 osób.

Ale to przecież nie o miejsce chodzi, tylko o to że po roku biegania wreszcie wystartowałem w zawodach, bardzo mi się to podobało i już szykuję się na zawody jesienne. W październiku będzie „Biegnij Warszawo”, potem kolejny minimaraton na moim osiedlu, potem jeszcze Bieg Niepodległości. Nie odpuszczę. ;-)


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: