VrooBlog
Znów przed wyborem mniejszego zła
Przed żadnymi wyborami, które pamiętam z ostatnich lat nie byłem aż tak zrezygnowany jak teraz.
Ile jeszcze lat będziemy skazani na spory między PO, a PiS?
O mniejszym źle pisałem 10 lat temu, komentując drugą turę: Komorowski-Kaczyński. Zadeklarowałem się wtedy jako sierota po POPISie i do tej pory uważam, że to mógł być najlepszy z projektów, który popchnie Polskę do przodu. W roku 2005 został storpedowany – i teraz już wiadomo z prac historyków, kto jest za to odpowiedzialny: Donald Tusk, który nie mógł przeboleć przegranej w wyborach z Lechem Kaczyńskim, tak więc świadomie wepchnął PiS (i Polskę) w objęcia Samoobrony i LPR. Efektem było skompromitowanie rządów PiS, co okazało się skuteczne – w 2010 Tusk zdobył już pełnię władzy. Miał Sejm, Senat, prezydenta, poparcie większości mediów. Mógł zrobić wszystko. Ale… jego to nudziło, co doskonale pokazują choćby Michał Majewski i Paweł Reszka w książce „Daleko od miłości”. Polityka ciepłej wody w kranie oznaczała brak wyzwań i trwanie.
Wkrótce sam Tusk katapultował się na posadkę przewodniczącego Rady Europejskiej i stamtąd na emeryturę. Swoją partię na wybory w 2015 zostawił ludziom wyjałowionym z pomysłów, ot, zainteresowanym podtrzymaniem tego, co przecież dla nich się sprawdzało. Komorowski, który był uosobieniem takiej przaśnej kontynuacji przegrał. Przyszło nowe, z młodszym, dynamicznym prezydentem Dudą.
Pięć lat temu podwójna wygrana PiS mnie ucieszyła. W sumie nie tyle ucieszyła, co dała nadzieję, że coś się zmieni. Skoro PO nic się nie chciało, to PiS może się ruszy. Tym bardziej że schowali Kaczyńskiego i Macierewicza, będzie trochę młodszych ludzi, choćby Morawiecki, który wydawał się obiecujący. Wydawało się, że ma wizję rozwoju Polski innej niż montownia dla zagranicznych koncernów. No i naiwne to było. Jak pisałem w artykule przed wyborami 2019, oni dramatycznie nie mieli kim tej swojej polityki realizować, a jednocześnie jako podstawę zmian uznawali rewolucje kadrowe. A jaka tu była rola Dudy? Jak miał coś podpisywać, to podpisywał. Fakt, ewidentnie mu to nie nie pasowało i parę razy się zbuntował. Parę wet było. Ale to zostało już zapomniane, stulił uszy, aby drugą kadencję dostać.
A czy PO nauczyło się czegoś w ciągu ostatnich pięciu lat? Jak wystawili panią Kidawę, która wygląda jak mentalny bliźniak Komorowskiego – wydawało się, że niczego. No i wyborcy to ocenili jasno – ktokolwiek oferował jakąkolwiek alternatywę – Hołownia, Kosiniak, Biedroń czy nawet Bosak – miał w pewnym momencie wyższe notowania od Kidawy. PiS zlitował się, a może przestraszył Hołowni w drugiej turze i pozwolił na zmianę kandydata. PO wystawiło Trzaskowskiego i widać, czego się nauczyli. Że można obiecać wszystko, ale przede wszystkim trzeba jeszcze bardziej walić w PiS. To już są naprawdę lustra. Duda zrobił swoją parodię debaty? No to Trzaskowski zrobił swoją. Co z tego, że bardziej „wolną”, bo wpuścił więcej dziennikarzy z różnych opcji. Faktem pozostaje że po raz pierwszy od 1990 nie mamy w Polsce debaty prezydenckiej. I to świadczy o degrengoladzie demokracji w naszym kraju.
Trzaskowskiego miałem okazję oglądać raz na żywo. Jakieś 10 lat temu byłem na konferencji nt. dostępności, gdzie występował jako europoseł. I zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie – widać było, że się przygotował, mówił z sensem i konkretnie. Miałem tutaj wrażenie, że on jest takim prymusem z dobrej rodziny, który trafił do polityki, jako jednej z opcji na zrobienie kariery. Widziałem w nim przyszłego ministra. Jednak jak zobaczyłem go już w tej roli – jako ministra w rządzie Kopacz, odniosłem wrażenie, że on staje się coraz bardziej fighterem, którego PO wystawia na pierwszą linię.
OK, przyznam to wreszcie. W tym momencie mniejszym złem jest wybór Trzaskowskiego, bo daje to jakiś bezpiecznik przeciwko dalszemu psuciu prawa, choć jednocześnie ryzyko paraliżu państwa. Dziś mało kto pamięta, jak Kwaśniewski potrafił sabotować rządy AWS-UW, co rusz odrzucając im różne ustawy, choćby reprywatyzacyjną.
Ale największy powód, aby nie głosować na Dudę mam po włączeniu telewizji publicznej. Nawet nie chodzi tutaj o ilość propagandy, ale o jej styl, o świadome wychowywanie wyborców jako idiotów, których wystarczy tresować paroma hasłami: ten dobry, ten zły, ten dobry, ten zły. Widzę w swojej rodzinie wyprane mózgi – ludzi, którzy powtarzają prawie słowo w słowo te slogany. To, że po drugiej stronie mamy TVN z niemal podobną propagandą niczego tutaj nie zmienia, bo TVP ma większy zasięg i powoduje większe szkody.
Z drugiej strony nie wiem, czy nie lepiej by było, aby Duda wygrał wyraźnie, ot choćby 56 do 44%, tak aby PO dostało kolejną lekcję, że nienawiścią i kopiowaniem oponenta wyborów się nie wygra. Że trzeba stworzyć nową jakość, a jeśli nie potrafią jej stworzyć, niech już wreszcie giną. A kto wie, może podczas tej drugiej kadencji Duda wybije się na niepodległość i zacznie rzeczywiście recenzować pracę rządu? Jeden precedens już mamy – pan Banaś, któremu rząd podpadł i oto NIK zaczął wreszcie działać jak należy.
Smutne było oglądanie 13% dla Hołowni w pierwszej turze. Jedyny kandydat, który mówił konkretnie o swoim programie przegrał z politycznym harcownikiem, który swój program ogłosił… na dwa dni przed głosowaniem. Teraz też widzę w ruchu Polska 2050 jakąś nadzieję, że ktoś zaczyna mówić wreszcie o perspektywie długodystansowej. Może za 5 czy za 10 lat będzie miało to efekty. Choć ile osób skupionych wokół Hołowni było tam tylko dlatego, że widzieli szansę na „lepsze PO” i szybkie zdobycie władzy? Gdy zobaczą, ile jeszcze pracy – dadzą sobie spokój.
A może tak naprawdę to wszystko jedno? Robert Krasowski w swoich książkach pokazuje, jak wiele zmian w Polsce w ostatnich latach to po prostu efekt płynięcia z prądem. Nie weszliśmy do NATO oraz Unii dzięki wspaniałym politykom, tylko że był taki klimat na świecie. Dzisiaj też w tych wszystkich sporach zapomina się, że PiS i PO miały swego czasu podobne programy. Nie, Duda nigdy nas z Unii nie wyprowadzi, a sama Unia nas nie wyrzuci, bo jesteśmy zbyt ważnym rynkiem zbytu. Nie, Trzaskowski nie sprzeda nas Niemcom, bo ci już i tak kupili, co chcieli. Tak naprawdę rządy obu partii oznaczają parszywą stabilizację, w której widzimy dużo zła. Nie chodzi mi tutaj o prosty symetryzm „PiS-PO jedno zło”, bo zło, które wiąże się z rządami obu partii jest różne. Z drugiej strony obie są alternatywą dla opcji skrajnych. Rządy partii lewicowych albo Konfederacji mogłyby nie podobać się znacznie większej liczbie osób.
PS. Plakat z 2010 pasuje jak ulał i dziś. Autor: Większe Zło, CC BY-SA 3.0.
Iluzja nadmiaru
Dzisiejsza Polska wygląda pod wieloma względami jak marzenie ludzi żyjących w czasach PRL, który był gospodarką permanentnego niedoboru. A teraz? Co krok mamy kolorowy sklep! Pełne półki! Mnóstwo produktów i w każdym markecie dwadzieścia rodzajów sera. Zachód!
Wydaje się, że można kupić wszystko i zawsze. Są jednak momenty, gdy przekonujemy się, że to wyłącznie iluzja – iluzja nadmiaru.
Pamiętacie upalne lato 2019? Już w czerwcu kilka gorących dni sprawiło, że ze wszystkich sklepów zniknęły wentylatory. Małe, duże, stołowe, podłogowe, tanie, drogie. Obsługa rozkładała ręce i twierdziła, że w hurtowniach też nie ma. Hurtownie – że są zamówienia, ale zanim to wszystko z Chin przyjedzie, potrwają miesiące.
No, a teraz – zagrożenie koronawirusem – wiele osób rzuca się po maseczki (pomijam brak sensu stosowaniach ich przez osoby zdrowe). W aptekach już nie ma, w hurtowniach nie ma, a sprzedawcy na Allegro robią interes życia, sprzedając ongiś tanie produkty z tysięcznym przebiciem. Maseczek nie ma i nie będzie, bo Chińczycy produkują je teraz na własne potrzeby, a w Polsce się ich nie robi, przynajmniej nie na taką skalę.
Leki? No, tu już wiele razy ostrzegano, że uzależnienie od kilku producentów na świecie sprawia, że Europa może w ciągu paru tygodni być pozbawiona ważnych leków. Ludzie nie zaczną umierać od wirusa, który nie wiadomo jeszcze jakie zbierze żniwo, ale od tego, że po prostu skończą im się lekarstwa na istniejące choroby.
Nadmiar jest iluzją, bo opiera się na niewielkich stanach magazynowych, dostawie „just in time” i założeniu, że każdą partię można wyprodukować. Tę iluzję opłaca się podtrzymywać, bo składowanie kosztuje, a produkcja w Chinach i transport są tanie. Ale przyjdzie czas, gdy współczesny świat może się mocno na tym przejechać.
Źródło zdjęcia: freeimages.com, autor: Bartosz Wacławski
Po czterech latach rządów PiS
Czekają nas jedne z najciekawszych wyborów parlamentarnych w historii wolnej Polski. Najciekawszych, choć niekoniecznie budzących emocje. Widać to po kampanii wyborczej. W zasadzie wszystko co słyszymy jest przewidywalne, tak jakby wszyscy aktorzy grali swoje role, choć nie do końca z przekonaniem.
Zacznijmy od krótkiego podsumowania ostatnich czterech lat.
PiS zwyciężył w 2015 z dwóch powodów.
Po pierwsze – prawidłowo rozpoznali społeczne emocje. Znudzenie „elitowskimi” rządami PO, które popadały w samozadowolenie z powodu rosnącego PKB i frustracja, że z tego PKB przeciętny człowiek niewiele miał. Dziennikarze dali się u nas zakiwać sloganem „Polska w ruinie”, a to przecież nie był główny przekaz kampanii wyborczej. Przekaz był pozytywny – damy wam to, czego żadna władza wam nie dała. Nie tylko pieniądze (jak chcą wierzyć opowiadający o wyborczym przekupstwie), ale również zmianę stylu sprawowania władzy. I ludzie w to uwierzyli. Do wielu osób trafiło przekonanie o innej jakości zarządzania państwem – w końcu jest trochę republikańskich wzorców, które mogliby wdrożyć.
Po drugie – skutecznie przeprowadzili kampanię wyborczą. O tym pisałem zaraz po zwycięstwie Dudy. PiS kojarzony dotąd jako partia niezmiernie obciachowa, w sposób zaskakujący odmłodził swoje oblicze. Celne hasła, kampania internetowa, skupienie na pozytywach – to wszystko w roku 2015 dało podwójne zwycięstwo. Brukselskie pismo Politico, które trudno posądzić o sympatię dla partii Kaczyńskiego cytuje osobę zbliżoną do opozycji, że „PiS jest obecnie niestety jedyną nowoczesną partią w Polsce”. Nowoczesną pod względem stosowanych środków – a nie typowego wodzowskiego stylu zarządzania, bo tu przypomina bardziej PZPR.
PiS wygrał wybory – i co dalej?
Symbolem rządów w latach 2015-2019 będzie bez wątpienia 500+. To się PiS-owi udało, choć przecież nie jest to żaden polski czy pisowski wynalazek. Identyczne (tyle że wyższe) świadczenie jest w Niemczech jako Kindergeld. Jego założenie jest bardzo proste – dzieci oznaczają zwiększone wydatki i mniejsze przychody, jeśli państwo chce wspierać posiadanie dzieci, musi coś tutaj zaproponować.
Znacznie łatwiej rozdać żywą gotówkę, niż reformować niewydolne państwo, budować żłobki, przedszkola czy odtwarzać komunikację publiczną. Wrzucenie dowolnych pieniędzy w obecną strukturę służby zdrowia, edukacji itd. nie spowoduje magicznej poprawy. To wymaga i lat pracy i skutecznego pomysłu. Jednego i drugiego PiS nie ma. Po czterech latach nadchodzi zawsze weryfikacja wyborcza i w takim przypadku liczą się porównania tego, co osiągnęliśmy my, co poprzednicy.
PiS zabrał się oczywiście za reformy. I to spektakularne. Jeśli wierzyć Robertowi Krasowskiemu to jest cecha rządów prawicowych w Polsce. Podczas gdy takie SLD wybierało płynięcie z prądem, a PO cele na poziomie „ciepłej wody w kranie” – rząd AWS rozpoczął od czterech wielkich reform, z których powoli wszyscy jego następcy się wycofywali. Również PiS uderzył z grubej rury. Słyszymy o centralnym porcie komunikacyjnym, przekopie Mierzei Wiślanej, milionie samochodów elektrycznych czy budowie elektrowni atomowej. I jeśli pominąć standardowych narzekaczy – wiele z tych celów ma głębokie znaczenie strategiczne, wybiega poza perspektywę jednej czy dwóch kadencji. Pytanie jednak, kto ma to realizować, jeśli PiS nie ma nawet wystarczająco dużo ludzi, aby skutecznie zarządzać państwem?
Tu dochodzimy do podstawowego problemu rządów PiS. Jest nim brak kadr. Straszliwy. Pisałem w roku 2015:
Oni przegrywali przez osiem lat wszystko co się da. Co się stało, gdy wygrają? Wtedy ławka kadrowa będzie się składać z trzech rodzajów ludzi:
- Pierwsi – mali, bierni ale wierni, ci którzy wytrzymali fanaberie Prezesa.
- Drudzy – fundamentaliści wszelkiej maści, którzy dostaną wreszcie zapałki, żeby sobie zrobić parę wybuchów.
- Trzeci – takie typowe polityczne kanalie, które popierają tego, który akurat ma władzę.
Dziś patrząc na różnych funkcjonariuszy rządu PiS łatwo rozpoznamy, do której grupy należą.
Jest jeszcze czwarta grupa – apartyjni fachowcy, którzy chcą służyć państwu, a nie konkretnej partii. Tacy też byli, ale zostali skutecznie zniechęceni – z jednej strony przez PiS – nie byli „swoi”, więc stawali się automatycznie podejrzani – z drugiej strony przez opozycję, bo jakakolwiek współpraca z PiS ociera się dla wielu ludzi o kolaborację.
PiS nie ma kadr. A jednak na wymianie kadr opiera wiele ze swoich reform. Nie mają pomysłu na jakąś instytucję, ale wstawiają tam swoich ludzi, tak jakby to miało ją automatycznie uzdrowić. Co oczywiście nie działa. Instytucja funkcjonuje zwykle gorzej niż przed zmianami. Co dla PiS jest dowodem, że… trzeba wymienić kolejną warstwę zarządzającą. I tak dalej.
Publicyści z łatwością znaleźli analogię w historii Polski – czyli rządy sanacji. Byli legioniści opanowali wtedy urzędy i je „sanowali”, tj. pozbywali się ludzi, którzy byli politycznie podejrzani. Politycy sanacji też mieli ambitne plany gospodarcze. Też byli aroganccy w polityce zagranicznej, traktując ją zresztą jako rozszerzenie polityki wewnętrznej. I też nie liczyli się z opozycją. Nie ma co iść dalej z analogiami, bo nie sądzę, aby po przegranych wyborach na polityków PO czekały Brześć i Bereza. Ale przekonanie, że wystarczą „właściwi ludzie”, a wszystko będzie działać prawidłowo nie jest tylko domeną obecnych rządów.
I teraz dochodzimy do wyborów 2019.
PiS część obietnic – głównie tych socjalnych – spełnił. Fortuna sprzyja odważnym – no i mieliśmy w ostatnich latach to szczęście, że gospodarka rosła, rosły wpływy z podatków, było z czego to wszystko sfinansować. Elity będą sarkać, ale jeśli ktoś zarabiał przeciętną pensję i ma dzieci – to tak, odczuł poprawę, a państwo się od tego nie zawaliło.
Choć coraz więcej osób zauważa, że w sytuacji, w której tak wiele elementów państwa nie działa – te dodatkowe pieniądze trzeba wydać choćby na prywatne przedszkole czy wizytę u lekarza. Następuje zatem coraz większa prywatyzacja usług publicznych. Tego jednak opozycja nie zauważa, bo… oni robili tak samo – ludzie z PO, PSL czy SLD zakładali, że obywatel ma sobie radzić sam. PiS jako pierwszy daje na to państwowe środki.
Co więcej – PiS wytyczył kierunki debaty publicznej. Nikt nie dyskutuje nad „szóstką Schetyny”, ba – kto pamięta, co tam było. Natomiast i politycy i dziennikarze przez długi czas analizowali kolejną „piątkę Kaczyńskiego”. Od paru lat jest tak, że oto PiS coś ogłasza – opozycja tylko do tego się odnosi. Że albo nie ma to sensu, albo przecież to oni sami proponowali.
Zresztą partia rządząca sprawnie podbiera pomysły konkurencji. Jak Wiosna zaczęła mówić o wykluczeniu komunikacyjnym – w piątce Kaczyńskiego znalazły się nagle pieniądze na wsparcie PKS-ów. I co z tego, że skuteczność tego jest niemal żadna, bo tu trzeba odbudowy całej sieci, a nie tylko dołożenia pieniędzy to tu to tam. Ostatnio ministerstwo odrzuciło warszawski projekt badań przeglądowych dla seniorów, aby… podobny pomysł wrócił parę dni później jako „przegląd stanu zdrowia dla Polaków po 40. roku życia”.
Opozycja była więc zagoniona do narożnika i co najwyżej oddawała ciosy. Przez parę lat ciągnęli tę swoją narrację o łamaniu praworządności, której nikt poza elitami z wielkich miast nie chciał słuchać. Jednocześnie cały czas do nich nie docierało, dlaczego właściwie przegrali wybory.
PiS podrzuca im teraz kolejne afery i też nie umieją tego wykorzystać. Wielu ludzi czytających stenogramy z rozmowy Kaczyńskiego na temat dwóch wież zapamięta tylko to, że dziadek Jarosław nie jest takim safandułą bez konta, jakiego go pokazują media, a potrafi gadać o konkretach. Odpowiedź PiS jest tutaj spokojna – wy też mieliście swoje afery, a milczenie PO w sprawie np. reprywatyzacji tylko tę narrację potwierdza.
Problemem dla opozycji było też to, że nie wiedzieli w jakiej konfiguracji iść do wyborów. Ledwie dwa miesiące temu wszystko się wyklarowało i… jest to jeden z powodów mało emocjonującej kampanii. Bo jak tu mieć pomysły na zwycięstwo wyborcze, skoro do niedawna nie wiadomo było, jako kto będziemy startowali?
Obejrzałem sobie wtorkową debatę wyborczą w TVN24. Przedstawiciel PiS konsekwentnie powtarzał, że robią swoje. Przedstawiciele PO, PSL, Lewicy tracili czas na polemiki z PiS, wskazywali wady ich rządów – tak jakby widz stacji o tym nie wiedział. Niewiele było nowych pomysłów, które by się bezpośrednio nie odnosiły do aktualnych rządów. Zandberg, który 4 lata temu był wielkim zaskoczeniem teraz nie miał już tej świeżości i autentyczności. Nieźle – ku mojemu zaskoczeniu – wypadł Bosak, który skupiał się na pokazywaniu programu Konfederacji (fakt, że kosmicznego), a niekoniecznie na polemikach.
Słabość opozycji (którą podkreślają wszyscy) nie oznacza jednak braku szansy na wygraną.
Po 4 latach partia rządząca ma wciąż 40-procentowe poparcie, co zdarzało się rzadko w ostatniej historii. Oczywiście analitycy pamiętają, że w 2015 to nie rekordowe poparcie dało PiS sejmową większość, a cała masa głosów zmarnowanych, głownie przez Zjednoczoną Lewicę, która nie przekroczyła progu dla koalicji.
Teraz wszystko może rozstrzygnąć się również przez to, czy wszystkie partie wejdą do Sejmu. PSL i Konfederacja są na granicy 5%. W sukces Konfederacji nie wierzę, bo wszystkim uczestnikom sceny politycznej zależy na jej marginalizowaniu, z kolei PSL pewnie znowu się przeczołga.
Tak więc bardzo realna jest możliwość, że będziemy mieli wielką koalicję KO-Lewica-PSL. Tworzyć ją będą de facto 4+3+2 różne partie i środowiska, tak więc będą mieli ciężko dogadać się co do najważniejszych rzeczy. Pewnie jednak spróbują przeprowadzić depisyzację. Czyli kolejną rewolucję kadrową, ale na odwrót. Publicyści odczują ulgę, bo wreszcie „PiS będzie odsunięty od władzy”, czy jednak jakość zarządzania państwem się poprawi? Nie, bo raz, że partie opozycyjne nie mają pomysłów, dwa – że różnią się swoimi pomysłami, no i trzy – tam też są działacze, którzy przebierają nóżkami, aby dostać się do władzy. A przy wyborach prezydenckich 2020 tak ciężko budowana koalicja może się rozsypać.
I z tą smutną konstatacją kończę artykuł.
Autor zdjęcia: Piotr Waglowski, PD.
Zapomniane zespoły: Caravan
Byłem w ostatnią sobotę na koncercie zespołu Caravan w warszawskiej Progresji. Wahałem się do końca przed zakupem biletu, bo znałem ich zaledwie dwie płyty, nie byłem jakimś ogromnym fanem – a i jestem coraz bardziej sceptyczny wobec dziadków, którzy nie wiedzą kiedy przestać.
A było to spore zaskoczenie. Zespół z lat 70., część muzyków ma koło 70-ki, a zagrali fantastycznie, z ogromnym wigorem i radością. Teraz dopiero odkrywam ich kolejne płyty i myślę, jaki świat rocka (nie tylko progresywnego) jest niesprawiedliwy.
Zobaczmy tygodniową liczbę słuchaczy na Spotify:
- Caravan – 58 tysięcy
- Emerson, Lake & Palmer – 519 tysięcy
- Yes – 1,928 mln
- Pink Floyd – 10 milionów
To są niesamowite rozbieżności. ELP ma 9 razy więcej słuchaczy. Yes – prawie 40 razy więcej. Pominę Pink Floyd, bo ten zespół jednak należy do świata muzyki pop.
W latach 70. nie byli anonimowi, choć jako przedstawiciela sceny Canterbury uznawano ich za underground. Występowali w telewizji, mieli jakieś niewielkie przeboje, a ich najsłynniejsza płyta, „In the Land of Grey and Pink” sprzedała się ponoć w 100 tysiącach egzemplarzy.
No, ale do pierwszej ligi nigdy się nie przebili, choć muzyka była całkiem przystępna jak na początek lat 70. Może za dużo jazzu? Może zbyt prowokacyjne (i długie) tytuły utworów? Kto wie.
Przed koncertem próbowałem coś o Caravanie doczytać w moim przepastnym archiwum prasowym. Dla „Tylko/Teraz Rocka” jeden z czytelników robi dokładny indeks wszystkich artykułów. Odpalam Excela, wpisuję Caravan i… pojedyncze wzmianki. Przez 28 lat istnienia pisma zespół nie doczekał się nie tylko wkładki, ale i omówienia dyskografii. Znacznie lepiej jest w „branżowym” magazynie Lizard – tam znalazłem i biografię, jak też przegląd płyt i wywiad z okazji wydania ostatniej płyty.
Bo Caravan różni się od tych zespołów sprzed lat, że wciąż co jakiś czas nagrywają płytę i co więcej – nie boją się jej grać na koncertach. OK, umówmy się że „Paradise Filter” nie jest najlepszym dokonaniem – ale broni się, a w sobotę zagrali cztery kawałki.
Na koncercie tłumów nie było – klub może wypełniony w połowie. Czytałem wywiad z Pye Hastingsem, który opowiadał, to już niestety nie te czasy, gdy wytwórnia fundowała sesję nagraniową na Bahamach – żeby nagrać „Paradise Filter”, robili zbiórkę w internecie wśród fanów. Tym bardziej podziwiam tych starszych ludzi, którzy wciąż jeżdżą w trasy, wciąż myślą o nowej muzyce i chyba wciąż się cieszą graniem rocka progresywnego po 50 latach. Choć w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów nie osiągnęli ani sławy, ani bogactwa. Jeśli przyjadą jeszcze raz, zdecydowanie pójdę, bo im się to należy.
O stuleciu niepodległości i straconej okazji
Czego by nie mówić o komunistach, to jednak umieli robić duże projekty.
Na 1000-lecie państwa polskiego wybudowano ponad tysiąc szkół. „Tysiąclatki” są do dziś stałym elementem krajobrazu w wielu miejscowościach.
Zwróćmy uwagę: to nie była propagandowa ustawka. Powojenny wyż demograficzny sprawiał, że państwo ich mocno potrzebowało, ludzie tego potrzebowali. Wszystko zostało zaplanowane wiele lat wcześniej, hasło „tysiąca szkół na 1000-lecie” Władysław Gomułka rzucił już w 1958 roku. No i plan zrealizowano z naddatkiem, budując do roku 1966 ponad 1400 szkół. Jasne, oszczędzano pewnie na materiałach, wszystkie szkoły były podobne do siebie, ale… były. I są nadal.
Jak wolna Rzeczpospolita świętuje stulecie niepodległości? Wcale.
Czy jakieś plany były ogłaszane w roku 2008, 2010, a może 2015? Nie było ich. Nikt o nich nie myślał, nikt niczego nie proponował.
Dopiero w ostatnich miesiącach zaczęły pojawiać się jakieś pomysły – absurdalne swoją skromnością. Choćby te 100 multimedialnych ławeczek obiecywanych przez Ministerstwo Obrony Narodowej. Chyba ich nie ma. Rekordy śmieszności pobili radni warszawskiej dzielnicy Ochota, zobowiązujący się do stworzenia… 100 miejsc parkingowych! Nawet z tego nic nie wyszło.
Jakiś tam pomysł miał prezydent Duda z ogłoszeniem referendum konstytucyjnego. To mógłby być dobry projekt, bo warto w takim momencie przynajmniej się zastanowić, jakiego chcemy państwa i na jakich podstawach ma się opierać. No, ale przecież nikt nikt, łącznie z partią rządzącą nie chciał go poprzeć. A jak przeczytaliśmy proponowane pytania – o jakieś 500+ i inne tego typu pierdoły – wiadomym się stało, że poważnej debaty konstytucyjnej u nas nie będzie.
I tak przejdzie sobie te 100 lat. Prezydent i premier złożą jakieś kwiaty. W Warszawie będzie jak zwykle zadyma związana z Marszem Niepodległości (chwilowo jest zakazany, ale czy to powstrzyma tych, którzy mieli sobie na nim maszerować?), ja mam zamiar znowu pobiec w Biegu Niepodległości. Jak każdego roku.
Od braku wielkich projektów Polska nie upadnie, pozostanie tylko żal.
Autor zdjęcia: User:Darwinek, CC BY-SA 3.0.
Teoria i praktyka
Czytałem książki o historii i polityce, wciąż nie rozumiem tego co widzę w TV.
Czytałem książki o odchudzaniu, a ważę, ile ważę.
Czytałem książki o bieganiu, wcale nie biegam lepiej.
Czytałem książki o negocjacjach, a w istotnej sytuacji po prostu się pokłóciłem.
Czytałem książki o projektowaniu, moje projekty zawierały wszystkie możliwe błędy.
Czytałem książki o psychologii i religii, nie zapewni mi to spokoju duszy i zbawienia.
Czytałem książki o miłości, wciąż nie umiem kochać.
Współczuję Kijowskiemu
Na początku dla wszystkich, którzy przeczytali tylko tytuł. Nie, nie lubię Kijowskiego, nie popierałem tego co robił i nie popierałem KOD-u, który uważałem zawsze za koło sfrustrowanych emerytów, bez sensownego programu pozytywnego.
Ale fenomen ich lidera od dawna mnie fascynował.
Zacznijmy od tego, jak to jest, że facet, którego główną zasługą było założenie strony na fejsie, stał się nagle liderem całej opozycji?
Nie wiem, czy to takie polskie skrzywienie, niedojrzałość naszej demokracji, w której posłem nowej partii można zostać po tym jak zgłosi cię sąsiad (przypadek pana Gryglasa z .N), albo nieznany nikomu informatyk stanie się jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób w Polsce.
A może to ta rozpaczliwa potrzeba posiadania wodza, którą znamy dobrze z naszej historii? Autorzy książki „Józef Piłsudski. Legendy i fakty” przytaczają wiersz Jana Pietrzyckiego „Nienazwanemu wodzowi”, powstały we Florencji w roku 1914 – którego autor nie znał Piłsudskiego, ale… przewidział w pewien sposób jego nadejście oraz ogromną popularność.
A kiedy przyjdziesz wziąć wodzostwo ducha,
Niech głosu twego każdy hufiec słucha —
I niech na szańcach w boju dzień ofiarny
Każda ci tarcza i miecz będzie korny!Bo w przebudzenia tworzącej godzinie
Moc w jednym, wielkim objawia się czynie,
Co, choć zrodzony w niewoli i klęsce,
Na bój ostatni prowadzi — zwycięzcę.
Nie mamy jako Polacy zaufania do instytucji, organizacji, tym bardziej partii. Ale mamy zakodowany taki archetyp człowieka, który przyjdzie, weźmie władzę i wszystko poustawia. Mamy inklinację do oświeconego autorytaryzmu. Wielu zwolenników PiS może mierzić zachowanie różnych polityków tej partii, ale wierzą że na Nowogrodzkiej czuwa Prezes, który wie, w jakim kierunku trzeba iść. Z kolei brak wyrazistych liderów opozycji (Kopacz i Schetyna mają zero charyzmy), albo liderzy wyraziści do granic śmieszności (Petru) to jedno ze źródeł słabości tych, którzy z PiS chcą walczyć.
No i pojawia się Mateusz Kijowski. Człowiek znikąd, nieumoczony w żadne układy, niezwiązany z polityką, przedsiębiorca, informatyk, fachowiec w swojej branży. Przynajmniej tak sądzili ci, którzy go od razu wylansowali na przywódcę Komitetu Obrony Demokracji. Czterdziestolatek, który chce tutaj zrobić porządek. I ta bródka, kucyk, kolczyki, hipsterski wygląd. On mógł się podobać jako lider. Więcej niż tylko podobać – na Facebooku widziałem dziesiątki komentarzy pań w wieku okołoemerytalnym, które stały się jego regularnymi fankami. Lajki, udostępnienia i selfie, gdy tylko będzie okazja.
Zresztą KOD to taka rodzina Radia Maryja – tyle, że po drugiej stronie sceny politycznej. Jak zajrzę na te ich facebookowe grupy to widzę podobny poziom refleksji intelektualnej jak na bogoojczyźnianych forach. Tam nie lubią Tuska, tu nie lubią Kaczyńskiego, reszta mniej więcej podobna.
Kandydatów do liderowania KOD-owi było wielu. Kijowski bezlitośnie ich wyciął, pokazując, że mimo braku doświadczenia (o czym będzie zaraz) miał też pewne umiejętności polityczne. Kto się z nim nie zgadzał, albo podejmował inicjatywy na własną rękę – wylatywał – przynajmniej jeśli wierzyć relacjom wyrzuconych. Kijowski szybko zrozumiał, że organizacja nie może się rozłazić we wszystkie strony.
Wydawało się, że odniósł sukces. Opozycyjne partie, chcąc nie chcąc, podłączyły się pod marsze KOD, uznając jednak nadrzędność grupki ludzi, o których wcześniej nikt nie słyszał.
W całym ruchu „obrońców demokracji” zapanowała euforia i jawne już porównywanie do czasów „pierwszej Solidarności”; sam zaś Kijowski miałby być nowym Wałęsą, który poprowadzi do walki z kaczyzmem.
I wtedy nastąpił kontratak.
Cios pierwszy – alimenty. Nie trzeba było szukać głęboko, aby znaleźć problemy Kijowskiego ze spłacaniem alimentów.
Pewnie tu komuś podpadnę, ale nie uważam Kijowskiego za cwaniaka, który się migał. Na podstawie publicznie dostępnych informacji łatwo wyliczyć, że on zapłacił tych alimentów kilkaset tysięcy. Co z tego, skoro stracił pracę i zaległości szybko zaczęły się kumulować, a sąd obniżył ich wielkość tylko symbolicznie. Sprawa alimentów Kijowskiego mówi więcej o polskim systemie sądowniczym niż o nim samym. Jak to jest, że sądy niektórym każą płacić tysiąc złotych alimentów innym cztery tysiące? Dzieci tych drugich jedzą cztery razy więcej? To aż zachęca do ukrywania dochodów.
Sprawę alimentów dałoby się jeszcze odkręcić – ale tutaj zaczęło się chowanie głowy w piasek. A ciosem decydującym były faktury.
Tu jednak wyszedł brak doświadczenia. Kombinacje z fakturami świadczą w zasadzie o naiwności Kijowskiego. Są zapewne tysiące sposobów na wyprowadzenie kasy z takiego ruchu jak KOD, on przez te fikcyjne usługi wybrał najgłupszy. Tak jakby zarząd, który on kontrolował nie mógł ustanowić jakichkolwiek wynagrodzeń dla ludzi, którzy przecież angażując się w działalność nie mogą podejmować pracy zawodowej?
Wreszcie przebrała się miarka. Koderzy się zmobilizowali i odsunęli Kijowskiego od władzy. Chyba już za późno, bo cały ruch w ciągu zaledwie roku zdążył się skompromitować.
Parę miesięcy przeczytałem kątem oka, że wyjdzie książka Kijowskiego. No, pomyślałem – wreszcie jakiś konkret, powie jaki ma pomysł na Polskę i choć pewnie nie można spodziewać się intelektualnych wzlotów – to będzie jakaś wizja o której można rozmawiać. A tu figę. Jakieś niezależne wydawnictwo z Londynu (bo w Polsce panuje reżim, hej) chce wydać jego przemówienia pod tytułem „Buntownik”. Zacytuję fragment promocyjny, bo jest on na tyle piękny, aby trafić do historii:
Nie wszyscy jednak chcieli patrzeć biernie na niszczenie Polski przez partię Kaczyńskiego, która swoje populistyczne projekty obudowywała socjalnymi hasłami i narodową retoryką. Jednym z pierwszych buntowników, którzy pociągnęli za sobą innych, był Mateusz Kijowski. W ciągu kilkudziesięciu godzin do założonej przez Mateusza na Facebooku grupy Komitet Obrony Demokracji zapisało się dziesiątki tysięcy ludzi. Kijowski stał się symbolem oporu przeciwko prawicowemu populizmowi. Z dnia na dzień skromny informatyk, borykający się z trudnościami życia codziennego hipster spod Warszawy stał się postacią rozpoznawalną na całym świecie. Przywódcy Unii Europejskiej, szefowie partii opozycyjnych w Polsce, dziennikarze zarówno krajowych jak i światowych mediów – wszyscy zabiegali o kontakty z „buntownikiem” Kijowskim. Mateusz, tym samym, stał się wrogiem numer jeden polskich populistów.
Człowiek, który ostatecznie niczego nie osiągnął, nie ma żadnej wizji – ale buduje sobie markę bojownika o wolność.
Na profilu facebookowym zapowiadał, że działa dalej, że niedługo wróci do gry. Ale coraz więcej wpisów zajeżdżało „coelhizmami”, co wskazywało na pewne pogubienie.
I dzisiaj dramatyczny wywiad w natemat.pl:
Nie jesteśmy w stanie zaspokoić podstawowych potrzeb naszych dzieci. Jest problem nawet z zakupami spożywczymi. Na szczęście znajomi co jakiś czas robią nam zakupy czy coś ugotują. Dzięki nim jeszcze jakoś funkcjonujemy.
Bo nikt go nie chce zatrudnić. Nie dziwię się. Kto chciałby mieć najazd dziennikarzy? A nie jest Kijowski byłym politykiem, którego dla samych znajomości (ludzi i mechanizmów władzy) warto zatrudnić w roli konsultanta czy członka rady nadzorczej. Pozostanie jako symbol nie buntownika, a przegranej. I będzie musiał z tym żyć przez kilkadziesiąt lat.
Dlatego współczuję Mateuszowi Kijowskiemu jako człowiekowi. Współczuję, ale go nie żałuję, bo jednak w dużej mierze sam sobie zgotował taki los.
Faktycznie, może wyjazd do Anglii, który zapowiada będzie dobrym pomysłem. Jeśli na czymś się zna, utrzyma siebie i rodzinę, a miejscowi niespecjalnie będą zainteresowani tym, co robił w Polsce. Tylko jakiś spotkany na ulicy rodak może czasami zapytać „ej, jaki ty podobny do tego gościa z Kodu jesteś”. I osobistym wyborem Mateusza Kijowskiego będzie to, co odpowie.
Solidarność branżowa i jej skutki
Znane jest w Polsce powiedzenie, że „zły to ptak, co własne gniazdo kala”, co słownik tłumaczy „nie należy działać na niekorzyść społeczności, której jest się członkiem”. Zależnie, jak je rozumiemy, może być ono ilustracją rozsądku, albo hipokryzji.
Rozsądku, bo w momencie, gdy napotkamy na jakiś problem w społeczności, nie warto od razu zabierać się za publiczną krytykę, ale spróbować rozwiązania problemu, zanim uczyni on więcej szkód. Ale częściej chodzi o hipokryzję. W wielu przypadkach unikać się będzie jakichkolwiek dyskusji o problemach. Tego czego nie widzimy się nie zauważa.
Problem pojawia się w niemal każdej grupie zawodowej.
Taksówkarze, protestujący przeciwko Uberowi. Ja się nawet z nimi zgadzam. Ciężko jest konkurować uczciwie z firmą, która unika płacenia podatków, większość obciążeń (np. ubezpieczenia) przenosi na swoich „partnerów”, a zamiast ekonomii dzielenia się i ludzi dorabiających sobie po godzinach mamy Ukraińców jeżdżących po 15 godzin na dobę.
Problem w tym, że sukces Ubera bierze się z generalnie złej opinii, jaką wiele osób ma o taksówkarzach. Niemal każdy się kiedyś naciął, zapłacił za dużo, spotkał z nieuprzejmą czy chamską obsługą. Dlatego Uber z jasną obietnicą – mam aplikację, wiem ile płacę, mogę ocenić kierowcę – wygrał większą przewidywalnością, a nie tylko ceną. A co robi środowisko taksówkarskie, aby poprawić opinię o swoim zawodzie? Chyba niedużo. Naprawdę nie mają sposobu na oszustów, albo tego, by skargi prowadziły skutecznie do odebrania licencji? Jeśli protestowali przeciwko „czarnym owcom”, to głównie w kontekście miejsc postojowych pod lotniskami czy dworcami, które zajmowali „mafiozi”.
Po Olsztynie jeździłem od trzech lat z jedną korporacją – przekonali mnie tym, że mają aplikację, wiem kiedy przyjecie kierowca, no i generalnie są przewidywalni. W Warszawie też korzystam z dwóch aplikacji. Widzę kiedy kierowca przyjedzie i zwykle przyjeżdża. Odbierając niedawno kogoś z Dworca Zachodniego i czekając na taksówkę widziałem tylko panów taksówkarzy w 30-letnich mercedesach, łypiących czy przypadkiem nie wzywam Ubera.
Lekarze czy prawnicy – to środowiska tradycyjnie zamknięte i stojące murem za swoimi członkami, nawet jeśli ci robią rzeczy błędne czy niegodziwe.
To przecież sędziowie, a nie kosmici przez kilkanaście lat ustanawiali bez mrugnięcia okiem kuratorów dla 120-letnich właścicieli kamienic i umożliwiali ich przejmowanie. Były wyjątki, gdy prawniczy autorytet zwracał na to uwagę – przez lata mówiła o tym prof. Ewa Łętowska. Ale co robiły samorządy prawnicze? Jeśli teraz światli ludzie załamują ręce, dlaczego „suweren” ma gdzieś przejęcie przez PiS Trybunału Konstytucyjnego i ataki na zrzeszenia sędziowskie – tu jest odpowiedź. Polscy sędziowie – owszem, przepracowani i przygnieceni przez absurdalne prawo – nie potrafili zidentyfikować, ani pozbyć się patologii ze swojego środowiska.
PiS lubi powtarzać, że wśród sędziów są wciąż komunistyczne złogi, bo nie dokonano tam lustracji. To oczywiście argument pod publiczkę, bo PRL był 30 lat temu i jeśli ktoś orzekał w stanie wojennym, to jest już zwykle na emeryturze. Ale sam problem, którym jest brak zwyczajów weryfikacyjnych pozostaje. Słuchałem niedawno wypowiedzi szefa Krajowej Rady Sądownictwa, który zwracał uwagę na to, że niezależność KRS pozwalała na unikanie nacisków politycznych. Słusznie. Ale nie zauważyłem, aby powoływał się na przypadki ochrony obywateli przed nadużyciami ze strony sędziów. Takie przypadki były, jak czytamy w sprawozdaniu za rok 2016:
W 2016 roku Sądy Dyscyplinarne I instancji wydały 47 nieprawomocnych wyroków. Krajowa Rada Sądownictwa na posiedzeniach plenarnych w 2016 r. poddała analizie 50 nieprawomocnych wyroków sądów apelacyjnych – sądów dyscyplinarnych, które wpłynęły do Rady w 2016 r. W przedmiocie wniesienia odwołań od wyroków sądów apelacyjnych – sądów dyscyplinarnych Rada podjęła 8 uchwał – w tym 1 na korzyść sędziego i 7 na niekorzyść obwinionych sędziów.
Ale czy przeciętny człowiek wie o tym, że zarówno sądy dyscyplinarne, jak i KRS mogą bronić jego interesów? I że bronią?
Kościoły – no to też jest mocna historia ukrywania różnych grzeszków, a każdy kto ma wątpliwości to pewnie wróg. Dopiero ostatnie kilkadziesiąt lat przynoszą rachunek sumienia Kościoła Katolickiego i przyznanie – na najwyższym szczeblu, że w wielu przypadkach popełniono błędy. Ale lokalne grzeszki trzymają się mocno. W takiej sprawie abp Paetza nic by się pewnie nie wydarzyło, gdyby nie to, że parę osób miało dojścia w Watykanie. A informacje, że jakiś ksiądz był np. agentem bezpieki wychodzą zwykle już po jego śmierci.
Nie wiem czy to jest taki polski zwyczaj, czy raczej ogólny – wynikający z ekskluzywności danej grupy zawodowej. Bo to jest prosta mafijna obietnica – wspierasz nas, będziemy wspierali ciebie. Tylko, że dziś taka zmowa milczenia przestaje po prostu działać. Niektórym grupom zawodowym udaje się oczywiście korumpować media, ale są też środowiska, które na ujawnieniu jakiejś afery chętnie zrobią pieniądze. I nie będą niuansować, dowiemy się znowu o lekarskiej, prawniczej czy kościelnej mafii.
Dlatego jeśli te grupy się nie ogarną i nie przyznają, że mają problemy ze źle rozumianą solidarnością – bądą tracić na tym wszyscy. Bo przecież nikt, poza zaślepionymi fanatykami nie powie, że każdy taksówkarz, prawnik czy ksiądz to świnia. Ale niepewność będzie – i każdy kto wsiada do pierwszej taksówki na postoju lub idzie do prawnika z ogłoszenia, będzie się zastanawiał, czy nie zostanie oszukany.
Autor zdjęcia: Wordsmith, CC BY-SA 3.0
Kupowanie piwa w roku 2017
Wybrałem się w ostatnią sobotę na koncert Łony i Webbera w warszawskiej Proximie. Hip-hop trzydziestolatków wciąż do mnie przemawia, chciałem sprawdzić, jak to wypada na żywo.
Na scenie produkował się niemożebnie amatorski support, dlatego udałem się baru celem zakupu piwa.
No i tak. Na większości koncertów rockowych na których bywałem, podchodziłem do baru, rzucałem monety lub banknot, barman nalewał jeden z dwóch rodzajów piwa, brałem, odchodziłem. Wszystko trwało jakieś 30 sekund.
Tutaj podchodzi się do baru, składa zamówienie, bo przecież można wybrać Porter Bałtycki, jakieś AIPA, czy też trójskładnikowego drinka. Gdy już napój zostanie przygotowany, 90% uczestników wyciąga kartę. Płatność zbliżeniowa w założeniu jest szybka. Obserwując jednak kolejkę przede mną – czasami okazuje się, że trzeba wbić PIN. Czasami też okazuje się, że bank transakcję odrzuca, wtedy ponowna próba, tudzież nerwowe szukanie znajomych, którzy poratują inną kartą. Na końcu – wszak żyjemy w państwie prawa – barmanka musi podejść do kasy fiskalnej, wybić i wręczyć paragon. W efekcie zamówienie zajmowało zwykle po parę minut na osobę. A piwo udało mi się kupić dopiero po 10 minutach od rozpoczęcia właściwego koncertu.
Autor zdjęcia: Petr Kratochvil, CC-0
Polar dla myśliwego
W Decathlonie, tak na samym końcu sklepu przycupnął wstydliwie dział z odzieżą dla sportu „myślistwo”. Te wszystkie grube kamizelki i spodnie, bo przecież czekając na wielkiego zwierza można zmarznąć. Wszystko w barwach ochronnych.
Były też polary, więc pomyślałem, że jaka to różnica, mogę kupić wersję dla myśliwych, tym bardziej że zgniłą zieleń lubię. Przymierzam. Na długość dobrze, rękawy dobrze, wszystko dobrze z jednym wyjątkiem: na dole wielkie miejsce na brzuch.
Projektanci odzieży dla myśliwych znają jak widać dobrze swoją grupę docelową.