VrooBlog
Sorry Polsko
Różne powody sprawiają, że ludzie mówią „pierdzielę, wyjeżdżam stąd”. W rozmowach w internecie takie wnioski pojawiają się zazwyczaj na skutek kolejnych pomysłów naszych rządów. No, skoro już TO wymyślili, to nie ma rady, trzeba wyjechać. Sporo osób krzyczało, że wyjedzie po wyborach wygranych przez PiS, ale jakoś ceny mieszkań w Wilanowie nie spadły.
Ja traktowałem takie deklaracje dość humorystycznie, aż do czasu.
Jest jedna przyczyna, która może sprawić, że stąd wyjadę, a jest nią smog.
Można się przyzwyczaić do nowych podatków, do rządów PiS, PO, SLD i PSL. Nawet Korwina byśmy przetrzymali, należałoby tylko kupić broń.
Nie przyzwyczaisz się do popsutego powietrza.
Złośliwi zauważą, że temat stał się modny w momencie, gdy dopiero Warszawa ten smog odczuła, gdy pojawiło się więcej metod jego mierzenia. A przecież Śląsk i Małopolska przez lata żyły w chmurach. Andrzej Sikorowski już w roku 1993 śpiewa tak o Krakowie:
u nas chodzi się z księżycem w butonierce
u nas wiosną wiersze rodzą się najlepsze
i odmiennym jakby rytmem
u nas ludziom bije serce
choć dla serca nieszczególne tu powietrze
Appki udostępniające dane ze stacji pomiarowych stały się popularne najpierw w Krakowie, a teraz już w całej Polsce.
Problemu smogu nie da się rozwiązać indywidualnie. Rozwiązaniem nie jest przeprowadzenie się z Warszawy do jakiejś romantycznej dziury, bo jak Polska długa i szeroka, wszyscy palą podrabianym ekogroszkiem i dymią. W Olsztynie, gdzie do niedawna mieszkałem, też się zdarza 200% lub nawet 400% normy, choć nie tak często jak w Warszawie. Jedyne w miarę „zielone” obszary, przynajmniej pod względem PM2.5 i PM10 to miejscowości nadmorskie; no – tam tak wieje, że każdy smog wywiewa.
Można kupić oczywiście szalenie drogie (i wielkie) oczyszczacze powietrza i… nie wyściubiać nosa poza dom, chyba że mamy jakąś kosmiczną maskę.
Nie – walkę ze smogiem musi przeprowadzić państwo.
A czy można to zrobić? Oczywiście. Przyczyny – przynajmniej w stolicy – są dwojakie – ruch samochodowy i ogrzewanie domów jednorodzinnych.
Sposoby na to są też powszechnie znane:
- Skłaniać kierowców do przesiadki na komunikację miejską (i ją rozwijać, bo jakby wszyscy jednego dnia wsiedli, to by ich skutecznie zniechęciło do samochodów).
- Ściśle kontrolować te diesle z Niemiec, które mają wycięte filtry.
- Zmuszać ludzi do wymiany pieców na nowsze generacje (i im w tym dopłacać).
- Zabronić sprzedaży węgla najgorszej jakości.
Tylko, że większość tych sposobów oznacza przymus. Bo jak wprowadzi się program dobrowolnych wymian pieców, zgłaszają się nieliczni – nawet jeśli miasto (jak w przypadku Krakowa) pokrywa wszystkie koszty.
Ważny jest wątek biedy jako przyczyny smogu. Bo niemieckie szroty z wyciętymi filtrami ściągają ci, których nie stać na lepsze auta. Śmieciami palą ci, których nie stać na lepsze ogrzewanie. Co tu jest jednak ważniejsze, bieda czy brak świadomości? Według pierwszych badań program 500+ zmniejsza ponoć w Polsce skrajne ubóstwo. Ci którzy nie mieli za co palić, teraz mają za co – ale czy faktycznie zmienią te swoje przyzwyczajenia?
Liczę tutaj na nowe pokolenie, na ludzi, którzy mają dzieci i nie chcą, aby żyły w takim syfie. Pokolenia po 40-ce, tych którzy całe życie tak palili i nikomu to nie przeszkadzało, nie przekonasz.
Ale i z młodszymi jest problem.
Obserwuję dyskusje na Facebooku. Gdy pod koniec roku ludzie pracujący w Warszawie masowo pojechali do domów, zmniejszył się ruch samochodowy i… wskaźniki jakości powietrza pokazywały się na zielono. Gdy wspomniał o tym jeden z profili FB walczących ze smogiem – w komentarzach od razu fala złości, o tak, chcielibyście abyśmy wszyscy rowerami jeździli, albo tłoczyli się w pociągach. Zwolennicy drugiej strony nie są dłużni i piszą, co sądzą o „blachosmrodach”.
W dyskusjach są też liczne konotacje polityczne – np. najeżdżanie na polską politykę energetyczną, opartą o węglu. Ale to przecież nie elektrownie tworzą smog. Gdyby każdy dom miał takie filtry jak elektrownie, to nie byłoby o czym gadać.
Czy jesteśmy w stanie się zgodzić choćby, co do tego, że coś zrobić trzeba? No i czy będą politycy, którzy odważą się wprowadzić niepopularne decyzje?
Zombie pod Zygmuntem
W tę mroźną, grudniową noc czytam sobie „W stanie” – relacje świadków wprowadzenia stanu wojennego.
Uznaję, że sytuacja jest na tyle dramatyczna, że należy zwrócić się wprost do ludu Warszawy. A lud stoi właśnie zmarznięty na postoju taksówek pod ośnieżonym Zygmuntem na kolumnie. Podjeżdżam i otwieram okno, aby przemówić. Postanowiłem zacząć od wiadomości o aresztowaniu słynnego profesora filozofii. To ruszy każdego! I rzeczywiście, ruszają. Ale nikt mnie nie słucha, chcą jechać, są pijani, zapach alkoholu i nikotyny, pchają się do środka. Blokuję drzwi. Odjeżdżam. Czepiają się klamek, krzyczą. Wykrzywione gęby przyklejone do szyb. Dodaję gazu, lecz pijawki przyssały się i nie puszczają. Czyjeś zsiniałe palce zaciskają się na opuszczonej do połowy szybie. Po chwili nie ma już wykrzywionych twarzy. Pusta ulica.
Tomasz Jastrun nie zdawał sobie pewnie sprawy, że opisuje apokalipsę zombie.
Przyczajony lewak, ukryty kuc – czyli moje poglądy ekonomiczne
Różnymi wrzutkami ekonomicznymi na Facebooka wzbudzam czasami konsternację wśród znajomych, bo bywają to rzeczy pozornie sprzeczne. Czy ty jesteś w końcu po lewej czy prawej stronie? Jesteś za interwencją państwa czy za wolnością gospodarczą?
Postaram się tu odpowiedzieć na to pytanie. Od razu uprzedzam, że będzie to dość naiwne i upraszczające.
Najkrócej: w skali makro – trochę na lewo, w skali mikro – trochę na prawo.
Przyczajony lewak
W skali makro jestem zwolennikiem „społecznej gospodarki rynkowej”, jakby to pusto nie zabrzmiało. Od wolnego rynku, podobnie jak od demokracji, niczego lepszego nie wymyślono. Rynek dostrzega i zaspokaja potrzeby szybciej, niż jest to w stanie zrobić państwo. Co więcej – jest w stanie zareagować na to, czego państwo nijak nie jest w stanie przewidzieć. Gospodarka sterowana przez państwo będzie zawsze gospodarką niedoboru.
Ale państwo musi nadawać ramy, w których rozwija się gospodarka. Całkowicie wolny rynek był fajną sprawą w czasach małych firm, gdzie każdy miał dużą i równą szansę. W sumie można powiedzieć, że nie działo się to nigdy – bo zawsze byli więksi i mniejsi. Ale tym bardziej nie dziś, nie w momencie, gdy dwie-trzy organizacje kontrolują całe branże na świecie, bo wtedy rynek na pewno i tak wolny nie jest.
Tu leży podstawowy błąd „wolnorynkowców” – za źródło problemów rynku uznają struktury państwowe, nie zauważając, że korporacje są teraz większe od państw. Na decyzję urzędnika możesz się poskarżyć – pomińmy przy tym skuteczność takiej skargi, bo z tym bywa różnie. Decyzja anonimowego moderatora Facebooka czy algorytmu Google może zniszczyć w jednej chwili twój biznes i nie masz procedury odwołania.
Państwo musi mieć zęby, aby móc skutecznie negocjować z korporacjami i aby te uwzględniały też interesy całego społeczeństwa. Bo jeśli uznają tylko zysk – swój, swojej kadry managerskiej i udziałowców, wtedy nie mają żadnych zahamowań, wtedy mogą niszczyć wszystko po drodze i nie liczyć się z konsekwencjami. Co zresztą świat zachodni przerobił niedawno przy okazji kryzysu bankowego. Świat zachodni to wie, ale nie chce tego zauważać tam gdzie mu wygodnie – np. w krajach azjatyckich i afrykańskich, te przyjazne korporacje mogą robić co chcą.
Społeczna gospodarka rynkowa w teorii jest bardzo fajna, tak długo jak państwo jest tym, czym powinno być – organizacją obywateli w celu uzyskania wspólnego dobra. Jeśli państwo staje się kolejną korporacją i przejmuje te rzeczy, które rynek załatwia dobrze – wtedy zaczyna się socjalizm.
Klasa polityczna w Polsce wyznaje w dużej części nie tyle socjalizm, co etatyzm: zakłada ingerencję państwa w każdy obszar naszego życia. Najlepszym tego przykładem była słynna wypowiedź minister Jakubiak z PiS, że przedsiębiorcy powinni być wdzięczni, bo ona im pozwala działać. Mówiła to bez jakiegokolwiek krygowania się – to poczucie, że państwo jest korporacją polityków i urzędników i że inni tylko jego klientami. Jest to spowodowane czysto własnym interesem – bo im więcej państwa w gospodarce, tym łatwiej się tam umościć, zamiast walczyć na wolnym rynku.
W tym roku wybuchła straszliwie rozdmuchana afera na temat jakiejś stadniny koni. Dlaczego nikt nie pyta, po co polskiemu państwu stadnina koni? Czy jest to zakład strategicznie ważny, że trzeba mieć nad nim kontrolę? Ktoś powiedział, że przy handlu końmi załatwia się inne dobre interesy. Ale nie da się tak tego zrobić, żeby państwo nie musiało się tym zajmować? Milion rzeczy do zarządzania to z jednej strony nieruchawość państwa, z drugiej – takie pokusy, aby na prezesa mianować szwagra.
Ukryty kuc
W skali mikro najważniejsza jest dla mnie wolność i odpowiedzialność pojedynczej jednostki.
Każdy jest odpowiedzialny za swoje życie i to co z nim zrobi, niezależnie od okoliczności. Jeśli nie możesz znaleźć pracy, to nie narzekaj na rynek pracy, tylko szukaj umiejętności, które ci pozwolą się na nim wyróżnić. To, że w skali makro coś jest złe, nie znaczy jeszcze, żeby tym tłumaczyć swoją bezczynność.
Trudno oczywiście byłoby tłumaczyć ludziom, którzy są na samym dnie, że muszą tylko zmienić nastawienie i będzie dobrze. Właśnie od tego jest państwo, które ma pomagać w wyrównaniu szans. Ale powiedzmy jasno – większość ludzi nie jest na samym dnie. Jeśli ktoś mało zarabia, ale po przyjściu do domu nie dokształca się na internecie, tylko siedzi na fejsie lub włącza TV – kto ponosi winę za stan, w którym się znajduje?
Patrząc zatem na nasze indywidualne wybory jestem liberałem. Każdy ma prawo robić to co chce, z tymi zasobami do których ma dostęp, tak długo jak nie ogranicza to wolności innych. Masz prawo się rozwijać, masz prawo siedzieć i nic nie robić ze wszelkimi tego konsekwencjami. Nie możesz palić w restauracji, bo mi to przeszkadza. Ale w domu sobie pal i niszcz sobie płuca. Nie chcesz ubezpieczenia zdrowotnego – proszę bardzo, masz prawo umrzeć od grypy.
Dobrym przykładem jest emerytura – w obecnej sytuacji demograficznej nie da się już zachować finansowania emerytur przez przyszłe pokolenia. Trzeba będzie wrócić do jej podstawowej roli, jeszcze z czasów Bismarcka – ubezpieczenia przed tym, że będziemy zbyt starzy aby pracować. Co oznacza podstawową „emeryturę obywatelską” dla wszystkich po osiągnięciu jakiegoś wieku. Jeśli ktoś chce na emeryturze jeździć na wycieczki – to powinien zbierać na nią samodzielnie.
Nie tak prosto
Problemem bywa jednak to, że często całkiem racjonalne decyzje jednostki w skali mikro – w skali makro generują niewłaściwe efekty.
Załóżmy, że ojciec i matka nie chcą ubezpieczenia zdrowotnego. Chorują, nie leczą się (bo nie mają za co), wreszcie umierają, pozostawiają dzieci, które ktoś musi wziąć. Czy nie lepiej ze strony państwa zmusić ich do tego ubezpieczenia, bo to jest dla dobra dzieci? Tylko, jak głęboko można ograniczać wolność ludzi na rzecz zabezpieczenia praw innych ludzi? A może lepiej stwierdzić, że skoro konstytucja gwarantuje wszystkim opiekę zdrowotną – to naprawdę zapewnić ją wszystkim i nie bawić się w różne „Ewusie” i denerwowanie studentów? To może być nawet rozwiązanie najbardziej efektywne ekonomicznie, wprawdzie część ludzi przestanie płacić składki, skoro lekarza mają za darmo (znany „efekt gapowicza”) – ale przynajmniej uprości się cały proces.
Kwestia ubezpieczeń zdrowotnych, to w tym momencie wielki spór w Stanach, gdzie prywatne ubezpieczenia zdominowały rynek – i jeśli akurat zachorujesz na to, co nie zostało nim objęte, zbankrutujesz lub umrzesz. A ceny usług medycznych, mimo teoretycznie wolnego rynku są w Stanach kosmiczne. Nawet jeśli się ubezpieczysz – jeśli masz chorobę przewlekłą, to żadna firma Ci tego ubezpieczenia nie przedłuży, bo jej się to nie opłąci. Pisał o tym np. Trystero w artykule Nieubezpieczalni. Mamy więc sytuację, w której teoretyczna wolność każdego z nas do ubezpieczenia się (lub nie), została ograniczona przez interesy korporacji.
Inny przykład to kredyty. Każdy bloger finansowy powie, że nie warto żyć na kredyt, a nadmierne wydawanie pieniędzy jest złe, gdy nic nie oszczędzamy. Ale dzięki zwiększonej konsumpcji rozwija się gospodarka. Jeśli wszyscy kiszą kasę na przyszłość, nie opłacają się inwestycje. A współczesna gospodarka w całości opiera się na długu i jakby na to nie narzekać, tego nie zmienimy.
Gdzie powinna znajdować się właściwie granica między wolnością jednostki i działaniami państwa?
Klasyczna ekonomia zakłada, że ludzie są racjonalni. Że własny pieniądz oglądamy dwa razy przed wydaniem. I prawdą jest, że państwo jest mniej efektywne w wydawaniu naszych pieniędzy. Ludzie więc powinni być samodzielni w tym zakresie, w którym nie potrzebujemy efektu skali, zapewnianego przez państwo. Co i tak nie rozwiązuje żadnego dylematu – bo korzyści z ingerencji w gospodarkę można oceniać różnie. Czy lepiej zainwestować w drogi (i kazać ludziom wsiąść do samochodów), czy lepiej w koleje i transport publiczny? Są jeszcze różne indywidualne i zbiorcze cele, które się bierze pod uwagę, jak to w polityce.
Piszę to wszystko, aby uświadomić (sobie i Wam), że dziś nie da się już być dogmatycznym wolnorynkowcem czy lewakiem, że wszelkie proste odpowiedzi są fałszywe. Każdy, kto mówi „bogaci są źli, opodatkujmy ich”, albo „państwo to zło, niech żyje wolność i swoboda”, albo nie zdaje sobie sprawy z komplikacji dzisiejszego świata, albo cynicznie próbuje załatwić jakieś swoje interesy.
Autor zdjęcia: Fouquier ॐ, CC BY-NC-ND 2.0.
W świecie pełnym niewolników
Chciałbym robić zakupy w sklepach, gdzie pracują ludzie, znający się na rzeczy, chcący pomóc w wyborze i zadowoleni ze swojego zajęcia.
Chciałbym chodzić do restauracji, gdzie kelnerzy czują powołanie do swojej pracy, a nie są do niej zmuszeni, bo innej nie znaleźli.
Chciałbym być wożony przez kierowców autobusów i taksówek, którzy tę pracę wybrali i nie jest ona dla nich ciężarem, nie muszą swoich frustracji wyżywać na pasażerach.
Chciałbym, dzwoniąc na infolinię, aby konsultanci chcieli rozwiązać moją sprawę i nie odliczali tylko godzin i minut do końca tej udręki za minimalną stawkę w agencji pracy tymczasowej.
Ba, chciałbym żeby ochroniarze w marketach nie wyglądali na takich, którzy sami potrzebują ochrony przed wypadkami życia, bo przecież są na rencie.
A wiemy jak jest.
Wyobraź sobie, że żyjesz w roku 1840 i jakkolwiek by to w tamtych czasach nie brzmiało absurdalnie, odwiedzasz znajomego w Stanach. Zaprasza cię do domu na wsi, bo przecież w miastach głośno, brudno, pełno ludzi. Jedziecie wygodną drogą, wzdłuż pól bawełny, po których uwijają się czarnoskórzy ludzie. Nie podnoszą nawet głowy. Czarnoskóra kucharka przynosi wam do stołu jedzenie, czarnoskóra pokojówka umili ci dzień i noc. Czy będziesz protestował, czy jednak uznasz to za normalny element twojego życia?
A czy dzisiejszy świat tak mocno się różni?
Czy wielka jest różnica między dawnym niewolnikiem, tym, który nie miał wolności osobistej – a dzisiejszym – który nie ma wolności ekonomicznej?
Większość podstawowych prac dziś w Polsce pozwala ledwie na przeżycie. Wyjeżdżając do Anglii można sie utrzymać z pracy na zmywaku i jeszcze odłożyć, u nas ledwo wystarczy na podstawowe opłaty. Pracodawcy uznają, że to jest OK, aby płacić jak najmniej i szukać sztuczek prawnych w celu ominięcia np. ZUS, bo przecież chętni zawsze się znajdą, rynek – mówią – reguluje wszystko. Pracownik jako „zasób ludzki” ma być maksymalnie efektywny w stosunku do zaangażowanych środków, a o jakości tej pracy – szczególnie tak niemierzalnej jak w usługach się nie myśli.
Oczywiście, pracownicy sami czasami się w to niewolnictwo wpędzają. W skali jednostki, wiele osób jest w głębokiej dupie na własne życzenie. Brak myślenia o przyszłości, brak nawyków oszczędzania, nawet ci, którzy zarabiają więcej niż pensja minimalna nie potrafią odłożyć 1000 zł na czarną godzinę – w efekcie nie ma wyboru i trzeba podjąć jakiekolwiek zajęcie.
Mówi się wiele o niesprawiedliwości na polskim rynku pracy, ale w dyskusjach nad formami zatrudnienia znika często to co najważniejsze. Jakie ma być to podejście do naszej pracy? Chciałbym, aby ludzie wokół mnie, z którymi stykam się na co dzień nie czuli się jak niewolnicy. Jak możemy to zrobić?
Czy jest to wyłącznie kwestia pensji? Nie wierzę że coś da zmuszanie pracodawców do podniesienia płacy minimalnej. Zatrudnienie pracownika za te ok. 1350 zł netto, to dziś koszt ponad 2200 zł. Nie jest to mało. Bardziej liczyłbym na pilnowanie równej konkurencji. Aby sklepy zatrudniały na umowę o pracę i nie musiały myśleć, że konkurencja zatrudnia na śmieciówki i ma niższe ceny. Aby taksówkarze nie musieli pomstować na kolegów jeżdżących na czarno. Aby wymogi dla pracy ochroniarza były takie, aby nie dało się tam osadzić klientów PFRON. Aby firmom telekomunikacyjnym opłacało się dbanie o pracowników, bo ich wiedzy i doświadczenia nie zastąpi świeży nabór z agencji. Ale znowu powstaje pytanie, jak to zrobić.
Zdjęcie: freeimages.com.
PKP Warszawa Zachodnia: pogarda dla pasażera i zdrowego rozsądku
Polska kolej zmienia się na lepsze. Pomagają unijne dotacje i rozliczne inwestycje. Z Warszawy do Gdańska i Wrocławia można wreszcie dojechać w sensownym czasie. Na liniach lokalnych poprawia się stan taboru. Dworce przestają straszyć. Ale jednak kolejowa mentalność pozostaje.
Z racji obecnego zamieszkania na Warmii kursuję dość regularnie na trasie Olsztyn-Warszawa. W tym sezonie większość pociągów to nowiutkie, bezprzedziałowe Flirty, ciche i bardzo wygodne, z dużą ilością miejsca na nogi. Jedno co mnie tam wkurza to Wars, okrojony do trzech stolików. Wybrałem się ostatnio na piwo, okazało się, że wszystkie miejsca zajęte, no i co, przez cały pociąg trzeba się było wracać. Ale za to podróż trwa dwie i pół godziny, zgłodnieć się nie zdąży.
Również dworzec Warszawa Wschodnia, z którego najczęściej jeżdżę został całkiem ładnie odświeżony, wreszcie znikła ta postPRL-owska siermiężność, którą za to widzę w całej okazałości na Olsztynie Głównym. Warszawa Wschodnia to dwa budynki – dworca krajowego i lokalnego, kilkanaście kas, automaty biletowe itd. Rzadko kupowałem tam bilety, ale w budynku jest zwykle otwartych kilka kas.
Ostatnio też miałem okazję odwiedzić Warszawę Zachodnią. Tam wybudowano nowy budynek dworca, a właściwie to nie. Nowy biurowiec z… podziemną częścią dworcową.
Wchodzę do niej i… zastanawiałem się, czy coś mi nie umknęło. Dlaczego jeden z trzech największych dworców Warszawy ma halę pasującą bardziej do podmiejskiego przystanku? Cztery kasy, kiosk, księgarnia i tyle.
Kasy cztery, ale nie oznacza, że w każdej kupisz bilet na pociąg:
- Bo pierwsza kasa sprzedaje tylko bilety warszawskiej komunikacji miejskiej. Chwalebne to i przydatne turystom, ale z drugiej strony co chwilę są automaty biletowe, a bilet kupi się też w każdym kiosku.
- Druga kasa – tam tylko bilety WKD – niewtajemniczonym wyjaśnię, że Warszawska Kolej Dojazdowa to jedna linia prowadząca z Grodziska Mazowieckiego do Warszawy i mająca swój system biletów, choć działają tam też bilety okresowe komunikacji miejskiej. Przeważająca większość podróżnych korzysta właśnie z biletów okresowych. Przez niemal godzinę, gdy przebywaliśmy na hali nie podszedł do tej kasy żaden klient.
- No i trzecia i czwarta kasa – PKP Intercity. Otwarte jedno okienko, za drugim pani coś robi, ale klientów nie przyjmuje. Do tego jednego ogromna kolejka, bo i sprzedaż idzie niespiesznie.
Pomyślałem, kupimy bilet w automacie, bo i takie stoją. Zakup przebiegł całkiem sprawnie, łącznie z płatnością kartą, po dwóch minutach mieliśmy bilet.
Po czym otworzyłem telefon, sprawdziłem gdzie jest pociąg, którym będziemy jechali, podążał bowiem z Krakowa przez Kielce do Olsztyna. No i zamarłem – 200 minut opóźnienia. Jak się później okazało w okolicach Bukowej był wypadek, pociąg na kogoś wjechał, no i musiał swoje odstać. To był ostatni pociąg tego dnia, uznaliśmy że nie ma sensu czekać trzech godzin, pojedziemy do mnie do domu.
Ale bilet trzeba zwrócić i odebrać pieniądze. Automat, jak się okazało bilety tylko sprzedaje. Chcąc nie chcąc, stanąłem na końcu wielkiej kolejki. Po pół godzinie dotarłem wreszcie do okienka i zwracanie biletu trwało dobre 15 minut. Pani w wieku przedemerytalnym była całkiem uprzejma, zdziwiła się że wiem o opóźnieniu, zadzwoniła gdzie trzeba, potwierdziła, że pociąg nie przyjedzie, no i przystąpiła do procedury zwrotu. System który obsługiwała dotykowo przy pomocy ołówka z gumką nie był zbyt intuicyjny, musiała wbić mnóstwo liczb, potem dać mi do podpisania kilka kartek, ale się udało. Za mną kolejka cierpliwie czekała. Pani w sąsiednim okienku zlitowała się i je na chwilę otworzyła. W sąsiednich okienkach nadal nic się nie działo.
Wyszedłem z Warszawy Zachodniej z przekonaniem, że w spółeczkach PKP trwa nadal PRL pomieszany z kapitalizmem.
Kapitalizm przejawia się w tym, że dworzec jest tylko pretekstem do robienia biznesu. Buduje się biurowiec, a część dworcową ogarnia najmniejszym kosztem. PRL i brak rozsądku objawiają się w tym, że nawet te cztery kasy mogłyby wystarczyć, gdyby je wykorzystano. Gdyby rzeczywiście wszystkie obsługiwały pasażerów i sprzedawały wszystkie rodzaje biletów. Ale nie, niech każda spółeczka ma swoje okienko. Ostatnio wraca pomysł stworzenia kolejnej spółki PKP Kasy Kolejowe. Może to pomoże, kto wie.
Autor zdjęcia: Muri [CC BY-SA 4.0].
Z rozmów z aniołem
– Aniele Boży, stróżu mój…
– W czym mogę pomóc?
– Mam u was wykupioną usługę „życie wieczne”.
– Jak wszyscy. Jakieś dodatkowe warianty?
– Tak, pakiet „Ostatni będą pierwszymi”.
– A to dobrze, bo nie zostało już za dużo czasu.
– Czy to oznacza, że już niedługo koniec?
– Wy ludzie, mylicie zbyt często wasz prywatny koniec z takim ogólnym końcem świata, który nie powinien was interesować.
– Co mam więc robić?
– Wyzyskujcie chwilę sposobną, bo dni są złe.
Dzień dobry.
Vroo biega – część XII – mój drugi półmaraton
„K****, nigdy więcej” – taką opinię wyraziła pewna dziewczyna do swojego chłopaka chwilę po ostatnim Półmaratonie Warszawskim.
I mógłbym się pod tym podpisać, może tylko bez emocjonalnego wzmacniacza. Nigdy więcej nie pobiegnę półmaratonu ważąc ponad 90 kilogramów i nigdy więcej nie pobiegnę półmaratonu po zaledwie dwóch miesiącach przygotowań.
Bo fakty wyglądały tak. Jak wspomniałem w poprzedniej części cyklu, moje bieganie zatrzymała na dwa miesiące kontuzja pleców. W grudniu i styczniu prawie wcale nie wychodziłem. Wróciłem dopiero w lutym i jakiś czas później przeczytałem o nowej trasie Półmaratonu. Tym razem przebiegającej przez Pragę Północ, po dobrze znanych mi ulicach, gdzie spędziłem tyle czasu jako dziecko. Warto pobiec dla samej trasy i widoków, czemu się nie zapisać? Jakoś to przetruchtam.
Podobnie jak z Biegiem Niepodległości – zapisanie się dało mi impuls do tego, aby biegać regularnie, czy mi się to podoba czy nie. Ale dwóch miesięcy nic nierobienia nie da się tak łatwo zniwelować. Czy nie padnę w połowie trasy? W połowie marca przebiegłem testowo 17 kilometrów. Nie było wielkich problemów. Bardziej stresowałem się lekkim przeziębieniem na parę dni przed startem i rzeczywiście, przez całą trasę leciało mi z nosa.
Oczywiście, nie nastawiałem się na pobicie zeszłorocznego rezultatu, jeśli będzie gorzej o 5-6 minut, to będę zadowolony. Ruszyłem więc zaplanowanym tempem i przez pierwsze kilometry było bardzo przyjemnie. Tempa nie kontrolowałem i biegłem coraz szybciej. Po piątce pierwsze picie i chwilowy problem, bo złapała mnie kolka. Bardziej zaskoczył mnie rosnący puls. Pozwoliłem sobie na więcej przy zbiegu na Most Gdański i stwierdziłem, że muszę zwolnić, bo inaczej będzie ciężko. Ale nadal nogi niosły do przodu, 10 kilometrów w czasie tylko o 1,5 minuty gorszym niż rok temu. Co kilometr czy półtora, parę sekund marszu dla wytarcia nosa i uspokojenia pulsu.
Niestety, po 13 kilometrze zaczął się kryzys. I szybko zdałem sobie sprawę, że nie, nie dobiegnę w tym tempie do końca. Puls rzędu 180 oznacza, że jestem już u kresu sił i trzeba odpocząć, a to przecież 8 kilometrów przede mną i że być może czeka mnie najtrudniejszy start w życiu. Dłuższy marsz przez Most Świętokrzyski, zerwanie się do walki i… po kilkuset metrach znów kryzys. Jeszcze parę zrywów i po paru kilometrach orientuję się, że mogę już tylko minimalizować straty. Że do mety trzeba dotrzeć, a o czasie nie ma co myśleć. Dobrze to pokazuje wykres tempa na kolejnych kilometrach – coraz wolniej i wolniej.
Po 17 kilometrze przestałem już walczyć. Dla czasu, który i tak będzie kiepski nie ma sensu się zarzynać. A ów słynny podbieg pod Belwederską w całości niemal przeszedłem.
Efekt? Czas o 13 minut gorszy niż w 2015 – ba, gorszy o 8 minut od treningowego półmaratonu, który sobie przebiegłem z uśmiechem w grudniu 2014, ważąc o 7 kilogramów mniej niż teraz.
Po raz kolejny przekonuję się, że najlepsze moje starty były dość płynne, zmęczenie narastało, ale bez kryzysów – te nieudane były pokonywane zrywami, mimo słabych wyników, męczyłem się na nich znacznie bardziej. Błędem było zbytnie przyspieszanie przed 10 kilometrem, ale nawet gdybym tego nie robił, kryzys przyszedłby później, bo po prostu nie miałem sił na cały półmaraton.
Czy więc nie należało startować? Nie, nie żałuję tego półmaratonu, bo nauka i doświadczenie są warte przecierpienia. Rok temu pobiegłem po solidnych przygotowaniach, zakładając, że nie chcę być jak ci „męczennicy”, których widziałem w poprzednich latach. Teraz sam takim „męczennikiem” się stałem, choć jakieś 700 osób przybiegło jeszcze za mną. Ale na pewno kolejny start będzie przebiegał inaczej.
Parę słów o organizacji startu i mety – jednak rok temu na Placu Teatralnym było lepiej – więcej miejsca, ludzie nie gubili się po bocznych uliczkach, jak teraz przy Placu Trzech Krzyży. Za metą straszliwy korek, źle zorganizowane rozdawanie medali, potem wszyscy tłoczyli się do picia i korkowali drogę zdejmując chipy. Gdy na metę wbiegają tysiące osób, ciężko jest nimi zarządzać, ale wąska uliczka w tym nie pomogła. Najlepiej pod tym względem zorganizowane są biegi Orlenu. Biegacze wpadają do strefy tylko dla nich, bez kibiców i mają więcej przestrzeni.
Zakonnice odchodzą po cichu – recenzja
Zakonnice odchodzą po cichu to pierwszy reportaż o kobietach, które odeszły z zakonów i próba analizy tego, jak funkcjonuje mniej znana część polskiego Kościoła.
W Polsce jest niemal tyle zakonnic co księży. O ile o życiu księży wiemy sporo, są reportaże czy nawet powieści (np. Jana Grzegorczyka) – temat sióstr zakonnych nie pojawia się niemal wcale. Dlatego wielką zasługą Marty Abramowicz jest to, że się nim zajęła.
Część reportażowa, złożona z relacji byłych zakonnic porusza, ale nie zaskakuje. Można się spodziewać, że w wielu zakonach jest tak mocny reżim, regułą jest całkowite posłuszeństwo wobec przełożonych, a rozwój duchowy zostaje ograniczony na rzecz zewnętrznej pobożności. Te dziewczyny zamiast rozwijać się, są traktowane przez całe życie jakby miały 15 lat.
Niestety, spoglądanie na zakony przez pryzmat osób, które je opuszczają grozi tym, że skupimy się na patologiach, które da się wynaleźć przecież w każdej społeczności. Dlatego cenna jest rozmowa z dominikanami, którzy trochę z drugiej strony, ale jednak z wewnątrz Kościoła mogą potwierdzić część tych spostrzeżeń. Nawet przebija z tego bezsilność, jak można siostrom zalecać odpoczynek, skoro… one nie mają do tego prawa. Takie współczesne niewolnice, choć pamiętajmy – nikt ich siłą nie trzyma. A nawet jeden przypadek, nad którym autorka przechodzi do porządku dziennego – jedna z bohaterek wyrzucona z zakonu po pewnym czasie zwraca się do swojej przełożonej o pomoc i ją otrzymuje. Nie może to być więc taki czarno-biały obraz sekty, jakby niektórzy chcieli interpretować.
Gorzej jest, gdy przejdziemy do części analitycznej. Robi się coraz bardziej antyklerykalnie i feministycznie. Wielki wykład o ucisku kobiet przypomina nam, że książkę wydała Krytyka Polityczna.
Widać wyraźnie, co jest dla autorki ideałem – wśród byłych zakonnic najwięcej miejsca poświęca historii dwóch lesbijek, które odeszły ostatecznie z Kościoła, mają teraz dom pełen kotów, są wegankami, prowadzą pensjonat nad morzem i szukają zagubionych fok. Normalnie ideał wedle kryteriów współczesnej lewicy. ;-)
Wśród zakonnic – wzorem wydaje się być pani z zagranicy, która podczas spotkania w kawiarni wygląda na typową działaczkę społeczną na kierowniczym stanowisku, a nie na siostrę z jakiegoś zgromadzenia. Czym się wtedy rola zakonnicy różni od pracowniczki organizacji pozarządowej? Po co iść do zakonu, skoro można sobie pracować w jakiejś fundacji i też modlić się raz dziennie, gdy ma się na to czas? Na to autorka nie odpowiada.
Nie odpowiada też na pytanie, jak to jest, że mimo tej nowoczesności, zakony na Zachodzie mają jeszcze mniej powołań niż te polskie. Czy kobiety wstępujące do zakonów na pewno chcą być takimi działaczkami społecznymi, czy też szukają innych wartości. Autorka spogląda na zakony całkowicie z zewnątrz – i nawet nie próbuje zrozumieć dlaczego ktoś może chcieć się modlić parę godzin dziennie. O co chodzi w modlitwie brewiarzowej czy jakie są założenia zakonów kontemplacyjnych. A bez próby zrozumienia, nie można mówić o uczciwym podejściu do sprawy.
Dlatego choć cieszę się, że ta książka powstała, obawiam się, że dyskusje wokół niej skupią się na różnych przypadkach skrajnych – na rzetelny obraz polskiego żeńskiego życia zakonnego przyjdzie nam jeszcze poczekać.
Ocena: 6/10.
PS. Książka do kupienia jako e-book.
W świecie ujemnych stóp
Na kursie makroekonomii podczas studiów uczono mnie, jak się mają do siebie stopy procentowe i inne wskaźniki w gospodarce. Większość z tego zdążyłem już zapomnieć, ale autorzy podręczników mogą swoje teorie dzisiaj podrzeć i też o nich zapomnieć.
Bo stopy procentowe, które „od zawsze” były dodatnie i określały „koszt pieniądza”, teraz zaczynają być ujemne.
Na razie wynoszą czasami -0,5%, może -1,5%. To się jeszcze da wyjaśnić na gruncie klasycznej ekonomii (patrz bankier.pl, mises.pl). Że lepiej mieć obligacje rządowe o ujemnym oprocentowaniu, które są w miarę bezpieczne. Że inflacja czy różnice kursowe sprawiały że w ostatnich kilkunastu latach czasami realne oprocentowanie i tak było ujemne, a nominalnie ujemne nie zawsze takie było.
Ale gdy Nestle – czyli prywatna firma również ma obligacje o ujemnym oprocentowaniu, to kolejna bariera zostaje złamana.
Pożyczasz pieniądze firmie, aby odebrać mniej? Na razie mniej o 0,1% czy jakoś tak.
A co, jeśli będzie to -5%, albo -10%?
Jak będzie wyglądała wtedy gospodarka i nasze życie? Nie będzie opłacało się trzymanie pieniędzy. Ujemne stopy uderzą w tych, którzy ze swoich pieniędzy nie robią żadnego użytku, albo po prostu chcą je mieć aby zabezpieczyć swoją przyszłość.
To może być celowe działanie finansowego establishmentu, aby odwrócić pomnażanie kapitału, który hasając sobie po różnych instrumentach finansowych jest groźny dla całego świata – o czym przekonał szczególnie rok 2008. Pieniądze, które się dziś drukuje są na tyle bezwartościowe, że za ich wykorzystanie (a nie tylko trzymanie) przysługiwać będzie premia.
Oczywiście największe grube ryby sobie poradzą – bo i tak inwestują np. w ziemię. Ale np. amerykańscy emeryci z klasy średniej od lat byli uczeni, że warto uzbierać milion dolarów, zrobić portfel z 60% akcji i 40% obligacji, akcje odpowiadają za wzrost portfela, a obligacje za jego stabilność. Właśnie wywraca się jeden z filarów ich przyszłości.
Jeśli dziś masz 100 złotych, a za rok możesz mieć 90 złotych, to nie warto oszczędzać, lepiej te pieniądze teraz wydać. Kupić cokolwiek, co przechowa wartość, albo zainwestować np. w akcje, które powinny nadal dawać dywidendy. Podobnie było podczas okresów inflacji. W Niemczech lat 20. gdy inflacja szalała, bezrobocie pozostawało niemal zerowe, powstawały firmy, fabryki, nowe inwestycje (świetnie opisał to Ferguson w „Śmierci pieniądza”). To się wszystko wywróciło dopiero w ostatnim momencie gdy wzrost cen osiągnął miliony procent.
No tak, ale zwykle obniżenie stóp wiąże się też z deflacją, co przerabia od końca lat 80. Japonia. Spada ilość pieniądza w gospodarce, ale spadają też ceny. Co jednak, jeśli ceny nie spadną? Nie będzie może wesoło, ale na pewno będzie ciekawie.
– Kaczyński, jesteś u pani!
Wydarzenia ostatnich tygodni w polskiej polityce nie były dla mnie jakimś zaskoczeniem.
PiS wyciągnął wnioski ze swoich poprzednich, nieudanych dwóch lat rządów. Teraz idą po wszystko i nie zamierzają brać jeńców. Wiedzą, że następnej okazji już nie będzie.
Niestety zapomnieli o tym samym, co wtedy – czyli o komunikacji.
Prezydent Duda, który wcześniej non-stop siedział na Twitterze i odpowiadał dziennikarzom, teraz ma przerwy po 3 tygodnie. Fabryki memów się zacięły. Partia, która zaskoczyła w 2015 nadspodziewanie nowoczesnym wizerunkiem, teraz przechodzi do defensywy, albo rzuca się po omacku, z wdziękiem słonia w składzie porcelany.
Tymczasem media zaatakowały ze zdwojoną siłą. Znalazł się – i to mocny – pretekst w postaci Trybunału Konstytucyjnego. Nie przeszkadzało im, że skok PiS na TK jest kontynuacją skoku dokonanego przez PO. A z prezesa Rzeplińskiego zrobiono głównego obrońcę demokracji w Polsce – bo a jakże, zapomniano już, jakim błotem ci sami ludzie obrzucali go rok temu, gdy dostał jakiś medal z Watykanu.
Gdyby nie było pretekstu do ataku, to i tak by się znalazł. Pamiętacie wizytę prezydenta Dudy w Chinach? W mediach najważniejsza okazała się… koszulka, jaką założył na pokładzie samolotu. To jest taki sam motyw, jak ongiś z Lechem Kaczyńskim, którego żonę sfotografowano w samolocie z jakąś reklamówką i wyśmiewano do woli. Albo owi „Polacy gorszego sortu” – figura retoryczna podobna jak ongiś „wykształciuchy” czy słynne „inni szatani byli tam czynni”. Zawsze można sobie wziąć jakiś cytat i po odpowiednim obrobieniu wykorzystać na wszystkie sposoby.
Batalię o Trybunał PiS wygrał, przeforsował te zmiany, których chciał, tak że sam Rzepliński już powoli idzie na kompromis. Ale bitwa wizerunkowa została rozpętana. I to może mieć fatalne konsekwencje nie tylko dla PiS, ale i ogólnie dla Polski.
Teraz miejsce Trybunału zajmuje rzekome przejęcie mediów – coś, co dzieje się przy każdej nowej władzy i sprawia, że telewizja publiczna z każdym rokiem jest coraz gorsza. Lubimy sobie czasami obejrzeć wiadomości – tych na TVP przez ostatnie 1,5 roku się nie dało. Parę newsów krajowych na bardzo podstawowym poziomie, polityczna indoktrynacja za aktualnym rządem, zero wieści ze świata. To już Dziennik Telewizyjny z lat 80. przypominany nieraz na TVP Historia jest wzorcem obiektywizmu w porównaniu z tym czymś. W tym momencie telewizja publiczna nadaje się wyłącznie do zaorania.
Preteksty są. Jeżdżą więc polscy politycy i dziennikarze po świecie i opowiadają o straszliwym reżimie dyktatora z Żoliborza. Doniosą wszędzie gdzie się da, a korzystają z kontaktów zdobytych przez lata. W innych krajach traktuje się ich poważnie, bo przecież jaki poważny dziennikarz rzucałby na szalę swoją wiarygodność? Nie wahają się przed najcięższymi porównaniami. Witold Jurasz, szef Ośrodka Analiz Strategicznych pisze dziś na FB:
Piotr Stasiński, zastępca redaktora naczelnego Gazety Wyborczej w wywiadzie dla hiszpańskiego dziennika El Pais powiedział, że rząd RP chce, by Polska stała się państwem faszystowskim (“El Gobierno quiere un Estado fascista”). Rozumiem spory wewnątrzpolityczne, ale jednak słowo faszyzm coś znaczy. Tak w Polsce, jak i nawet w Hiszpanii. W Polsce oznacza masowe groby, egzekucje uliczne i zagazowywanie ludzi. W Hiszpanii „tylko” terror. Są słowa, których z racji tego jaki bezmiar cierpienia się z nimi wiąże po prostu nie wolno rzucać na wiatr.
Stasiński czy Lis nie robią niczego nowego – a czy prawicowi dziennikarze nie skarżyli się po świecie, choćby przy okazji sprawy smoleńskiej? Tylko że w mniejszej skali, bo i nie mieli tylu znajomości.
Wprawdzie Europa ma swoje problemy i nie tak łatwo zainteresować ludzi potencjalnym faszyzmem w Polsce – ale komunikat powtarzany wiele razy w końcu się przebije. Co przeciętny czytelnik tego bloga wie o polityce w Austrii czy Słowacji? A przecież kilkanaście lat temu o nich trąbiły światowe media – faszysta Haider w Austrii, populista Meciar na Słowacji! Zainteresowanie jakimś krajem bierze się zwykle z powodów negatywnych – a straszenie jakimś „małym Hitlerkiem” jest jednym ze skuteczniejszych motywów.
Bardzo możliwe, że opozycji uda się za parę lat obalić tego znienawidzonego Kaczyńskiego. A udać się może rękami Ryszarda Petru, bo on swoją rolę rozgrywa perfekcyjnie – jest to wprawdzie powtórka z Olechowskiego czy Tuska – ale tak dobra, że sam dałbym się nabrać parę lat temu. Ale czy wtedy przekonają świat, że jest już dobrze? Polska ma i tak beznadziejny wizerunek za granicą i obawiam się, że może już taki pozostać.
PS. I jeszcze o telewizji. Zmienił się zarząd Telewizji Polskiej, wymieniono zaledwie parę osób. I nagle Wiadomości TVP, które tak ostro atakowały rząd, teraz go wychwalają. Zastanawiam się nad kręgosłupem pracujących tam dziennikarzy. Naprawdę wszystko im jedno, że najpierw jadą w jedną stronę, a potem w drugą? Dziennikarstwo to paskudny zawód.