VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Recenzje:

[52 książki] Trzydziesty kilometr. Powieść – Stefano Redaelli

poniedziałek, 22 kwietnia 2013 14:07

trzydziesty_kilometr_maxDzisiaj książka „Trzydziesty kilometr. Powieść”, autorstwa Stefano Redaelliego, Włocha mieszkającego w Polsce.

Skusiłem się na nią z dwóch powodów – po pierwsze, tematyka biegania, podkreślona na okładce – po drugie, recenzje wspominające o nowym podejściu do męskiej duchowości. O, to coś dla mnie.

Niepokojące jest jednak już, że autor w samym tytule sugeruje gatunek literacki swojej książki. Jakbyśmy się nie tego domyślali. Oliwy do ognia dolewa jeszcze wstęp, z którego w stylu szkolnej rozprawki dowiadujemy się, o czym jest książka:

Bohater powieści, Radek, to trzydziestoośmioletni polski lekarz mieszkający w Krakowie. Zakochany w pięknej Ani, zktórą łączyła go bliska relacja mająca doprowadzić tych dwoje do małżeństwa, do podjęcia wspólnego życia, nagle zostaje przez nią porzucony. Dziewczyna odeszła bez słowa wyjaśnienia, zniknęła gdzieś bez wieści. Zostawiła swojego mężczyznę, pogrążonego w miłości do niej, dręczonego jednym z najtrudniejszych pytań: dlaczego? […]

Radek jest osobą systematyczną, uporządkowaną, staje na nogi z nawyku. Ania ciągle tkwi przyczajona w jego umyśle, ale on zachowuje wielokilometrowy dystans pomiędzy nią a sobą. Odsuwa się od ukochanej: przyzwyczaja się do odległości. Aż do dnia maratonu. […]

Redaelli wprawnie kreśli swego bohatera, stwarzając postać z krwi i kości. Narrator usuwa się na drugi plan, niejako zapomina o sobie, pozostając do dyspozycji Radka, który biegnie od strony do strony, niespokojny, dynamiczny, stając się niekiedy ofiarą gwałtownie ujawniających się impulsów, naprzemiennego przeplatania się trudu i odpoczynku, wycieńczających snów i coraz bardziej rześkich pobudek.

„Trzydziesty kilometr” porusza tematykę ważną, wokół której ja sam, będąc o parę lat od bohatera młodszym, mogę mieć sporo przemyśleń. I nie jest tak, że czytałem ją obojętnie. Ale trochę jakbym czytał… coś w rodzaju Harlequina dla mężczyzn. Całość szyta okropnie grubymi nićmi. Bohater myśli, rozmawia, spotyka się, wraca do wspomnień i…  niewiele z tego pozostaje w pamięci. A już rozwiązanie jest przewidywalne od pierwszego momentu, gdy natkniemy się na określony temat. W zasadzie książka nie ma fabuły. Ot, jest parę wydarzeń, które posuwają akcję do przodu. Zamiast określenia „powieść”, bardziej właściwe byłoby „epizod z życia 38-letniego mężczyzny”.

Nawet bieganie, które zgaduję, że autor kocha i sam uprawia, nie zostało tutaj wykorzystane właściwie. Bohater na marginesie swoich problemów życiowych przygotowuje się do maratonu krakowskiego. I to przygotowanie ma go wzmocnić, przemienić, dać nową siłę. Mamy czasami dość szczegółowe opisy tras i tego co myśli bohater. I nie wiem dlaczego, ale to nie jest dla mnie autentyczne. Gdy czytam blogi biegaczy, gdy czytałem „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” Murakamiego, to czułem jakąś jedność z tym, co pisali autorzy. Tutaj – jakbym był zewnętrznym obserwatorem, który dokonuje obserwacji.

Są ludzie, którzy mimo tego, że nie umieją pisać powieści, tworzą powieści niezłe. Przykładowo Jan Grzegorczyk, autor cyklu o księdzu Groserze – to w zasadzie zbiór krótkich form i język bardziej publicystyczny niż literacki. Ale tematyka i pomysły sprawiają, że czyta się to z zapartym tchem. Albo Ziemkiewicz – twórca genialnych opowiadań, który w przypadku powieści tylko niewiele zmienił warsztat, ale często wychodził obronną ręką. Jako powieść „Trzydziesty kilometr” jest… zwyczajnie słaby. Więcej emocji znajdziemy na dowolnym blogu. Autor sprawnie posługuje się językiem polskim – ale od sprawnego posługiwania, do wrażliwości literackiej droga daleka.

Książka w papierze ma 208 stron, ale chyba dużym drukiem, bo na Kindle to zaledwie 2700 lokacji. Ocena taka sobie, bo niestety to zmarnowana szansa.

E-book do kupienia w wielu księgarniach.

Ocena: 3/10.

[52 książki] Rozważny inwestor – Maciej Rogala

piątek, 12 kwietnia 2013 23:19

rozinwPierwsza w tym cyklu książka ekonomiczna to  „Rozważny inwestor” Macieja Rogali.

Poradniki dotyczące finansów osobistych grzeszą najczęściej albo spłycaniem tematu, albo oferowaniem gruszek na wierzbie. Przeglądam ich sporo i zastanawiam się, jaką wiedzę ma się z nich wyciągnąć. Jak działa giełda i rynek kapitałowy? No i co da ta wiedza? Chyba tylko to, że ktoś stanie się uczestnikiem tego rynku, znanym inaczej jako „dawca kapitału”.

Bo prawdą jest, że większość ludzi w starciu z rynkiem kapitałowym przegrywa. Rogala opisuje ten mechanizm uzasadniając go… strachem. Ale nie strachem przed stratą pieniędzy, tylko wizją utraconych korzyści.

Weźmy sobie rok 2006 – na giełdzie hossa od paru lat i jak ktoś trzyma pieniądze na lokacie, to zaczyna się czuć coraz bardziej głupio. Szczególnie kiedy pogada z sąsiadem, który chwali się, że na funduszu akcyjnym zarobił już na nowy samochód. Fundusze inwestujące w akcje reklamują się coraz intensywniej. 30, 40, 60 procent rocznie. Bohater nie jest idiotą, wie że po hossie następuje bessa. Ale poczucie straty wynikające z tego że nie zarobił, jest tak wielkie, że w końcu kupuje ten fundusz akcyjny.

Desperacka decyzja o kupnie akcji na samym szczycie hossy ma niewiele wspólnego z żądzą zysku. Jest wynikiem doznania bolesnych strat na lokacie bankowej (wynikających z utraconych korzyści) i obaw, że straty będą kontynuowane (że koniunktura na giełdzie utrzyma się jeszcze bardzo długo).

Wkrótce zaczynają się pierwsze spadki. Tu myślenie – pewnie to tylko korekta, zaraz odbije w górę. A tu dalsze spadki. O 30, 50, 70 nawet procent.  Codzienne sprawdzanie notowań, wreszcie poddanie się i sprzedanie. Często właśnie na dole. Jeśli ktoś nie sprzeda, to tylko trzyma kciuki, żeby w końcu dojść do zera. Oj, mam takie momenty w swojej biografii. :-)

Rogala udowadnia w pierwszej części książki, że przeciętny człowiek nie bardzo ma szansę wygrać z rynkiem i… ze swoimi emocjami. W ciągu 18 lat istnienia warszawskiej giełdy, były zaledwie 4 „prawdziwe okazje” do zainwestowania – czyli dołki, po których już tylko rosło. Ostatni w 2009. Polowanie na dołki może się równie dobrze okazać łapaniem spadających noży.

Zadaje też pytanie – czy faktycznie powinniśmy uczyć się rynku, śledzić serwisy giełdowe, czytać profesjonalną prasę – skoro przecież to samo robią analitycy w wielkich funduszach i bankach. Oni z nami zawsze wygrają pod względem dostępu do informacji, a jednocześnie oni… też się straszliwie mylą.

I co twierdzili w 2007 roku fachowcy? Że Polskę czeka jeszcze kilka lat hossy, co najmniej do 2012 roku, czyli do Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Skoro Polska ma być współgospodarzem ME, to czekają nas gigantyczne inwestycje i tym samym zapowiada się utrzymanie wzrostu gospodarczego przez kolejnych kilka lat, co oczywiście przyczyni się do kolejnych wzrostów na giełdzie.

Co powinien zrobić zwykły człowiek? Tak naprawdę to określić sobie cel i wybrać w miarę automatyczny plan jego osiągnięcia. Hasłem jest – zacznij inwestować, nie tracąc pokory wobec praw rynku, a najważniejsze chyba zdanie książki to:

Jedynym skutecznym narzędziem pokonania zgubnego strachu może być tylko obawa przed poniesieniem innych, bardziej bolesnych strat.

Jeśli celem jest emerytura, to trzeba sobie zdać sprawę, że spadki naszych oszczędności są nie tylko możliwe, ale całkowicie pewne. W ciągu kilkudziesięciu lat będzie kilka hoss i bess. Jeśli nie zaryzykujemy (mądrze), to po prostu nic nie zarobimy. Ponieważ nie jesteśmy w stanie niczego przewidzieć, jedyne co możemy zrobić, to zacząć regularne wpłaty, najlepiej w momencie bessy. Można np. inwestować nie nasz kapitał, a tylko to co zarobiliśmy przez rok na lokacie – czyli np. te 4% rocznie. To pozwoli nam ten nóż… łapać mądrze.

Pamiętaj, że wybierając jedną ze strategii stopniowego wchodzenia w rynek do wysokości 20%, de facto godzisz się z ryzykiem, iż nóż może spadać jeszcze niżej, i to przez wiele lat, a jednocześnie jesteś zabezpieczony przed innym, o wiele poważniejszym w skutkach ryzykiem — niespełnienia się tych pesymistycznych prognoz.

Po tych 20-30 latach taka strategia ma się opłacić. Rogala wyjaśnia też zalety podatkowe IKE, choć to oczywiście wróżenie z fusów, kto wie, co nasz rząd wymyśli za 20 lat.

Gdy nasz cel jest bardziej ambitny, np. słynna „wolność finansowa”, trzeba różnicować inwestycje, zabezpieczając każdy z trzech poziomów tej wolności, który uda nam się osiągnąć. Tu powoli dochodzimy do science-fiction, ale autor uczciwie ostrzega, jakie są założenia takiego modelu.

Co mi się w książce nie podobało, to dość oczywiste zachęcanie do funduszy akcyjnych, bez zwrócenia uwagi na ich wady, przede wszystkim ogromne prowizje. Autor nie pisze ani razu o alternatywie, którą mogą być tańsze fundusze indeksowe (ETF),. Niestety na polskim rynku jest ich wciąż niewiele. Sam autor przyznaje się do gry na giełdzie i jest to również pouczająca historia. Zyskiwał często przypadkowo – np. wyjechał na wakacje i sprzedał wcześniej akcje, żeby się nimi nie przejmować – a tu przyszła bessa. Po wielu latach sukcesów, tak uwierzył w swoją nieomylność, że… zaczął popełniać błędy. Pikanterii dodaje tu fakt, że Rogala pracował od lat 90. w branży finansowej i wspomina wiele nietrafnych rad, których udzielał…

Podsumowując – jeśli chodzi o psychologię „Rozważny inwestor” prezentuje dość świeże podejście, podobnie jeśli chodzi o strategię postępowania. Do konkretnych symulacji można się przyczepiać, ale ja jestem trochę innym typem inwestora, bo interesuję się trochę bardziej rynkiem, a jednocześnie próbuję określić czy mi się to opłaci, czy jednak lepiej wrócić do mniejszego zaangażowania – takiego jakie sugeruje autor.

Książka do kupienia w Helionie, ja mam e-booka – link do porównywarki.

Ocena: 7/10.

[52 książki] Trucizna – Andrzej Pilipiuk

niedziela, 7 kwietnia 2013 09:39

trucizna-andrzej-pilipiuk„Trucizna” to wydana w 2012 kolejna odsłona przygód Jakuba Wędrowycza. Tym razem, aby trochę odpocząć od e-booków, skorzystałem z lokalnej biblioteki.

Andrzej Pilipiuk pisarzem jest specyficznym, bo pisze dużo i na bardzo różnym poziomie. Straszliwe były jego kontynuacje cyklu „Pana Samochodzika” – przez „Sekret alchemika Sędziwoja” przebrnąłem z ogromnym trudem, nudne to i nietrzymające się niczego. Ale z drugiej strony niedawno po raz kolejny przeczytałem z przyjemnością jego zbiór opowiadań „2586 kroków”, parę razy wracałem też do pasjonującej powieści przygodowej „Czas wskrzeszenia”, która mimo wyraźnych braków warsztatowych zachwyca nagromadzeniem pomysłów. No właśnie – pomysły to u Pilipiuka rzecz najważniejsza. Czy będzie mu się chciało je rozwijać, czy tylko je zasygnalizuje i popędzi dalej.

W przypadku siódmej części cyklu o Jakubie Wędrowyczu najważniejsze pomysły dawno się skończyły i teraz mamy eksploatację starych z paroma nowymi. Coś jak siódmy sezon „Allo Allo”. Można wprowadzić paru nowych bohaterów, ale nie będzie rewolucji.

Dlatego „Trucizna” to literatura rozrywkowa dla miłośników cyklu. Kilkanaście krótkich opowiadań, każde na 10-15 minut to odpowiednik pojedynczych skeczów kabaretowych czy też fragmentu odcinka serialu. Poza Jakubem i jego odwiecznym kompanem, Semenem, spotykamy często dwóch miejscowych poczciwych policjantów, a także odwiecznych wrogów Jakuba czyli ród Bardaków. Wracamy do Dębinek, gdzie znajduje się wioska nawróconych neandertalczyków, wybieramy się na wojnę do Iraku i uśmiechamy się z ponownych prób wzięcia Jakuba do piekła. Chyba najbardziej oryginalne opowiadanie dotyczy powrotu całej wioski w czasy PRL, jako zemsta za wybranie niewłaściwego wójta. Choć i ten pomysł nie został odpowiednio rozwinięty. Odnoszę wrażenie, że PIlipiuk pisał tę część równie szybko, jak my ją czytamy.

Dziad Wędrowycz, egzorcysta-amator i bimbrownik-zawodowiec niektórych momentalnie zniechęca, innych wciąga. Od „Trucizny” można równie dobrze zacząć poznawanie przygód Jakuba, jak i je skończyć. Gdy przeczytamy wszystkie 7 części, można ponownie zacząć pierwszą, bo gwarantuję, że niewiele zapamiętamy. Co nie przeszkadza w zabawie.

Książkę, jak się rzekło wypożyczyłem z biblioteki, e-book do kupienia w Publio.

Ocena: 5/10

[52 książki] Harry Potter – tom II i III

piątek, 25 stycznia 2013 18:44

potter-wiezienA jednak mnie złapało. Kolejne tomy Harry’ego Pottera pochłaniam w tempie błyskawicznym i w ramach celu  „52 książek” zostanie niedługo wyrobiona norma dla dwóch miesięcy. Aby nie ułatwiać sobie wyzwania, dwa tomy omówię jako jeden.

To się naprawdę szybko czyta. „Harry i i komnata tajemnic” przeszedłem podczas podróży pociągiem do Krakowa i z powrotem (a w tym czasie zdążyłem jeszcze sporo napisać na laptopie). „Harry i więzień Azkabanu” to 2 godziny w pociągu z Olsztyna i 2 godziny po kolacji. Chociaż objętość tomów wzrasta. Czwarty jest już dwukrotnie grubszy od pierwszego.

No, a ocena… jest lepsza. Niewiele – ale lepsza.

W II tomie nie mamy już tych nużących scen z życia szkolnego, jakie były na początku – jest za to szybkie wprowadzenie do akcji i coś się dzieje. A zakończenie naprawdę niespodziewane.

W III tomie może mniej akcji (choć końcówka szalona), ale bardzo podoba mi się atmosfera zagrożenia i niepewności budowana przez kolejne wypadki. Rozczarowuje to, że znowu dobrzy wygrywają, a źli dostają po tyłku, choć fakt, że każda z pozytywnych postaci ma parę wad. Ale Dudleya i wujostwa Harry’ego będzie mi już niedługo żal. :-)

Łapię się teraz na tym, że będąc w jednej trzeciej IV tomu nie pamiętam już co działo się konkretnie w tomie II i III. No, ale to faktycznie literatura rozrywkowa, za dwa lata przeczytam ponownie – a może będzie nawet tak jak z Agathą Christie – dowolny kryminał mogę przeczytać po roku i też zastanawiać się do końca kto zabił…

Nie podobają mi się też rozmaite niespójności. O ucieczce więźnia Azbakanu dowiaduje się brytyjski premier, bo istnienie czarodziejów nie może być ukryte przed władzami tego świata. Ale dlaczego taki Tony Blair nie wykorzysta szerzej tej wiedzy? Czarodzieje mogliby pomóc w wielu sprawach mugoli. No, czepiam się, w końcu to książka dla dzieci.

Ocena: 6/10.

[52 książki] Wałkowanie Ameryki – wałkować aby zrozumieć

poniedziałek, 21 stycznia 2013 23:46

ebookpoint-walkowanie2W „Wałkowaniu Ameryki” Marek Wałkuski zabiera nas w podróż połączoną z korepetycjami z geografii.

Stany Zjednoczone fascynują mnie na wielu poziomach. Państwo to ogromne i bardzo różnorodne, w końcu każdy stan ma swoją specyfikę i jest jakby odrębnym krajem. USA jako miejsce gdzie można rozwinąć skrzydła, kraj wolności i dziwnych przepisów. Mnóstwo stereotypów z literatury i filmów, dużo nawiązań w kulturze popularnej. Stany, Stany, fajowa jazda, Zjednoczonych łopot flag… Jeśli nie byłbym Polakiem, to chciałbym urodzić się jako Amerykanin.

„Wałkowanie Ameryki” nie jest typowym reportażem. Nie przeczytamy w nim o perypetiach autora – wątki osobiste będą raczej wplecione w opowieść o Ameryce, jaką Wałkuski poznał podczas kilku lat pracy jako korespondent Polskiego Radia. Tak wyjaśnia to we wstępie książki:

Moim celem jest pokazanie zarówno amerykańskiej różnorodności, jak i cech wspólnych Amerykanów. Piszę o tym, co odróżnia Stany Zjednoczone od innych krajów. Staram się wyjaśnić, dlaczego pewne rozwiązania, które obcokrajowcom wydają się bezsensowne albo śmieszne, w amerykańskich realiach sprawdzają się całkiem nieźle. Nie usprawiedliwiam wad Ameryki, ale próbuję pokazać je w szerszym kontekście.

Kolejne rozdziały są o tym, co w Ameryce należy zrozumieć. Relacje rasowe, religia, amerykańska prowincja oraz muzyka country, a także podejście Amerykanów do używania broni. Oto cytaty, które mi najbardziej zapadły w pamięć.

O amerykańskiej codzienności.

W USA człowiek na co dzień spotyka się z bezinteresowną uprzejmością. Przekonanie, że trzeba pomagać innym, Amerykanie mają tak głęboko wpojone, że czują się w obowiązku wskazać drogę, nawet gdy sami jej nie znają.

Pytając: „Jak się masz?”, Amerykanin nie oczekuje informacji na temat stanu twojego ducha, tak samo jak Polak, mówiąc „Cześć”, wcale nie oddaje czci.

O tym, co łączy Amerykanów.

Jak zauważył brytyjski pisarz Gilbert Keith Chesterton, Ameryka jest jedynym krajem na świecie stworzonym wokół wyznania wiary, jakim była Deklaracja niepodległości. Brytyjczykiem, Polakiem czy Rosjaninem człowiek stawał się poprzez urodzenie, wspólną historię i tradycję. W wypadku USA było to niemożliwe, ze względu na ogromną populację imigrantów. Elementem łączącym Amerykanów były więc wspólne wartości, takie jak: wolność, demokracja, równość wobec prawa, egalitaryzm i indywidualizm.

I o typowej amerykańskiej religijności.

Zwykli Amerykanie też nie mają problemu z demonstrowaniem swojej religijności. Niektórzy idąc do szkoły czy do pracy, wieszają na szyjach krzyżyki, zakładają na głowy jarmułki albo zakrywają twarze burkami. Inni przyklejają na swoich samochodach naklejki z napisem „Jezus jest Twoim zbawcą”. Jednak obecność religii w życiu publicznym, która wynika z prawa do wolności wypowiedzi, nie oznacza obecności religii w sferze państwowej, ponieważ w USA bardzo wyraźnie przestrzega się rozdziału kościoła od państwa.

O prawie do używania broni.

W niektórych stanach osoba przebywająca we własnym domu może zabić każdego, kto wtargnął na jej teren, i nie musi nawet udowadniać, że obawiała się o swoje bezpieczeństwo. Być może dlatego większość Amerykanów nie stawia wokół swoich posiadłości ogrodzeń, jak to się dzieje w wielu innych krajach świata.

W stanie Wirginia, gdzie dozwolone jest posiadanie karabinu maszynowego, trzeba go zarejestrować na policji w ciągu 24 godzin od zakupu i informować o każdej zmianie miejsca swojego zamieszkania lub numeru telefonu. Mimo tych obostrzeń w Stanach Zjednoczonych zarejestrowanych jest około 400 tysięcy karabinów maszynowych.

Amerykanie posługują się dziesiątkami metafor strzeleckich. Gruba ryba to u nich big shot (z ang. potężny strzał), ambitne cele to shooting for the moon (z ang. strzelanie do księżyca), a osoba bezpośrednia to straight shooter (z ang. bezpośredni strzelec). Być wiernym swoim przekonaniom to stick to your guns (z ang. trzymać się swoich pistoletów), a long shot (strzelać z daleka) oznacza niewielkie szanse.

A tak Amerykanie walczą z korkami.

Najbardziej powszechne jest wyznaczanie specjalnych pasów HOV (ang. High Occupancy Vehicle) dla samochodów z większą liczbą pasażerów. Jeśli przy autostradzie znajduje się znak HOV-2, to na specjalnie oznaczony pas ruchu mogą wjeżdżać tylko pojazdy, w których są co najmniej dwie osoby.

Jest też sporo o patriotyzmie amerykańskim oraz podejściu do ważnych rocznic.

Może się to wydać szokujące, ale na liście świąt państwowych w Stanach Zjednoczonych nie ma żadnej rocznicy klęski narodowej. Amerykanom nie przychodzi też do głowy, by na obchody swoich rocznic zapraszać zagranicznych przywódców. Prezydenci USA biorą czasem udział w uroczystościach za granicą, ale zdarza się to bardzo rzadko. Z tego punktu widzenia niesprawiedliwe były pojawiające się w Polsce głosy krytyki, gdy Barack Obama nie przybył do Gdańska na obchody 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Ci, którzy poczuli się wówczas urażeni, powinni wziąć pod uwagę, że w grudniu 2011 r. ani Barack Obama, ani żaden z ważnych ministrów jego rządu nie pofatygował się do Honolulu na obchody 70. rocznicy japońskiego ataku na Pearl Harbor. Przedstawiciele rządu federalnego i głównych partii politycznych nie pojechali też na obchody 250. rocznicy rozpoczęcia wojny secesyjnej do Charleston w Karolinie Południowej. Co ciekawe, w USA nikt nie miał o to do prezydenta pretensji, bo Amerykanie mają zupełnie inne podejście do rocznic niż Polacy.

Mnóstwo jest takich ciekawostek czy spojrzeń z innej perspektywy. Padają zarzuty, że książka to komentarz do rocznika statystycznego. Nie do końca. Oczywiście – jeśli ktoś oczekuje romantycznej i drobiazgowej relacji z podróży – to nie jest książka dla niego. „Wałkowanie Ameryki” ma pomóc w zrozumieniu – a tego nie da się czasami zrobić bez statystyki. Prawda o tak ogromnym kraju widoczna jest właśnie w liczbach.

Ze względu na formę, nie mogę powiedzieć, aby „Wałkowanie Ameryki” czytało się tak łatwo jak powieść przygodową, lub takie perły reportażu literackiego jak w przypadku Kapuścińskiego. Ale fajnie by było, gdyby obok podręczników do geografii w szkole średniej czytać takie książki jak Wałkuskiego. Na pewno zapadają w pamięć i rozbudzają naszą ciekawość tym wielkim krajem.

Do kupienia: wersja cyfrowa w Ebookpoint, a papier w najbliższym kiosku, bo to ostatnio bestseller.

Ocena: 8/10.

[52 książki] Harry Potter i kamień filozoficzny

wtorek, 8 stycznia 2013 15:02

Słowo wstępu – posiadanie Kindle sprawiło, że czytam o wiele więcej niż wcześniej, ale czytam… nielojalnie. Na moim czytniku jest chyba kilkadziesiąt książek, które zacząłem, a których nie skończyłem. Niekoniecznie to świadczy źle o tych tytułach – raczej o tym, że co chwilę wpadają nowe, które kuszą i zachęcają, no i stare idą w odstawkę. Po dwóch tygodniach dochodzą kolejne… I tak bez końca.

Ale mam zamiar to zmienić. Dołączam do inicjatywy „52 książki”, polegającej na tym, żeby przez cały rok co tydzień skończyć czytać jeden tytuł. Postanowienia ogłoszone publiczne są skuteczniejsze, dlatego ogłaszam je tutaj. Co więcej – co tydzień mam zamiar pisać na blogu krótką recenzję tego co przeczytałem.

Książka pierwsza: Harry Potter i kamień filozoficzny. No, nie można powiedzieć, żebym ten rok zaczął bardzo ambitnie. Ale od dawna chciałem przeczytać choć jedną książkę z cyklu J.K. Rowling, żeby się dowiedzieć, skąd taka jego ogromna popularność. To jest pierwszy tom, wydany w Polsce w roku 2000, od którego wszystko się zaczęło. Kolejne tomy, filmy i wielka potteromania. Mniej więcej wiedziałem o co chodzi, chyba obejrzałem jeden z filmów, choć nic z niego nie pamiętałem.

Czyta się szybko i przyjemnie. Początek wydaje się najlepszy – Potter jako sierota, dzieciak biedny, prześladowany przez przybranych rodziców i kuzyna, nie zdający sobie sprawy ze swojej niezwykłości. Najsłabsza jest część środkowa – gdy bohater trafi już do Hogwartu, wszystko dzieje się po sznurku, zgodnie z tradycją książek dla młodzieży. Tu najbardziej widać że, na Pottera jestem o jakieś 20 lat za stary, bo… jest straszliwie przewidywalny. Role są rozpisane. Wiadomo kto jest dobry, kto jest zły, no jeden zły okazuje się na końcu nie taki zły, a sam Harry staje się już doskonały we wszystkim. Wreszcie zawiązuje się akcja, choć wszystko się kończy zanim się na dobre zaczęło. Więcej komplikacji było u Bahdaja i Ożogowskiej…

Świat wykreowany przez Rowling można polubić, choć w zasadzie niewiele o nim wiemy – aby nie znudzić czytelnika autorka unika „opisów przyrody” i np. nie przeczytamy dokładnie jak wyglądał Hogwart. Bardzo podoba mi się to, jak książka przeciwstawia „wtajemniczonych” całej reszcie mugoli, choć to oczywiście nie jest nowy pomysł – po mistrzowsku zrobili to Strugaccy umieszczając magię i czarodziejów w sowieckiej rzeczywistości („Poniedziałek zaczyna się w sobotę”), tutaj Rowling nie dorasta im do pięt.

Aneks autorstwa tłumaczki pokazuje, jak dużo książka mogła stracić na tłumaczeniu – wiele gier słownych ma wyłącznie sens w oryginale, jest też sporo nawiązań do anglosaskiej kultury, których pewnie nastoletni czytelnicy z Polski mogą nie łapać.

Natomiast kompletnie idiotyczne wydają mi się interpretacje o rzekomej antychrześcijańskiej wymowie utworu. Wprawdzie już z pierwszego zdania dowiadujemy się, że dla pani Rowling synonimem wszystkiego co najgorsze jest małomiasteczkowa dewocja, ale nie widzę tam niczego zdrożnego. Sama treść odpowiada etapowi rozwoju dziecka, w której lubi patrzeć na rzeczywistość w sposób magiczny. Pamiętam siebie w wieku 10-11 lat i wtedy na pewno Potter zrobiłby na mnie wielkie wrażenie.

Podsumowując – sympatyczne czytadło nie wymagające wysiłku, ale nie wiem czy będę czytał kolejne części. Przecież wiadomo że Harry jak zwykle okaże się najlepszy. :-)

Do kupienia: brak oficjalnej wersji cyfrowej, papier polecam z najbliższej biblioteki.

Ocena: 5/10.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: