VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Religia:

Wiara, Kościół katolicki, Biblia, pomysły i dylematy

Trzy dni w Tyńcu

sobota, 3 marca 2012 11:32

Pomysł wyszedł bardzo spontaniczny. Koleżanka podsyła artykuł o Karnawale z Mnichami – czyli trzech dniach u benedyktynów z Tyńca. W programie modlitwy z mnichami, konferencje i wyciszenie.

Klasztor? To coś dla mnie. Wysłałem więc zapytanie na adres mailowy podany na stronie opactwa tynieckiego, zakładając, że pewnie nie ma już miejsc. Niestety miejsca były i choć okazało się drożej niż sądziłem, miałem już rezerwację na dwa noclegi w ich „domu gości” oraz oczywiście na sam „Karnawał”.

Tak o tym pięknie opowiadała notka prasowa:

W wydarzeniu uczestniczy 25 osób w różnym wieku, ale przeważają ludzie młodzi. „Uczestnicy włączają się w rytm modlitw w naszym opactwie, wspólnie jemy posiłki, medytujemy”- powiedział KAI o. Jan Paweł Konobrodzki, benedyktyn z Tyńca. „Jest to czas refleksji, lektury Pisma Świętego, uczestnicy w razie potrzeby mogą porozmawiać z mnichami, a także zwiedzać nasze opactwo” – dodaje.

Poszło szybko i chętnie bym tam wrócił na dłużej. Parę udanych konferencji np. o medytacji z ojcem Konobrodzkim czy o JPII ze słynnym ojcem Knabitem. Mimo 83 lat, rozpiera go energia i niezwykle ciekawie opowiada na każdy temat.

Ten dodatek „z mnichami” to jednak trochę na wyrost, bo mnisi sobie, a goście sobie. Mnisi modlili się Liturgią Godzin w tych swoich ławach – tak jak można to zobaczyć codziennie o 6 rano w religia.tv – z kolei goście siedzieć mogli po prostu w ławach kościoła i przelatywać wzrokiem po modlitwach, których teksty dostaliśmy.

Dlatego przyznam szczerze, że nie na wszystkich modlitwach byłem. Wolałem wziąć aparat i zwiedzać okolice Opactwa. Wygląda to tak oddalone od świata, że ludzie pytali mnie, czy tam jeszcze ktoś mieszka w okolicy – oczywiście mieszka, są małe domki Tyńca, który teraz jest dzielnicą Krakowa. Ale nad samą Wisłą jest pusto i spokojnie.

Więcej zdjęć na Google+

Sześć obliczy ety

piątek, 20 maja 2011 07:29

Ponad rok temu pisałem o swoich początkach z greką koine i narzekałem na polskie podręczniki, jak się okazało, nie do końca słusznie. Przez ten czas dużo się zmieniło. Zapisałem się bowiem na roczny kurs w Bobolanum i właśnie zbliża się on ku końcowi. Jeszcze tylko dwie lekcje.

Ponieważ tempo bywa bardzo duże, zaprzągłem do roboty SuperMemo, gdzie wrzucam różne słówka i formy odmiany do zapamiętania.

Jeśli się pewnych rzeczy nie zbierze, to czasami trudno się połapać. Jest na przykład taka grecka litera eta. Długie e. No i w zależności od tego jak ją zapiszemy, może mieć wiele znaczeń. Ja zebrałem na razie sześć:

Sześć rodzajów ety

Wyrazy różnią się tylko dodatkowymi znaczkami: rodzajem akcentu oraz przydechem. Pierwsze trzy wymawiamy jako „e”, pozostałe trzy jako „he”.

Najlepsze jest to, że w najstarszych manuskryptach Nowego Testamentu tych znaczków… nie było. Była sama litera η! Nie jestem tego do końca pewien, ale chyba dopiero w późniejszych wiekach, gdy manuskrypty przepisywano, przepisywacze dochodzili, o które słowo tak naprawdę chodzi i dodawali akcenty.

Poszukiwacze grzechu

środa, 13 października 2010 22:02

Co ten katolicyzm robi z ludzi, a może raczej co ci ludzie robią z katolicyzmem…

Na pewnym forum chłopak pyta, czy będzie miał grzech, jeśli pójdzie w szkole na seans filmu, który być może był ściągnięty nielegalnie z Internetu. Poza tym, cytując:

film ten (chyba) zawiera sceny, które mogą wzbudzić nieprzyzwoite myśli

Pytają go: a co za film? Odpowiedział: Casablanka.

Poszukiwacze grzechu. To ofiary pewnego rodzaju duchowości katolickiej, która podkreśla wagę każdego grzechu oraz wystawia maksymalne standardy. W połączeniu ze skrupulancką psychiką produkuje to ludzi owładniętych strachem, że zaraz, właśnie zgrzeszą. Jeśli jakiś mądry ksiądz (bo do spowiedzi chodzą co chwilę) ich nie naprostuje, to skończą albo w głębokiej nerwicy, lub kryzysie (no bo ile można się męczyć), który doprowadzi do porzucenia wiary.

No, ja akurat jestem po drugiej stronie, swoje grzechy i grzeszki racjonalizuję, powołuję się na to czego katolicki Katechizm naucza o sumieniu itd. Z drugiej strony zakładam, że pewnie moje sumienie się kiedyś tam przebudzi w różnych kwestiach i w końcu zrozumiem o co chodzi tu, albo tam. Może też stanę się poszukiwaczem? :-)

Wudu

czwartek, 7 października 2010 08:45

Oto cytat, którego używam czasami do otrzeźwienia:

„Kazdy po zapoznaniu sie z przedstawionym wyzej materialem, powinien zidentyfikowac lewice, New Age i masonerie jako twory zywych trupow. Sily te reprezentujac ideologie i interesy woodu realizuja ewidentnie pewien wspolny program zwiazany z tym, co stanowi podloze zjawiska i kultu duchowej smierci.”

Cytat pochodzi z książki pana Stanisława Krajskiego, którą kiedyś pożyczył mi kolega. Autor jest wykładowcą na paru uczelniach, częstym gościem Naszego Dziennika i TV Trwam…

A dlaczego do otrzeźwienia? Bo choć od paru lat nie mam specjalnych wątpliwości, do czego prowadzą nauki dzisiejszego lewactwa, to czasami zapominam, że będąc „po drugiej stronie” nie warto łykać wszystkiego. :-)

Sierpień miesiącem trzeźwości, czyli o tym że Episkopat Polski nie myśli

poniedziałek, 2 sierpnia 2010 12:53

Zresztą jak może myśleć? Wszak to ciało złożone z biskupów w większości pamiętających Władysława Gomułkę, może tylko pochylać się z troską, nauczać, dziękować i podkreślać swoją pamięć.

Będąc skromną owieczką w trzodzie polskiego katolicyzmu, odniosę się do kuriozalnej inicjatywy „Sierpień – miesiącem trzeźwości”. Ogłaszana jest co roku i promowana (jeśli można tak powiedzieć) listem pasterskim, w tym roku „Abstynencja darem miłości”.

Idea jest taka: sierpień to miesiąc urlopów, wakacji, nie wypijaj dwóch piw przy wieczornym grillu, tylko ofiaruj to wyrzeczenie za tych, którzy alkoholu nadużywają.

No dobra, zaczynamy z grubej rury:

Pozostając w tej szczególnej atmosferze, w sierpniu wspominamy bohaterskie córki i bohaterskich synów naszej ojczyzny, którzy stawili opór inwazji bolszewickiej w 1920 roku, walczyli w powstaniu warszawskim, a także uczestniczyli w wydarzeniach sierpniowych 1980 r. Wspominamy ludzi służących Bogu i naszej ojczyźnie zgodnie z wymaganiami czasów, w których żyli. Pamięć i szacunek dla ich poświęcania skłoniły przed laty Episkopat Polski do ustanowienia sierpnia miesiącem abstynencji.

To jest typowe myślenie martyrologiczne. Coś, gdzieś, kiedyś wydarzyło się tragicznego – to po wsze czasy trzeba się umartwiać, zamiast się cieszyć, że poświęcenie ludzi z 1920, 1944 i 1980 się udało, że mamy wolną Polskę, w której mogę wypić toast za dobrą przyszłość.

Zachęta Kościoła do abstynencji często wzbudza kontrowersje i sprzeciw. Wynika to z niezrozumienia, czym jest abstynencja i jak wielką wartość niesie. W wymiarze religijnym abstynencja jest wynagrodzeniem Bogu za grzechy związane z alkoholizmem.

Czyli jeżeli jacyś ludzie nadużywają jakiegoś dobra – bo alkohol jest dobrem stworzonym dla człowieka, to wynagrodzeniem będzie rezygnacja z tego dobra? Czy to nie jest tak, że wtedy grzesznicy szantażują wiernych bo sami używając czegoś, zmuszają ich do rezygnacji? Czy rodzaj grzechu determinuje sposób wyrzeczenia?

Ciekawe, że Kościół nie idzie dalej. Wiele osób się objada (grzech) – może miesiąc dodatkowego postu jako wynagrodzenie? Wiele osób okrada państwo (grzech) płacąc niższe podatki, może płaćmy wyższe podatki? Wiele osób czyta niewłaściwe książki (grzech), to może nie czytajmy wcale książek?

No, w tym ostatnim się zapędziłem, ale to tak wygląda.

Ludzie walczący z alkoholizmem mają specyficzną, czarno-białą wizję świata, z dwoma skrajnościami: albo alkoholizm (czy nadużywanie), albo abstynencja.

Jak tacy abstynenci interpretują Biblię? Pamiętacie cud w Kanie Galilejskiej? Jezus przemienia wodę w wino i robi to dosyć hurtowo, bo stągwie kamienne do rytualnych obmyć były duże. Oczywiście wino z czasów biblijnych nie przypomina tego które dziś pijemy, było znacznie słabsze, żeby się upić, trzeba go było wypić sporo. No, ale w Internetowym Serwisie Abstyntenta czytamy:

Sugerowanie, że Chrystus objawił swoją boskość przez cudowne stworzenie ok. 480-720 litrów odurzającego wina dla pijanych gości weselnych (wśród których znajdowali się Jego uczniowie i matka ubolewająca, że skończył się alkohol, i prosząca Jezusa, aby dostarczył pijanym już weselnikom więcej wina) i że miało to ogromne znacznie dla Jego mesjańskiej misji, świadczy o braku szacunku dla Jego osoby.

I wniosek, że …  może to wino było bezalkoholowe? Tak to obsesja potrafi doprowadzić do własnych interpretacji.

Wracamy do listu.

Abstynenci dają piękne, odważne świadectwo, że życie bez alkoholu jest szczęśliwe i wartościowe. Pokazują, że picie nie daje takich korzyści i przyjemności, jakie obiecują reklamy. Uczą, że alkohol nie jest cudownym lekiem na problemy i złe samopoczucie. Abstynent stawia przed innymi pozytywne wyzwanie: mobilizuje do zastanowienia się nad postawami wobec alkoholu.

Nie są to rzeczy, z którymi bym się nie zgodził. Życie bez alkoholu może być szczęśliwe i wartościowe, podobnie jak życie bez innych rzeczy. Problem tego listu i sporej części ruchu abstynenckiego jest taki, że nie odpowiadają na pytanie „co zamiast?”. Jeśli modelem rozrywki przeciętnego polskiego faceta jest nawalanie się w trupa, a modelem rozwiązywania problemów jest tłumienie smutków w alkoholu, to nie wystarczy odstawić picie, trzeba zmienić oba te modele. Co Kościół uczy na ten temat? Niewiele:

Uczmy młodych, że przeżywanie przełomowych i radosnych chwil, odpoczynek oraz świętowanie sukcesów i osiągnięć, mogą być wyjątkowe bez alkoholu.

Pięknie i słusznie. Tylko, że Kościół nie pokazuje jak to robić. Pamiętam jak przy pierwszej komunii od wszystkich wyciągano przyrzeczenie zachowania abstynencji do 18 roku życia. Oczywistą sprawą jest, że większość go nie dotrzymała, zresztą mało kto pamiętał. Ale to jest charakterystyczne działanie moralistów – zakazać i nie pokazać alternatywy.

Do tego mamy ciekawą rozbieżność. Niby picie alkoholu nie jest grzechem (nadużywanie jest). Niby abstynencja to wybór dobrowolny. Ale pod koniec listu czytamy:

Trzeba ograniczyć ilość punktów sprzedaży, a także zakazać handlu alkoholem na stacjach paliw oraz między godziną 22 wieczorem a 8 rano. Trzeba też wprowadzić całkowity zakaz reklamy alkoholu.

Czyli tę dobrowolność ma ułatwić zakaz sprzedaży alkoholu? Ktoś tu wyraźnie na głowę upadł. Alkoholik (czy osoba ze skłonnością) sobie poradzi, będzie robiła zapasy, a zwykli ludzie znowu będą narzekali, że „Kościół znowu się wtrąca”.

7 tygodni bez – 3 lata później

sobota, 13 lutego 2010 21:33

Pisałem w lutym 2007 o akcji „7 BEZ”, która miała promować robienie postanowień wielkopostnych. Wtedy coś sobie postanowiłem, nawet tam wysłałem, ale o całej sprawie zapomniałem.

Dzisiaj trafiłem na stronę 7bez.pl ponownie. Poczytałem sobie parę artykułów, zobaczyłem że akcja nadal aktywna i nadchodzą zgłoszenia. I zacząłem się zastanawiać, a co też mogłem wpisać te 3 lata temu…  Po czym popatrzyłem na górę strony i oniemiałem. W dymku znajdowało się moje postanowienie.

Screen z 7bez.pl z moim cytatem

Szybko sprawdziłem. Cytaty losowane są z listy kilkuset postanowień opublikowanych na stronie w latach 2007-2009. Przy kolejnych odświeżeniach nie powtarzają się. Szansa żebym to zobaczył wynosiła 1/500. Przypadek?

Vroo i greka koine

niedziela, 24 stycznia 2010 00:38

Sądzę, że mogę się przyznać do celu na bieżący rok: planuję nauczyć się greki Nowego Testamentu, żeby go dość sprawnie czytać z pomocą słownika. Może się to wydać przesadą, choć jest w zasadzie efektem moich przekładowych fascynacji. W końcu podobno każde tłumaczenie „jest zdradą” wobec tekstu oryginalnego. A im dłużej siedzę w tłumaczeniach, tym bardziej chcę poznać oryginał.

Przymierzałem się do tego greckiego od jakiś dwóch lat, w zasadzie od końca 2007, gdy skończyłem czytać (polski) Nowy Testament. Wtedy jednak jeszcze chciałem skończyć Stary, co mi się udało rok temu, no i myślałem: będę miał czas, to zapiszę się na kurs greckiego na Bobolanum. I może jeszcze to w październiku zrobię, ale postanowiłem zacząć samodzielnie.

Początek klasyczny, jak to u mnie – czyli wielkie przygotowania:

  1. nabyłem za wielkie pieniądze dwa wydania greckiego NT, jeden z polskim tłumaczeniem (Grecko-polski Nowy Testament), drugi z pomocniczym angielskim (The UBS Greek New Testament. A Reader’s Edition).
  2. nabyłem za trochę mniejsze pieniądze dwa podręczniki do greki NT
  3. doinstalowałem darmowy program z interlinearnym NT grecko-angielskim
  4. pościągałem masę materiałów z sieci

Nabrałem oddechu i jazda.

Na razie jestem na etapie alfabetu i składania wyrazów. I chyba to jeszcze potrwa. Początki były miłe. En arche en ho logos, kai ho logos en pros ton theon. „Na początku było Słowo, i słowo było u Boga.” Jak słowa zaczęły się robić dłuższe i zaczęły się pojawiać te nietypowe litery np. η, (czyli e), albo mylące mi się co chwilę ν i υ, to zaczęły się schody. Zacząłem myśleć, na co się właściwie porywam?

Po raz pierwszy od ukończenia studiów uczę się praktycznie nowej dla mnie dziedziny.  To, jak obca jest dla mnie pojąłem dziś gdy posłuchałem sobie tego pierwszego rozdziału Jana w wersji audio. Samo brzmienie języka jest czymś całkowicie egzotycznym. Do tej pory grecki kojarzył mi się z Homerem, a nie Nowym Testamentem, choć to był uniwersalny język tamtego świata, tak jak dzisiaj angielski.

Przy okazji okazało się, że polskie podręczniki (Bardskiego i Szamockiego) po prostu zakładają, że uczeń przeczyta tabelkę z literami, parę wskazówek na temat akcentów, zrobi jedno ćwiczenie i … już będzie umiał czytać. Jakoś czytać nie umiałem. Machnąłem więc ręką na te pomysły i zacząłem korzystać z „NT Greek In Session”, czyli darmowego kursu online. Tutaj alfabet i wymowa zostały rozbite na 5 kolejnych lekcji, każda w eleganckim PDF, do tego nagrania, ćwiczenia… Wprawdzie wymowa, której uczą polskie podręczniki różni się nieco od tej z podręczników amerykańskich, a i sami Amerykanie bardzo różnie niektóre głoski wymawiają. Ale rozmawiać z nikim w tym języku nie będę. :-) Nie w tym życiu.

O zbiegach okoliczności i kasecie zespołu Kontrast

sobota, 26 grudnia 2009 11:27

Rzecz zaczęła się gdzieś w czasach podstawówki. Moja mama przyniosła z pracy kasetę, bo jej koleżanka dostała dwie i jedna była jej zbędna. Kaseta nosiła tytuł „Kontrast – Obecność 2” i zawierała muzykę religijną.

I wyglądała tak:

Okładka kasety Obecność

Muszę w tym momencie zaznaczyć, że mój stosunek do muzyki tzw. „religijnej” był i pozostał dość nieufny. Albo jest to takie ogniskowe brzdąkanie przy gitarze, albo poziom kiczu zbliżający się do klasyków muzyki disco-polo.

W przypadku zespołu Kontrast było trochę inaczej. Nie znaczy, że o wiele lepiej. Amatorskie nagranie, amatorski wokalista, naiwne czasami teksty. Ale w paru piosenkach było coś takiego, że wracałem do nich, przewijając inne.

W pierwszej klasie liceum, gdy jeszcze chodziłem na religię, mieliśmy przygotować – każdy innego tygodnia – modlitwę wprowadzającą do zajęć. Można było korzystać z nagrań. Przyniosłem kasetę i puściłem „Wdowi grosz”. Pamiętam, że kolegę zaintrygowała wściekła, trochę nie pasująca do muzyki religijnej solówka klawiszowa, no i podkład, raczej z muzyki alternatywnej lat 80.

Przez parę lat chciałem się dowiedzieć czegoś o tym zespole. Niestety, na okładce nie było żadnych nazwisk muzyków, zaś zgodnie z dopiskiem kaseta była „przeznaczona do użytku wewnętrznego Kościoła”. Co to, jakaś konspiracja?

Parę lat później

Dzięki znajomym z portalu przeznaczeni.pl zacząłem słuchać kazań Piotra Pawlukiewicza. Uważam go za jednego z ciekawszych kaznodziejów w Polsce, choć raczej tak na jeden-dwa sezony – bo w zasadzie się powtarza i mówi o tym samym. Co nie przeszkadza kolejnym pokoleniom studentów go słuchać, zaś msze akademickie o 15 u św. Anny są niezmiernie tak zatłoczone, że trzeba czasami stać przed kościołem.

Pawlukiewicz ma swoją stronę internetową. Są tam fragmenty jego różnych rekolekcji czy konferencji. Ale jest też dział „Ciekawostka”. I tam przeczytałem o … zespole Kontrast. Okazuje się, że zespół założył sam Pawlukiewicz z paroma kolegami, w latach 1990-1994 nagrali 4 kasety, następnie dali sobie spokój:

Ktoś zapyta: po co to wszystko było? Co tu dużo gadać, największy pożytek z tego muzykowania dla mnie, to ostateczne przekonanie się, że z tymi marzeniami o karierze muzyka to była młodzieńcza pomyłka. Chyba jednak Pan Bóg chce we mnie mieć zwykłego księdza, który mówi kazania, a nie wypracowywuje nowe jakości artystyczne…

Ale nagrania są. I cieszyłem się, że to, co kiedyś słuchałem na kasecie, mogę teraz sobie posłuchać w mp3.

Świątecznie polecić mogę na przykład „Wieczór wigilijny”, albo ów „Wdowi grosz”, który tak kiedyś zadziwił mojego kolegę.

I jeszcze rok później: Yes, Youtube i Puls Biznesu

Ale na tym nie koniec. Jakiś czas później wszedłem jeszcze na tę stronę, czytam, patrzę na zdjęcia. I nagle olśnienie. Ale ja stamtąd znam nie tylko Pawlukiewicza! Człowiek, który odpowiadał w tym zespole za kompozycje i klawisze – to ten sam, który nagrał kiedyś koncert Yes z roku 2004 i w sposób fenomenalny zmontował do niego czołówkę. Kontakt utrzymujemy sporadycznie, ale … znamy się.

Świat jest mały, można powiedzieć.

Na tym nie koniec. Kolega ów reaktywował niedawno zespół Sos Fosgen, w którym ze znajomymi grywał sobie 20 lat wcześniej. Muzyka w stylu lat 80., nowa fala, jakieś echa tego, co robiły zespoły z tych lat: Madame, Made in Poland, Kult, Aya RL. Napisał o nich nawet Puls Biznesu, bo na saksofonie gra tam prezes Eureko. Nie jest to może pierwsza liga, ale słucha się przyjemnie jeśli ktoś lubi ten styl.

Czasami dają koncerty, na żaden się nie załapałem. Ale od czego Youtube? Mają tam kilkanaście utworów.

Oto jeden z nich. Warto zwrócić okazję na perfekcyjną realizację jak na produkcję, którą paru panów robi sobie po godzinach.

A korzystając z okazji – wszystkim czytelnikom bloga dalszego miłego przebiegu świąt Bożego Narodzenia. Niech ta pewność i pokój, jakie wnosi Jezus na świat będzie z wami przez cały następny rok. :-)

Nowy Kult i Kazikowy krzyk o wiarę

środa, 2 grudnia 2009 00:29

Kult i sam Kazik staczał się od dłuższego czasu po równi pochyłej. Ostatnimi płytami, które się broniły w całości, były … „Ostateczny Krach systemu korporacji” (1998) i „Las Maquinas de la Muerte” (1999). Potem bywało już gorzej. Na płytach „Melassa” (2000) i „Salon Recreativo” (2001) były utwory genialne – np. Forum internetowe i Wiek XX, ale i zupełne niewypały. Wreszcie przyszła płyta Kultu „Poligono Industrial”, na której było już tylko przeblaski dawnego geniuszu i tylko parę przeciętnych kawałków. Jak to jest, że płyta „Kult” z 1986 nagrywana w 10 dni w słabym studio wciąż porusza, a takie „Poligono” dopieszczane przez pół roku nudzi? W tym samym czasie wyszedł solowy „Los się musi odmienić” – i  ten był już pukaniem od spodu. Gorszej płyty nie można nagrać.

I dobrze, że nie można. Sam zespół nie był zadowolony z dwóch poprzednich płyt. Było blisko do rozpadu, nastąpiły przetasowania personalne. I oto po wielu zapowiedziach wychodzi „Hurra”. I nie jest źle. Mamy najlepszą płytę Kultu od jedenastu lat, co nie oznacza że idealną. Taka na trzy i pół gwiazdki, w porównaniu z dwiema to postęp.

Płyta jest jednak muzycznie spójna, jako całości słucha się przyjemnie. To dość nowe uczucie jeśli chodzi o twórczość Kazika, bo od czasów „Melassy” musiałem zawsze jakiś utwór przerzucać, tak mnie wkurzał. Słychać radość grania, przebojowość i mniej tego żenującego braku pomysłów, który wyzierał z poprzednich płyt.

Teksty Kazika też są lepsze niż poprzednio, choć zdarzają się wpadki. Ciekawostką jest powrót tematyki religijnej, postrzeganej już nie tylko jako jechanie na Kościół. Taka piosenka jak „Maria ma syna” mogłaby spokojnie być przebojem świątecznych rozgłośni. :-)

Kazik, kiedyś bardzo wierzący, został jakiś czas temu ateistą. Proces ten triumfalistycznie przeanalizował kiedyś portal Racjonalista.pl. Nie dało się jednak nie zauważyć, że im bardziej się „racjonalizował”, tym głupsze teksty pisał.

Teraz nastąpiło odbicie od dna, także w sferze religijnej. Kazik w wywiadach mówi, że się waha:

W paru piosenkach płyta „Hurra!” jest wołaniem o nowy porządek, wręcz krzykiem o wiarę. Bo – zupełnie odwrotnie niż śpiewała grupa Raz Dwa Trzy – z wiarą jest jednak dużo łatwiej, lepiej i wygodniej: ma się wtedy konkretne oparcie w trudnych chwilach. Człowiek niewierzący tego oparcia nie ma, zostaje ze swoimi problemami sam na sam. Jestem teraz w sytuacji trochę agnostycznej – sercowo i emocjonalnie bardzo chciałbym uwierzyć na nowo, ale rozum mi na to nadal nie pozwala.

Może trzeba się pomodlić za pana Staszewskiego, żeby znowu uwierzył? Albo żeby spotkał na swojej drodze ludzi, którzy mu w tym – rozumem i przykładem pomogą?

Gdzie ci faceci?

piątek, 26 czerwca 2009 21:53

Rozmowa z ks. Piotrem Pawlukiewiczem sprzed roku: O mężczyznach w Kościele, a właściwie o ich braku, o zniewieściałym duszpasterstwie. Całość wywiadu.

Powszechne kłopoty z męskością mężczyzn sięgają czasów rewolucji przemysłowej. Chłopiec, by mógł dojrzeć, potrzebuje mistrza, nauczyciela, którym być musi oczywiście także mężczyzna. Według zamysłu Bożego, kimś takim powinien być przede wszystkim ojciec. Ale jakieś 200 lat temu ojcowie zaczęli wychodzić masowo z domu, poszli do fabryk, często znikali za chlebem na całe dnie, tygodnie, miesiące. Chłopcy zostali sami w domu z mamą. […]

Dawniej syn patrzył na siłę ojca, na roli czy w zakładzie rzemieślniczym, i ojciec mu tę siłę przez to wspólne przebywanie przekazywał. Dziś, kiedy ojcowie wracają późno wieczorem z pracy do domu, mają dla synów często jeden komunikat: „Tatuś jest zmęczony, chce poleżeć i pooglądać telewizję”. […]

Jest jakiś obłęd w kreowaniu poglądu, że mężczyzna i kobieta mają robić to samo. „Ja gotuję w dni parzyste, a ty w nieparzyste”, stewardesa z pilotem powinni się zamieniać rolami w połowie drogi… Mam dziwne uczucia, gdy widzę panie ze Straży Miejskiej na Starym Mieście. Ładnie uczesane, zgrabne sylwetki, a przy pasku pałki i kajdanki. I one ochraniają facetów, którzy piją piwo na Rynku Starego Miasta w Warszawie, żeby im się nic nie stało. […]

Feministki to kobiety, które przestały wierzyć w swoje piękno i siłę jego oddziaływania. Pan Bóg tak to wymyślił, że kiedy kobieta zachwyca mężczyznę swoim pięknem, nie tylko fizycznym oczywiście, on się wtedy uaktywnia i działa na rzecz swojej pani. Wiele kobiet poranionych w dzieciństwie jest dzisiaj w głębi serca przekonanych o braku swego piękna. Nie wierzą, że facet się ich kobiecością zachwyci i dlatego na wszelki wypadek chcą go kontrolować i nim sterować.

Błędne koło się zamyka. Bo faceci mają włączony program: „jak najmniej wysiłku, by osiągnąć jak najlepszy skutek”. Kiedy widzą, że kobieta chce rządzić w domu i decydować o wszystkim, to wielu z nich nawet godzi się na to, bo to jest dla nich wygodne. […]

Za mało przedstawiamy chrześcijaństwo jako wezwanie niosące w sobie ryzyko.
– Tak, Murrow pisze, że zapraszając mężczyzn do Kościoła, powinniśmy zadawać im pytanie: „czy ty się nadajesz, żeby być chrześcijaninem?”. A nie tylko: „przyjdź, zapraszamy, czekamy”. Zaproszenie do „męskiej” wiary powinno być w takim stylu, w jakim kiedyś pewien naukowiec zapraszał ochotników na wyprawę na biegun północny. Dał do gazety takie ogłoszenie: „Mężczyźni jako ochotnicy poszukiwani na niebezpieczną wyprawę. Niskie płace. Nieludzkie zimno, miesiące w ciemności, szczęśliwy powrót wątpliwy, możliwość zdobycia sławy i uznania, jeśli wyprawa się powiedzie”. Zgłosiło się 5 tysięcy mężczyzn. Chrześcijaństwo jest wyzwaniem, walką. Trzeba pokazywać Chrystusa jako mocnego mężczyznę, także inne postacie biblijne, jak prorocy czy król Dawid. Chrześcijaństwo jest bitwą. Nie na pięści, lecz duchową walką z siłami ciemności. Jeśli tak zaczynamy mówić, to wielu panów nagle odkrywa wiarę z zupełnie innej strony.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: