VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Historia:

Przemyślenia historyczne

Nigdy nie wiesz, do czego się przyda twoja wiedza

poniedziałek, 7 maja 2012 12:56

Czytałem dzisiaj zaległy Tygodnik Powszechny z fragmentami wywiadu z Janem Karskim, słynnym emisariuszem Polskiego Państwa Podziemnego, zmarłym w roku 2000. Wspominał między innymi o tym, jak przygotowywano go do pełnienia funkcji dyplomatycznych.

Kończę wojsko w 1936 roku i (…) jadę do Warszawy, do Drymmera. Pyta mnie, czy znam francuski, mówię, że nie, bo w szkole „brałem” język niemiecki, on na to: „Musisz pan się nauczyć francuskiego, mamy w międzynarodowym biurze pracy jedno stypendium każdego roku, oni płacą, wyślę tam pana”. I od razu po dwóch, trzech tygodniach, jadę do Genewy. Osiem miesięcy w Genewie! – byłem tam doskonale opłacany, tylko się uczyć francuskiego!

W 1937 roku wracam do Warszawy, lecę do Drymmera… Ja byłem takie – jak mówili moi koledzy i przyjaciele – dziecko sanacyjne. Drymmer: „Nauczył się pan francuskiego? A angielski pan zna?” – „Nie”. – „Pojedzie pan do Anglii, trzeba się nauczyć angielskiego”.

Natychmiast – mija dziesięć, może piętnaście dni – jadę do Londynu na praktykę do konsulatu i ambasady. Konsulem był wtedy Karol Poznański, ambasadorem Raczyński. Wszyscy o mnie już wiedzieli z listu Drymmera. Opiekowali się mną, nie miałem żadnych obowiązków, a Raczyński mówi: „Niech pan się uczy Anglii, niech się pan uczy demokracji, niech się pan uczy, jak się elitę tworzy. Niech pan chodzi do sądów, niech pan chodzi do Izby Gmin, niech pan chodzi do Hyde Parku, niech pan słucha tych wariatów, co oni tam wygadują”. Siedziałem tam do początku 1938 roku.

Faktycznie, Karski był w czepku urodzony, dzięki koneksjom rodzinnym bywał za granicą, a państwo polskie inwestowało w jego edukację.  I to się zwróciło, gdyby nie jego umiejętności nabyte przed wojną, nie byłby w stanie dokonać tak fantastycznych rzeczy podczas wojny.

Na przykładzie Karskiego widzimy jednak, że wielcy ludzie nie biorą się znikąd. To, że coś się udaje, jest efektem nie tylko chwili, odwagi i talentu, ale i wieloletnich przygotowań. Ludzie, którzy być może protekcjonalnie dawali mu te możliwości nie zdawali sobie nawet sprawy, że potem wykorzysta je aby wejść do getta warszawskiego, do obozu koncentracyjnego, a swój raport o Holocauście przedstawić samemu Rooseveltowi.

Popołudniowy mroźny spacer z aparatem

sobota, 16 stycznia 2010 00:10

Wysiadłem w okolicach placu Krasińskich. Od ponad roku przed budynkiem Biblioteki Narodowej stoi kilka ogromnych blaszanych pegazów. W śniegu wyglądają wyjątkowo uroczo!

Tutaj w tle gmach Sądu Najwyższego:

Następnie wybrałem się do Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, w którym już parę razy byłem, na wystawę o japońskim designie. Relacji fotograficznej niestety nie ma, bo straszyły wszędzie napisy „zakaz fotografowania”. PRL w pełni. Sama wystawa nie zachwyciła, bo takich naprawdę ciekawych przedmiotów było może kilkanaście. Docenić należy program rozdawany przy wejściu przez miłą panią oraz to, że wejście jest darmowe.

Potem parę fotek na Starówce, które mi nie wyszły i doszedłem do Domu Spotkań z Historią, który przy różnych okazjach odwiedzam ostatnio dość regularnie. Tym razem na wystawę zdjęć z Rumunii lat 80. – bieda, zrezygnowane twarze, brud – państwo komunistyczne można łatwo rozpoznać. Szkoda, że niektóre zdjęcia umieszczono tak wysoko, że trudno było cokolwiek zauważyć.

No a potem wystawa „Oblicza totalitaryzmu”, która będzie jeszcze do niedzieli (17.01) i jeśli ktoś nie oglądał, to zdecydowanie warto. Pisałem parę tygodni temu o berlińskim Muzeum Żydowskim i o prezentacji, która mnie tam zachwyciła. Otóż sposób, w jaki historię pokazuje DSH można postawić na podobnym poziomie. Mnóstwo atrakcyjnych ilustracji i zdjęć. Filmy. Słuchawki telefoniczne, dzięki którym możemy posłuchać fragmentów przemówień czy wspomnień. Krótkie, ale dobitne cytaty osób zaangażowanych w jakieś wydarzenie.

„Oblicza totalitaryzmu” to wystawa o dwóch dyktaturach XX wieku – bolszewiźmie i hitleryźmie. I choć jest to okres dobrze mi znany, to wystawa była dla mnie szalenie interesująca. Popatrzmy choćby na mapę, jaką w 1919 roku narysowali sobie rosyjscy komuniści:

Im bardziej czerwono, tym większe szanse na wygraną rewolucji. O Polsce jeszcze nie myślano, ale zwróćcie uwagę na przebieg granic.

Polska propaganda oczywiście nie była dłużna:

Mieliśmy jednak i my zapędy totalitarne, oto pomysły rozwiązania kwestii żydowskiej z roku 1936…

A oto wejście do części poświęconej obozom koncentracyjnym i Holocaustowi.

Mniejsza skala niż w Berlinie, ale też robi wrażenie.

Obejrzyj resztę zdjęć w mojej galerii.

Dzieci, nie zbierajcie truskawek!

poniedziałek, 2 listopada 2009 23:45

Przykład, jak media i tzw. obrońcy praw człowieka potrafią jednoznacznie zinterpretować niejednoznaczną rzecz. Dzisiejszy Onet donosi: Największy detalista wykorzystywał 5-latki!. Chodzi o amerykański Walmart i jednego z jego dostawców, który dostarczał jagody. Mrożące krew w żyłach szczegóły:

Na jednym z gospodarstw firmy Adkin urzędnicy przeprowadzający w lipcu niezapowiedzianą kontrolę odkryli czworo dzieci zatrudnionych do zbierania jagód. Najmłodsze z nich, 5-letnia Suli, pracowała przy zbiorach razem z braćmi i rodzicami. Czwarte dziecko, 11-letni chłopiec powiedział, że zbiera owoce już od 3 lat.

No i oczywiście oburzenie, dementi, wycofywanie się:

Po ujawnieniu skandalu Walmart oraz dwie inne sieci supermarketów, Kroger i Meijer zawiesiły współpracę z firmą Adkin. – Walmart nie kupi niczego od firmy Adkin do czasu wyjaśnienia sprawy przez naszą komisję ds. etycznych – powiedział przedstawiciel firmy.

Ale zaraz. Ktoś z czytelników Vroobloga urodził się na wsi, albo ma tam rodzinę? Bo ja tak. Jak miałem 6-7 lat, jeździłem z rodzicami na wieś i jeśli akurat było zbieranie truskawek, pomagaliśmy im. Wiadomo, że taki gnojek jak ja mało co uzbierał, ale dla mnie coś takiego to była w sumie frajda. Pamiętam też zatrudnianie ok. 12-13 letnich dzieciaków, które nie miały u siebie zbiorów, a chciały po prostu zarobić sobie na kieszonkowe – wiadomo że nie wszędzie się przelewa. Płacono im tyle co dorosłym. Czy to było wykorzystywanie?

Jest i było normalną rzeczą na wsi, że przy pracach gospodarczych zawsze pomagała cała rodzina. Wszyscy pracowali razem, przebywali razem. Dzieci uczyły się pracy, uczyły się, że praca nie jest jakimś balastem, a trwałym elementem życia.

Tak było od zawsze.

Dopiero XIX wiek i epoka industrialna przyniosły czarny mit dziecka pracującego za głodowe stawki w kopalni, bo korytarze były tak wąskie, że dorośli nie mogli się dostać. Fakt, dobrze im nie było, ale czy dziś nie jest to bardziej już anegdotyczne?

Oczywiście pamiętam swoją babcię, która co roku opowiadała historię o tym, że ukończyła tylko 5 klas, bo ojciec nie chciał jej wysłać do szkół i wolał żeby pracowała. Ale teraz w erze powszechnej edukacji, nie ma już takiego zagrożenia. Dlaczego dzieci nie mogą pomagać swoim rodzinom, w tym czym te rodziny się zajmują? Prawo powinno wyłącznie interweniować w przypadku patologii.

Magazyn Life – historia na wyciągnięcie ręki

czwartek, 15 października 2009 00:12

Bardzo mocno kibicuję Google Books, dzięki któremu ma się czasami dostęp do niesamowitych rzeczy.

Niektórzy wydawcy się burzą (a chyba tylko firma o pozycji Google mogła pójść na starcie z koncernami wydawniczymi), ale niektórzy się dogadują. I tak oto mamy w Google Books archiwum setek wydań amerykańskiego tygodnika LIFE.

I na przykład. 4 września 1939. Polska już została zaatakowana, ale w momencie oddawania pisma do druku wojna wisiała na włosku. I widzimy analizę szans Polski w wojnie obronnej, nawet z obrazka widać, że niezbyt te szanse nam dawano.

life - poland

Była też analiza naszych sojuszników – czy Anglia i Francja dadzą radę pomóc. I średnio. Pokazano wielkie umocnienia niemieckie i nastawienie francuskie oraz angielskie na defensywę. Czyli dokładnie taka diagnoza, jakiej nas uczą dzisiaj podręczniki historii.

Jak się stało, że ówcześni polscy politycy tego nie wiedzieli?

Karykaturzysta LIFE nie ma też złudzeń co do prawdziwego charakteru paktu Ribbentrop – Mołotow.

Polska jako czerwony kapturek...

A tu już październik 1939. Polska upadła. Na okładce niemiecki okręt podwodny, a samo pismo pełne reklam samochodów na rok 1940. Hitler składa niedwuznaczne propozycje pokoju Anglii i Francji. I co? Mamy paru „przyjaciół”, którzy uważają, że Polsce się niepodległość nie należała i fajnie, bo już będzie pokój. Na przykład Lloyd George, który będąc w latach 20. brytyjskim premierem porządnie dał nam się we znaki. Podobnie George Bernard Shaw zaczadzony miłością do sowieckiej Rosji zwolennik światowego pokoju.

lloyd-george

Historia była jedną z moich ulubionych dziedzin i zawsze też lubiłem czytać gazety „z epoki”. Patrzeć na to, jak oceniano rzeczywistość w danym momencie. Kiedyś była taka seria „Gazety Wojenne” z polskimi gazetami z września. Tutaj mogę sobie porównać amerykańskie. Widać ogromną różnicę w perspektywie. Polacy – wiadomo, że pisali dla pokrzepienia serc (a w momencie, gdy twój kraj napada wróg czepiasz się najmniejszej nadziei) – ale złudzenia mieli ogromne.

DODATEK:

Z kwietnia 1939.

Poland's poor roads would slow down German tanks and trucks

Może obecne kiepskie drogi to też taka strategia obronna Polski?

Niewinne czasy rozbawionych urzędników skarbowych

czwartek, 19 lutego 2009 22:12

I jeszcze parę cytatów z autobiografii Agathy Christie:

Mniej więcej wtedy upomniał się o mnie Urząd Skarbowy. Chcieli poznać szczegóły zarobków „z tytułu honorariów”. Moje zdziwienie nie miało granic. Nigdy nie uważałam honorarium za dochód. Cały mój dochód, sądziłam, to sto funtów rocznie z dwóch tysięcy ulokowanych w Pożyczce Wojennej. Zgadza się, oświadczyli, wiedzą o stu funtach, ale tym razem chodzi o sumy uzyskane z publikacji książek. Wytłumaczyłam, że to nie są stałe zarobki, że po prostu zdarzyło mi się napisać trzy powieści, tak jak kiedyś pisywałam opowiadania czy wiersze. Nie jestem pisarką. Nie utrzymuję się z pisania. Moje zarobki literackie – tu zacytowałam zasłyszane gdzieś określenie – to zaledwie „doraźny zysk”. Fiskus był innego zdania. Jestem już znaną autorką, usłyszałam, nawet jeśli dotąd niewiele na tym zarobiłam. Proszą o szczegóły. Niestety, szczegółów nie mogłam podać – nie trzymałam żadnych wykazów, nawet jeśli mi je przysyłano, czego zresztą nie pamiętałam. Raz na jakiś czas przychodził czek, ale czeki zaraz się realizowało, a pieniądze wydawało. Niemniej jednak postarałam się zdać sprawę ze swych poczynań, najlepiej jak umiałam. Panowie z Urzędu Podatkowego byli wyraźnie ubawieni; radzili tylko, żeby na przyszłość prowadzić rachunki nieco staranniej.

O tak, piękne były to lata 20. gdy pominięcie jakichś dochodów nie było traktowane jako przestępstwo skarbowe. Dzisiaj i w Polsce pewnie pani Agatha płaciłaby karne odsetki od nieudokumentowanych zarobków…

Ale już w latach 50. Christie pisała:

Jakaż różnica w porównaniu z ostatnimi dziesięcioma, dwudziestoma latami! Nigdy nie wiem, ile mam. Nie wiem, ile zarobiłam. Nie wiem, ile zarobię w przyszłym roku. Już nie wspomnę o podatku dochodowym. Każdy księgowy wywleka jakieś sprawy sprzed Bóg wie ilu lat, twierdzi, że coś „nie zostało uzgodnione”. I co tu robić w takich warunkach?

Nadeszła normalność.

Agatha miała rację, nasze szkoły racji nie mają

poniedziałek, 9 lutego 2009 23:49

Okładka Elementarza Falskiego

Czytam teraz autobiografię Agathy Christie. Wciąga prawie tak jak jej kryminały, a może nawet bardziej. Opis wiktoriańskiej Anglii u jej schyłku, świata dla nas egzotycznego, mimo kontaktu z literaturą i filmem, który o nim mówi.

Pisarka opowiada jak w wieku 5 lat nauczyła się czytać:

Matka, która była wielką entuzjastką kształcenia dziewcząt, teraz w sposób dla siebie charakterystyczny zmieniła poglądy na zgoła przeciwstawne. Żadnemu dziecku nie należy pozwalać na czytanie przed ósmym rokiem życia – zdrowiej dla oczu, a także dla mózgu.

Tu jednak sprawa potoczyła się niezgodnie z planem. Kiedy czytano mi jakąś opowiastkę, a ta mnie zainteresowała, prosiłam o książkę i przyglądałam się stronicom, które początkowo nie miały dla mnie sensu, ale stopniowo go zyskiwały. Na spacerach wypytywałam Nianię, co wypisane jest nad sklepami i na tablicach reklamowych. I w rezultacie pewnego dnia stwierdziłam, że z powodzeniem czytam sobie książkę „Anioł miłości”. Po czym zaczęłam ją czytać Niani na głos.

– Obawiam się, proszę pani – usprawiedliwiała się nazajutrz przed moją matką Niania – że panienka Agatha nauczyła się sama czytać.

Matka bardzo się zmartwiła, ale nie było na to rady. Nie miałam jeszcze pięciu lat, a już świat książek stał przede mną otworem. Odtąd domagałam się książek na Gwiazdkę i urodziny.

I od razu uśmiechnąłem się, bo w moim przypadku wyglądało to tak samo. Nauczyłem się czytać na długo przed pójściem do zerówki (przedszkole mnie ominęło). Z opowiadania mojej mamy wiem, że męczyłem ją długo o czytanie tych samych książek, szczególnie „Chatki Puchatka”, którą w efekcie znałem prawie na pamięć. I w pewnym momencie się okazało, że nie tylko pamiętam – ale i czytam. :-)

Jeszcze coś:

Ojciec orzekł, że skoro umiem czytać, to powinnam nauczyć się pisać. To już nie było takie przyjemne. Wciąż jeszcze w starych szufladach walają się podniszczone zeszyty z szeregami pałeczek i haczyków albo z rzędami niepewnych literek B i R, z których odróżnieniem miałam poważne trudności, ponieważ uczyłam się czytać zwracając uwagę na wygląd wyrazów, nie liter.

I znów mam te same wspomnienia. Brzydko pisałem (i mi zostało), ale też nie pamiętam, abym się uczył pojedynczych liter. Nauczyłem się od razu wyglądu całych wyrazów. W efekcie od razu czytałem szybko, nie męczyłem się w składanie wyrazów z liter, sylabizację i czytanie pod nosem, które przeszkadza w szybszym czytaniu, a z których nie uwolnili się nawet niektórzy dorośli.

Dlaczego szkoła tak nie uczy? Od czasów nieśmiertelnego „Ala ma kota” u Falskiego, mamy elementarze, które wprowadzają po kolei nowe litery. Wspomnienia z zerówki i pierwszej klasy: wszyscy pisaliśmy szlaczki z literek i byliśmy z nich przepytywani. I do dziś pamiętam, jakie niektórzy mieli z tym kłopoty. Historia powtórzyła się przy alfabecie rosyjskim w klasie piątej. Mozolne dodawanie po literce.

Dopiero wiele lat później dowiedziałem się jak ważny jest „big picture”, ogólny obraz całej wiedzy do zdobycia. I że znacznie lepiej się uczyć widząc cały mur i wypełniając te luki których nie pamiętamy niż dodawać mozolnie po jednej cegiełce do muru, którego końca nie widać. Tym bardziej że dziecko 5-6 letnie jest niesamowicie chłonne, jest w stanie te 32 litery połknąć od razu. Oczywiście NIE osobno, a w wyrazach. Kolejna idiotyczna cecha szkoły: rozbierać wszystko na czynniki pierwsze i kazać uczyć się tych czynników, mimo że w naturze występują bardzo rzadko.

Dlaczego ci twórcy elementarzy, pedagodzy po różnych mądrych szkołach tego nie wiedzieli?

Muzeum tylko dla muzealników

niedziela, 9 listopada 2008 21:20

Rozmowa z moją ciotką:

Vroo: może jutro jak będzie pogoda przejadę się do Torunia.

Ciotka: sam?

Vroo: no sam.

Ciotka: to ty jakiś dziwny jesteś. :-)

Ano mam taki dziwny zwyczaj zwiedzania różnych miast, a gdy w takim mieście jestem to zachodzę do muzeów. W Toruniu jeszcze parę muzeów mi do obejrzenia zostało, więc otwieram stronę Muzeum Okręgowego, które ma tam kilka oddziałów, każdy na co najmniej godzinkę. I co widzę? Jutro jest poniedziałek, a jak wiadomo w poniedziałki muzea są nieczynne. Nieważne, że to środek długiego weekendu i ludzie akurat wtedy chcieliby pochodzić po takich miejscach. A we wtorek? No oczywiście, święto narodowe, dzień wolny. Nieważne, że właśnie z okazji święta narodowego może warto zachęcać do zapoznawania się z narodową historią i kulturą.

Ale panie muzealniczki i panowie muzealnicy muszą mieć wolne.

Archetypiczny jest już obraz pani siedzącej na krześle i krzyczącej żeby nie dotykać eksponatów. Spartańsko i nudnie zaaranżowane sale, każda podobna do następnej. Opisy eksponatów pisane żargonem, lub ich brak. Traumy, które wynoszą szkolne dzieci z obowiązkowych wizyt w muzeach.

Albo godziny otwarcia muzeów, oczywiście pasujące tym, którzy w nich pracują. Dlaczego warszawiak po pracy może pójść sobie do kina czy teatru, a nie może do Muzeum Narodowego, które zamykane jest o 16-ej? Wyobraźmy sobie teatr, gdzie przedstawienia byłyby o 14-ej, bo aktorzy czy szatniarki też muszą odpocząć po południu. W teatrach większą niż w muzeach rolę pełnią wpływy z biletów, no i nie utrzyma się raczej kierownictwo teatru do którego nikt nie przychodzi. A muzea? Im mniej przychodzi tym lepiej, mniej roboty, a dotacja taka sama.

Pamiętam Muzeum Śląskie w Katowicach, gdzie w piękną grudniową niedzielę byłem jedynym zwiedzającym, panie przede mną i za mną gasiły światło, a niektóre robiły to z takimi minami, jakbym im zrobił krzywdę i przeszkodził w najważniejszym fragmencie czytanej powieści.

Jest na szczęście trochę jaskółek, które pokazują że to podejście się zmienia.

Jak wystawy czasowe w Muzeum Narodowym w Krakowie, które są zwykle ciekawe i wciągające. Jak wspomniany kilka notek niżej Dom Spotkań z Historią. Ostatnio metamorfozę przechodzi warszawskie Muzeum Etnograficzne. Są wreszcie muzea prywatne – jak np. pałac w Kozłówce. Można więc opowiadać o historii i sztuce tak, że ludzie będą chodzili tam dobrowolnie.

Pociąg do historii

wtorek, 4 listopada 2008 22:54

Kolejna warta uwagi wystawa w Warszawie. Niestety tylko do najbliższego czwartku (6 listopada).

Pociąg do historii” to wystawa w … sześciu wagonach pociągu towarowego stojącego na Dworcu Gdańskim. Możemy na niej obejrzeć losy „Ziem odzyskanych” od 1939 do czasów współczesnych. Przesiedlenia, relacje z Niemcami, geopolityka i zwykłe życie. Mnóstwo zdjęć, trochę przedmiotów codziennego użytku. Również kilka filmów – obejrzałem sobie kilka, np. o wrocławskim biskupie Kominku, tym który wymyślił słynne „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, albo o amatorskim filmowcu który w latach 80. zarejestrował rozjechanie demonstranta przez ciężarówkę ZOMO.

Parę aranżacji robi wrażenie, jak np. ten pokój przesłuchań:

Pokój przesłuchań

Warto poświęcić z godzinkę jutro lub pojutrze na obejrzenie tej wystawy. Bilet wstępu … złotówka, a za pięć złotych kupimy bardzo ładny przewodnik, w zasadzie minialbum (118 stron) zawierający sporo zdjęć i wspomnień

Jedyne mankamenty – czasami wystawa opowiada bardziej o historii Polski niż ziem zachodnich, no i jak przyznała pani na kasie – przygotowana raczej była pod światło dzienne, więc wygląda trochę ponuro. :-)

Fotorelacja z wystawy na Picasie. Zdjęć jednak niewiele, bo robiłem bez lampy, więc większość wyszła poruszonych.

Trzy wystawy

niedziela, 19 października 2008 11:08

Przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie odbywają trzy wystawy na których wczoraj byłem i które mocno polecam. Wszystkie zdjęcia w moim albumie na Picasie.

Przedwojenne Kresy

Kresy to wystawa na skwerze przy ulicy Karowej zorganizowana przez Dom Spotkań z Historią. DSH to trochę nowa jakość jeśli chodzi o muzea historyczne. Wiele wystaw plenerowych, postawienie na stronę wizualną, różne imprezy tematyczne.

ogólny widok wystawy

Co uderza w tych zdjęciach to ogromna bieda przedwojennych wsi. Widząc człowieka orzącego wołami czy bez wyjątku bose kobiety w pracy, trudno uwierzyć, że od tego czasu minęło tylko 80 lat.

orka wołami

kobiety z grzybami

Wiejskie domy, z łóżkami wypełnionymi przez poduszki, bo im więcej poduszek tym większe bogactwo. Na ścianach zdjęcia przedstawiające świętych oraz krewnych z Ameryki.

Są też miasta. Żydzi, urzędnicy, jak jeden mąż w doskonale skrojonych garniturach, wystrojone żony polskich oficerów. I egzotyczne bardzo dla nas reklamy „wczasów nad Dniestrem” i zdjęcia z plaż w Zaleszczykach…

Przedwojenna reklama wczasów

Ciekawa rzecz. Oglądałem dłuższy czas te zdjęcia, podchodzi do mnie jeden z pracowników DSH, który akurat wchodził do budynku i opowiedział o spotkaniach z historykami dotyczącymi Kresów. Nie miał raczej tego w obowiązkach, po prostu kogoś zauważył, kto może być zainteresowany, więc powiedział.

Warszawa w obiektywie wroga

W obiektywie wroga. Niemieccy fotoreporterzy w okupowanej Warszawie (1939-1945) to wystawa organizowana już w budynku DSH, który jest o rzut beretem od opisanego skweru. Wstęp wolny.

Trudno patrzeć ze spokojem na przykład na scenę z bicia przesłuchiwanych Polaków z jakiejś placówki w Grodzisku Mazowieckim i na Niemców uśmiechających się do aparatu.

Niemcy bijący Polaków

Największe wrażenie robią chyba zdjęcia z getta. Jak znane nie tylko na tej wystawie zdjęcie grupy Żydów przed rozstrzelaniem i esesman celujący do małego chłopca. Z podpisu przy fotografii wiadomo, że zbrodniarza odnaleziono w latach 60 i został przez władze NRD rozstrzelany.

Niemiecki esesman celuje do małego chłopca

Są też zdjęcia pokazujące zwykłe życie okupowanej Warszawy, z tym że oczywiście robili je Niemcy, niektóre wyszły trochę sztucznie, inne były wręcz inscenizowane. Podpisy mówią, że do niektórych ujęć podchodzono wiele razy aby np. pokazać, że Polacy się uśmiechają, czego oczywiście wobec okupantów nie byli zbyt skłonni robić.

Wystawa zdecydowanie godna polecenia, można spędzić na niej ze 2 godziny zatrzymując się przy każdym miejscu. Genialna aranżacja wizualna i światło.

100% malarstwa

Na dwie powyższe wystawy wybrałem się celowo, a na tę trafiłem przypadkiem. Ale nie dało się nie zauważyć, bo wielka reklama widoczna jest doskonale na budynku naprzeciw Uniwersytetu, który okazał się być siedzibą Akademii Sztuk Pięknych. Nigdy tam wcześniej nie byłem.

Reklama wystawy

Wejście na wystawę

„100% malarstwa” organizuje warszawska ASP i ma to być przegląd twórczości studentów i profesorów w czasach powojennych. W różnych salach prezentowane są różne szkoły i pracownie wywodzące się najczęściej od jednej czy dwóch osób. Można nie lubić sztuki współczesnej, ale przekrój jest naprawdę spory i myślę że każdy znajdzie coś dla siebie. Uwaga – wystawa tylko do 24 października. Wstęp również wolny.

W przeciwieństwie do DSH, stare sale ASP wyglądają bardzo zgrzebnie.

Jedząc świnie stajesz się świnią – piękny manifest wegetariański. :-)

Jedząc świnie stajesz się świnią

A to obraz zatytułowany po prostu „Dziewczyna” – robi wrażenie. Być może jako model posłużyła studentka, która przebudziła się po szalonej nocy i teraz poza kacem czuje tylko wstyd.

Dziewczyna

Więcej zdjęć: na Picasie.

Benzyna po pięć złotych

czwartek, 19 czerwca 2008 11:59

I co, dalej samochodzikami do pracy?

Różne mądre gazety zalecają kooperację – umówić się z sąsiadami i jeżdzić wspólnie jednym samochodem. Jakoś w to nie wierzę, choćby z tego powodu, że w Warszawie każdy pracuje w innej dzielnicy i o innych godzinach. Już raczej umawianie się ze znajomymi z pracy.

Albo przesiadka na autobus/tramwaj/pociąg/SKM.

Niestety z polityką komunikacyjną naszego państwa i naszych samorządów jest trochę jak z prorodzinną. Od wielu lat słyszymy – spadają urodzenia! naród wymiera! Polacy nie chcą mieć dzieci! Nagle zachcieli. Pokolenie 30-latków jakoś się już w życiu ustawiło, poczuli lepszą sytuację w kraju – i dalejże robić dzieci. Dzieci rodzi się już więcej – i oczywiście jest to kłopot, bo brakuje na przykład przedszkoli, a te co są, zamyka się podczas wakacji, jakby wszyscy rodzice mieli 2 miesiące czasu na siedzenie w domu.

Co stanie się, gdyby wszyscy przesiedli się nagle do komunikacji – do czego zachęca oficjalna propaganda? Oczywiście, że by się nie zmieścili. Mówi się, że jeden autobus mieści tyle osób co 80 samochodów – ale samochodów na ulicach jest znacznie więcej, zaś autobusy bywają już dostatecznie wypełnione. Na odcinku wschodnim Warszawy coraz więcej ludzi się przesiada na SKM. Znam np. kolegę, który dojeżdża z Wiązownej do Woli Grzybowskiej, tam parkuje samochód na zaprzyjaźnionej posesji i dalej już komunikacją miejską. Ale mimo, że nie wszyscy się przesiedli – w SKM-ce panuje rano tłok niemożebny.

Jeśli chcemy zobaczyć, co się dzieje gdy wszyscy muszą korzystać z komunikacji – warto popatrzeć na filmy z czasów, gdy prawie nikt nie miał samochodu. Nie mieli wyboru.

Nagrania z lat 1954-1955. Widok ludzi uczepionych do pociągów podmiejskich jest przecudowny. :-)

Część pierwsza:

Część druga:


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: