VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Pomysły na życie:

Pomysły na życie – inaczej: lifehacking.

6 powodów dla których lepiej czekać na autobus niż stać w korku

czwartek, 19 listopada 2009 20:15

Kolejny post z cyklu Wybieram komunikację publiczną! :-)

Powód #1

Na przystanku: Jak Ci ścierpną nogi, możesz przejść 10 metrów dalej.

W korku: Tyłek boli, możesz co najwyżej się podrapać.

Powód #2

Na przystanku: Jak Ci się znudzi czekanie na autobus, możesz zawsze ruszyć z buta, choć parę przystanków.

W korku: Jak Ci się znudzi stanie w korku, możesz wejść pod samochód i zaszczekać. Nie zostawisz go przecież i nie pójdziesz sobie.

Powód #3

Na przystanku: Słuchasz sobie ulubionej płyty z ipoda.

W korku: W końcu włączysz radio, a tam codzienna litania, które ulice stoją i stać będą.

Powód #4

Na przystanku: Widzisz ładną dziewczynę, możesz pogadać o autobusach i komunikacji miejskiej.

W korku: „Kto tej #**&$#! dał prawo jazdy?!!!”

Powód #5

Na przystanku: Czekanie na autobus to świetna okazja do praktykowania medytacji.

W korku: Musisz ciągle uważać, bo mimo korków ten debil na sąsiednim pasie chce dojechać szybciej i będzie się wpychał.

Powód #6

Na przystanku: Z pobłażliwością patrzysz na sfrustrowanych kierowców. Bilet kwartalny starczy jeszcze na 40 dni.

W korku: Jak to właściwie jest? Masz maszynę wyciągającą 180km/h poruszasz się z szybkością 10km/h. Za parę dni następna rata za samochód i OC. Może lepiej było kupić parę płyt?

Vroo w poszukiwaniu sensu życia (część I.)

środa, 7 października 2009 13:37

Katolickie wydawnictwo WAM ma bardzo bogatą księgarnię z e-bookami, w której kupiłem już parę książek. Między innymi „W poszukiwaniu szczęścia”, której autorem jest szwajcarski psychoterapeuta Valerio Albisetti.

Jesteśmy. Istniejemy.

I z samego tego faktu istnienia powinna wypływać świadomość zadania – bez względu na charakter tego zadania – jakie każdy z nas posiada. Wszyscy mamy jakieś zadanie do spełnienia.

Jeśli sądzimy, że go nie mamy, to dlatego, że nie umiemy go dostrzec, ponieważ nie chcemy go poznać. Ale – zapewniam was – wszyscy go posiadamy! Wystarczy go poszukać.

Czemu miałoby służyć piękne ciało, jeśli nie potrafilibyśmy nadać mu sensu, głębokiego znaczenia, które uczyniłoby nas świadomymi wobec nas samych, wobec życia? Poznałem ludzi, których ciało naznaczone było kalectwem. Ci ludzie byli szczęśliwi, zadowoleni. Jak to wyjaśnić?

Jeśli nie ma świadomości, jest śmierć. I nawet w pięknym i zdrowym ciele nie ma życia. Świadomość znajduje się poza ciałem, bogactwem i władzą, jakie możemy posiadać.

Trzeba nadać sens samym sobie oraz rzeczom, jakie nas otaczają.

To jest prawdziwe zadanie każdego z nas.

To jest prawdziwy sens życia.

I nie ma innego.

Człowiek może żyć jako żywy lub jako martwy.

Żyć jak człowiek martwy to nie decydować, nie dokonywać wyboru, nie chcieć wiedzieć, nie chcieć poznać. Jednym słowem: nie nadawać sensu sobie samemu a zarazem rzeczom.

Człowiek sam musi zadecydować, czy chce żyć. Jest to decyzja indywidualna. Należąca do sfery naszej wolności. Możemy albo przeżywać życie albo pozwolić, by ono przeżywało nas.

Związki i pieniądze

piątek, 28 sierpnia 2009 15:15

Na blogu Aleksa Barszczewskiego toczy się ciekawa dyskusja na temat „Zarobki a związek”. Alex postawił dość kontrowersyjną tezę. Według niego, partnerzy nie powinni wiedzieć ile nawzajem zarabiają. Związek nie będzie mniej romantyczny bez takiej informacji, a skupienie się na pieniądzach może wręcz zaszkodzić. Dla autora ważniejsze są dwie rzeczy:

  1. Czy partner potrafi się samodzielnie utrzymać, niezależnie od zarobków. Osoby, które nie spełniają tego warunku radzi odrzucać na początku, nie należy bowiem mylić związku i działalności charytatywnej.
  2. Na ile partner może partycypować we wspólnych wydatkach – a w przypadku gdy nie może, czy jest w stanie się z tym pogodzić.

Jeżeli w tym aspekcie jest miedzy nami duża dysproporcja, która uniemożliwia lub poważnie utrudnia partycypację drugiej osoby np. w kosztach wspólnych wyjazdów, to po prostu taktownie uświadamiam partnerkę, że mamy wystarczające zasoby, aby to przeprowadzić i nasze przedsięwzięcie należy właśnie potraktować jako wspólne wykorzystanie tychże zasobów. Życia nie możemy przecież sprowadzić do tak banalnej kwestii jak pieniądze i równych “składek” !!

Komentarzy pod artykułem pojawiło się wiele, pokazywano choćby ograniczenia takiego modelu do związku przed założeniem małżeństwa., wzięciem kredytu – przecież jeśli dwie osoby biorą wspólny kredyt to muszą wiedzieć jakie mają zasoby i możliwości.

Ale na przykład we wspólnym gospodarstwie ma chyba sens wydzielanie funduszu wspólnego (rodzina, dzieci, mieszkanie, utrzymanie) i własnego (hobby). Jeśli żona czy mąż chcą sobie sprawić jakiś kosztowny prezent, mogą to robić w ramach swoich zarobków. Z drugiej strony czy małżeństwo to związek ekonomiczny i finanse mają mieć podstawową rolę? I jeśli taka żona pójdzie na urlop macierzyński (o czym pan Alex nie wspomina, gdyż jego małżeństwo się rozpadło, a sam preferuje „wolne” związki), to ma sobie już nic nie kupować?

Inna sprawa, że umiar jest czasami bardzo potrzebny. Są ludzie obsesyjnie zajęci zarobkami innych. Dowiadują się o nie, dopytują, porównują i wyciągają różne karkołomne wnioski. Pewna koleżanka przy ocenie różnych kandydatów na faceta na podstawowym miejscu stawia zarobki. I opowiada o nich naookoło. Ten fajny, ale mieszka na zadupiu i ma tylko dwa tysiące, ten ma cztery i pół tylko że się nie podoba, a ten dziesięć i dwa mieszkania, ale trochę podejrzany. Historie, że ktoś z biura zarabia więcej, a nic nie robi to też normalka.

Na drugim biegunie są świetnie zarabiające singielki, od których faceci uciekają, bo jak to może być, że on ma mniej od niej. Tutaj ukrywanie zarobków się bardzo przyda, choć do czasu, bo kiedyś przyjdzie je pokazać i co wtedy?

W sumie racja. Wybór męża/żony, to też decyzja ekonomiczna. Ja na przykład nie wyobrażam sobie życiowego związku z ofermą życiową, która wciąż narzeka że zarabia za mało, bo … (i tu fala wyjaśnień i wymówek). Tyle, że to nie jest kwestia określonych kwot na miesiąc, a raczej podejścia do pracy jako źródła pieniędzy. Źródło to zazwyczaj niezbędne, ale nie powinno decydować o naszym życiu.

Sztuczki i kruczki w #korpo

wtorek, 28 kwietnia 2009 22:15

Na dysku w katalogu „praca” znalazłem post z forum Onetu sprzed ponad 7 lat. Wątek był o sposobie przeżycia w korporacji i zrobił na mnie tak duże wrażenie, że jego pokaźne fragmenty zapisałem sobie na dysku.

Jako komentarz do mojego poprzedniego post’a garsc porad jak przezyc w „New scary world” – jezeli ktos nie lubi pouczania – nie czytac! Uszczesliwicie swoich szefow :)))

1. Planowanie strategiczne. Zaplanuj swoja kariere. Postaraj sie zdefiniowac, co chcesz osiagnac w zyciu zawodowym – od poczatku do emerytury. W ten sposob zawsze mozesz wybrac prace, ktora bedzie ci pomagac posuwac sie do przodu na tym planie, a jak wybor pracy niewielki, zawsze mozna probowac naginac rzeczywistosc do planow.

2. Planowanie taktyczne. Bedac w korporacji X zawsze zdefinuj agende firmy, szefa firmy i najblizszych wspolpracownikow. Przepatrz plan z punktu 1 i zdefiniuj wlasna agende dla swojego „tu i teraz”. Zaznacz, co z twojego planu dana firma pomoze Ci osiagnac. Wyraznie podkresl roznice miedzy wlasna ageda i cala reszta i dbaj, zeby w trakcie wspolpracy z dana firma roznice zanikaly tylko wtedy, gdy firma przechodzi „na twoja strone”. Jezeli liczba roznic zwieksza sie niebezpiecznie – patrz punkt 7 :)))

3. „Zasada rozdzialu pomiedzy zyciem prywatnym a zawodowym powinna byc tak absolutna i nienaruszalna jak podzial miedzy panstwem a religia w amerykanskiej demokracji.” Co prawda nie wiem, na ile to ostatnie jest prawda, ale sama zasada jest bardzo madra – zycie zawodowe to wojna, na ktorej na dodatek gina ludzie, tak metaforycznie, jak i doslownie (np. potrafia sobie w leb palnac z przepracowania, albo jakis zawal). Dlatego nigdy przenigdy nie wiaz sie emocjonalnie z ludzmi z ktorymi pracujesz. Nie spedzaj z nimi wolnego czasu. Nie staraj sie z nimi zaprzyjaznic. Nie przezywaj ich problemow. Nie pytaj sie o zycie rodzinne. Nic!!! Dlaczego? Ksiazke by mozna o tym napisac, ale ponizsze punkty troche wyjasnia.

4. Traktuj siebie jak jednoosobowa firma. To sie w kilku miejscach bardzo scisle wiaze z punktem 3. Firma zawsze dba o swoj image (dlatego nikt nie musi wiedziec, co nosisz w soboty rano :)). Firma zawsze analizuje, czego chca od niej jej klienci. Firma zawsze dba, coby klienci byli zadowoleni, nawet jezeli nie zawsze dostana to czego chcieli („customer management” i reklama :)). Firma zawsze chce sie pokazac w jak najlepszym swietle. Firma zawsze wyraza troske o opinie klienta (nawet jezeli nie ma zamiaru z tym nic zrobic). Wreszcie firma nie wspolpracuje z danym klientem, jezeli koszty jego zadowolenia sa zbyt wysokie. Znow – patrz punkt 7 :)))

5. Traktuj swoich wspolpracownikow jak swoich klientow. Klient ma prawo zrezygnowac z Twoich uslug (punkt 7). Klient ma prawo byc niezadowolnony. Klient ma prawo manipulowac toba. Klient ma prawo domagac sie towaru najwyzszej jakosci za najnizsza mozliwa cene.

6. Zero emocji, zero emocji i jeszcze raz zero emocji. Musisz monitorowac emocje otoczenia. Ale niewiele uslyszysz, jezeli bedziesz samemu krzyczec :))) Wiekszosc wspolpracownikow zachowuje sie jak normalni ludzie – sa „emocjonalnie halasliwi” a to cenne w zakresie wczesnego ostrzegania. Pomaga balansowac miedzy 4 a 5. Pomaga zobaczyc nadciagajaca katastrofe i probowac przeciwdzialac poprzez… alez tak, punkt 7 :)))

7. Zawsze szukaj nowej pracy. Po to coby trzymac forme w zakresie „job-hunting skills”. Obserwowac zmiany rynku. Byc na biezaco z wymaganiami pracodawcow. Szukac tych, co pomoga w posuwaniu sie w zakresie planu strategicznego z 1. Miec plan „B” dla wszystkich powodow opisanych w punktach powyzej i ponizej.

8. GET A LIFE!!! Chodzi o zycie prywatne oczywiscie :))) Nie pracuj w weekend’y chyba, ze tymczasowo i na jasno okreslonych zasadach (deadline w Poniedzialek, projekt zbliza sie ku koncowi i ten weekend na prawde pomoze go osiagnac). Zazwyczaj pracujac w weekend tylko zmarnujesz cenny czas na doladowanie a pracy wykonasz tyle co w Poniedzialek w 4 godziny po porzadnym wypoczynku przez weekend. Jezeli MUSISZ pracowac 60 godzin na tydzien niech to bedzie 12 godzin od Pn do Pt, ale weekend wolny… kropka! I jak najdalej od ludzi z pracy. Jak szef sie nie zgadza – pracuj w weekendy i punkt 7 :>

(MIB; 22 kwietnia 2001 16:01:45, wyróżnienia ode mnie, ortografia bez zmian)

Przeczytałem tego posta będąc na trzecim roku studiów i pracując już od roku, dwóch jako projektant stron internetowych. W zasadzie, większości z tych zaleceń trzymałem się w różnych pracach i zleceniach. Może poza 8., bo niestety wciąż nie umiem tak się ograniczyć, aby mieć każdy weekend bez myślenia o pracy (bo bez pracy się zdarzają :)

Szczególnie myślenie o tym, że wszyscy z którymi pracuję są moimi klientami (i trzeba dbać o takie sprawy jak PR) było dosyć rewolucyjne i sporo z niego zyskałem – ale i traciłem, gdy pozwalałem sobie na zapomnienie o tym.

„Najpierw zapłać sobie”

niedziela, 26 kwietnia 2009 19:59

Ostatnie dni kwietnia wiążą się z oddawaniem dużej części mojej krwawicy państwu polskiemu. Najpierw kwartalny PIT, potem kwartalny VAT, no a potem jeszcze dopłata do rocznego PIT. Właśnie zadzwoniła do mnie księgowa podając kwotę, która … no, trochę mnie zdziwiła. Ale policzyłem po swojemu i niestety, ma ona rację. Nie zdążę rzecz jasna odetchnąć, bo do 10 maja mam zapłacić comiesięczny podatek na ZUS, zwany dowcipnie składką.

Patrzę z pewną bezsilnością na te sumy, które mają za chwilę opuścić moje konto i myślę o zasadzie „Najpierw zapłać sobie”, którą propagują różni spece od zarządzania własnym życiem i budżetem. Polega ona mniej więcej na tym, że wszystkie rzeczy obowiązkowe powinny poczekać, a najpierw powinniśmy sami sobie wynagrodzić trud włożony w zarobienie jakiejś sumy pieniędzy. Zasada to oczywiście idealistyczna i od razu widać, że amerykańska, tam niezapłacenie składki na ichni ZUS nie jest chyba przestępstwem ściganym karnie. Ale pokazuje w zasadzie sedno sprawy – nie pracuje się na to aby przeżyć: opłacić ZUS, podatki czy rachunki.

Jak płacić sobie? Doszedłem do wniosku, że nie bardzo umiem. Bo oczywiście, łatwo jest wydawać pieniądze i zafundować sobie różne rzeczy. Łatwo jest też się wytłumaczyć: zapłacę sobie w przyszłości – a teraz inwestuję wszystko, żeby kiedyś kupić coś-tam (albo jeszcze zabawniej: aby wziąć kredyt na coś-tam). Jasne (i pewna koleżanka powtarza mi to co parę dni), super uczuciem jest obudzić się we własnym mieszkaniu, co z tego, że z pętlą 30-letnich rat na szyi. Ale do jasnej cholery czy to tak ma wyglądać? Żyć, aby przeżyć – i dodatkowo: nie spędzić emerytury na ulicy? Jasne, to jest warty uwagi cel, ale tylko tyle? Jaka różnica czy umrę na ulicy czy we własnym, wielkim, spłaconym domu, jeśli uznam swoje życie za nieudane?

Na czym ma więc polegać to płacenie sobie? Na spotkaniu się z przyjaciółmi, nawet wtedy gdy terminy i klienci krzyczą: pracuj, pracuj! Na wyjechaniu  na wakacje, choć połowa świata nie przeżyje beze mnie. Na spędzeniu soboty czy niedzieli w zestawie: basen+rower+spacer-z-kijkami. Na powiedzeniu sobie, że na jakiś wydatek zasłużyłem, więc nie ma co kisić przeznaczonych nań środków, z nadzieją jakiejś przyszłej inwestycji. Wszyscy mówią: oszczędzaj. Ale czasami zamiast pomyśleć jak oszczędzić na „x”, lepiej pomyśleć jak wydać „x” i zarobić „3x”. Pamiętając o fakcie, że za rok Urząd Skarbowy i tak upomni się o swoje.

Cel – przyjaźń

czwartek, 11 grudnia 2008 22:21

Mądry cel postawił sobie autor bloga The Simple Dollar:

My final goal for 2009 is to make a strong, concerted effort to let some of the most important people in my life know how important they are to me. I hope to do this in the form of letters and videos and to give these things the time and attention they truly deserve.

There are a lot of people in my life that I care for a lot and it’s often difficult to express to them how much they mean to me. By making this a priority, I hope I can find ways to let them know what they really mean to me.

To samo mówi Alan McGinnis w książce „Friendship Factor” (po polsku „Sztuka przyjaźni”). Jeśli chcemy aby przyjaźnie liczyły się w naszym życiu, musimy się bardziej zaangażować. Kontakty towarzyskie muszą mieć w naszym życiu priorytet.

Bardzo nie podobało mi się to zdanie. Czy to znaczy, że znajomościami mam zarządzać jak projektami zawodowymi? Zrobić sobie arkusz excela z datą ostatniego kontaktu? To idiotyczne. Ale z drugiej strony, jeśli np. nie zostawimy sobie czasu na to żeby się z kimś spotkać, to inne rzeczy ten czas zabiorą. W tym roku aktywność zawodowa mnie bardziej pochłania i wiele kontaktów zaniedbałem. Nie było na przykład corocznego wyjazdu do Krakowa. Albo też w tym roku nie spotkam się z wikipedystami, którzy pojutrze zaczynają swój zlot w Chorzowie. Albo od marca nie udało mi się umówić z pewnym blogowym znajomym.

Przyjdzie czas rozsyłania życzeń świątecznych i uświadomię sobie, że z niektórymi może raz w ostatnim roku rozmawiałem. Albo i to nie. Chyba trzeba sobie postawić jasny cel. :-)

Spotkania naprawdę tak złe?

wtorek, 11 listopada 2008 23:44

W literaturze poświęconej produktywności i zarządzaniu czasem przewija się standardowa lista rzeczy, których w pracy należy unikać aby efektywnie realizować swoje cele. Na czele tej listy będą spotkania. Nie spotykać się, bo traci się na spotkania czas. Typowa argumentacja znalazła się np. w dzisiejszym wpisie na blogu Zen Habits:

5. Ditch meetings and other things that don’t matter.

Meetings are usually unproductive and a waste of time for everyone. They’re usually irrelevant to most of the people involved. The objective of most meeting can usually be handled with a simple email or phone call. If the meeting doesn’t require high level, strategic decision making, opt out whenever possible.

Czasami trzeba się zgodzić. Ile spotkań, na których zastanawiasz się, po co właściwie tam się znalazłeś, albo które możnaby spokojnie zastąpić paroma e-mailami czy konferencją online (czatem). Fajnie byłoby załatwiać wszystko zdalnie. Swoją drogą jeszcze gorsze są telekonferencję. Siedzisz, patrzysz w tę kamerę i usiłujesz zrozumieć co mówi druga osoba, bo na łączach są nieuniknione zakłócenia, a może po prostu w Gdańsku źle mikrofon postawili.

Czasami nie da się jednak żyć bez spotkań na żywo. Wiele razy plułem sobie w brodę, że z kimś się nie zobaczyłem wcześniej, bo dałoby się wiele rzeczy wyjaśnić. Albo wymyśleć lepsze rozwiązanie niż doszedłem sam. Właśnie – te spotkania na których generuje się pomysły wspominam chyba najlepiej. Najgorzej – te na których coś się zatwierdza czy podsumowuje. Prezentacje raportów z badań na przykład. Raport został wcześniej wysłany. Uczestnicy powinni się zapoznać, a na ewentualnym spotkaniu poruszać tylko niejasności. Ale nie, przecież 2/3 nie zajrzy nawet do streszczenia, co tu mówić o całości. Tak więc przez godzinę autor badania przedstawia jego wyniki, a ci którzy raport przeczytali nudzą się, zapewne za karę. Są też spotkania na które jadę przez całe miasto, aby stwierdzić, że sprawę dało się załatwić telefonicznie. Gorzej mają ci, którzy jeżdżą na tej zasadzie np. z Wrocławia do Warszawy. :-)

Wszystkie autorytety dają też trochę rad jak trafić na te „produktywne” spotkania. Przede wszystkim pytać o agendę. Łatwo pisać. Nawet jeśli organizator spotkania jego plan przygotuje, to spotkanie może się rozwinąć w dziwnych kierunkach, które i tak nie mają nic wspólnego z planami – szczególnie gdy bierze w nich udział ktoś z kierownictwa, komu się z reguły nie przerywa. :-)  Chyba jedyna metoda na trafienie we właściwe spotkania to patrzenie na ludzi, którzy się mają pojawić. Jeśli ludzie są niepewni, to im mniejsze grono, tym lepiej – bo łatwiej da się nad nim zapanować.

Tyle szans po pięćdziesiątce

czwartek, 30 października 2008 22:21

Zmarł Wiliam Wharton. W okolicach liceum jeden z częściej czytanych przeze mnie pisarzy. Pamiętam szczególnie wrażenie jakie zrobiło na mnie „Stado” i „W księżycową jasną noc” (książka i film), tym bardziej że byłem w wieku w którym łatwo dało się utożsamić z bohaterami. Im dalsza książka, tym mój entuzjazm był mniejszy, aż doszedłem do „Spóźnionych kochanków”, których ukończyć nie dałem rady i które wspominam tylko z niesmakiem.

Ale o czym innym. W biografii Whartona na Wikipedii przeczytałem, że urodził się w roku 1925, a pierwszą swoją powieść, „Ptasiek” wydał w roku 1978. Mając 53 lata i życie na tyle burzliwe, aby zacząć przelewać je w rozmaitych wątkach autobiograficznych.

Tylu ludzi mówi, że skończyli 30, 40, 50 lat i niewiele osiągnęli. A na karierę w literaturze zawsze jest czas. Pewnie tylko  jeden na tysiące dorówna popularnością Whartonowi.  Ale wiek nie zawsze wyklucza możliwość robienia czegoś zupełnie nowego, nawet nie tyle dla sławy, co satysfakcji i poczucia że jednak wiele szans jeszcze przed nami.

Jak rozmawiać z trudnymi ludźmi?

środa, 2 lipca 2008 21:43

Jak rozmawiać z ludźmi trudnymi w trudnych sytuacjach? Ja mówię jedno, on mówi drugie, ja go nie rozumiem, on mnie nie rozumie, ja chcę go zrozumieć, on nie chce.

Można oponować. Mówić: Nie, nie masz racji. Nie, to nie tak. Nie, nie wypowiadaj się gdy nie masz pojecia na ten temat. Nie, to TY raczej mnie posłuchaj. Da to jakiś skutek? Jeśli nie mamy bezpośredniego wpływu na tę osobę, to średni.

Ale można wszędzie tam gdzie mówisz NIE, mówić TAK. Czy to oznacza potulne zgadzanie się na wszelkie głupoty, które usłyszę? Jasne że nie. Ale powiedzenie TAK służy jako bufor. Pozwolę ci się wygadać, nie będę odbijał natychmiast. Tak, słucham cię. Tak, no w zasadzie rozumiem co masz na myśli choć tutaj bym polemizował. A potem sam się wypowiem. Skoro i tak rozwiązanie, które proponuję musi być wdrożone, bo innego sposobu nie ma – to po co się denerwować. Wreszcie, może nie odpowiadając natychmiast zacznę cię słuchać i w jakiejś sprawie naprawdę się zgodzimy?

***

Dzisiaj byłem świadkiem rozmowy między pewnym sympatycznym programistą i innym równie sympatycznym pracownikiem kadry kierowniczej, której temperatura przewyższyła pracującą na wysokich obrotach klimę. :-) Różne epitety padały, z trudem mi oraz drugiemu koledze udało się utrzymać panów na bezpieczną odległość od siebie. Może gdyby obaj nie byli tak przeczuleni na swoim punkcie i nie odbijali natychmiast piłeczki to rozmowa nie byłaby tak gorąca?

Nowe promocje kolejowe na wiosnę 2008

wtorek, 22 kwietnia 2008 23:22

Dwie nowe promocje dla miłośników pociągów pospiesznych:

Ty i raz, dwa, trzy – bardzo ciekawa rzecz dla tych, którzy jeżdżą w kilka osób i nie mają innych zniżek. Pierwszy bilet kosztuje pełną kwotę, a dla pozostałych osób płacimy o 1/3 taniej. Przy relacji typu Warszawa-Wrocław, gdzie bilet normalny kosztuje 51 zł, na drugim zaoszczędzić można około 15 zł.

Oczywiście, kupując bilet w kasie dla paru osób, trzeba się upomnieć o wydanie biletu w takiej promocji, bo co się kasjerki będą przemęczały. Gdy w ostatnią sobotę kupowałem taki bilet na Centralnym, kasjerka chyba go nigdy nie sprzedawała, bo szukać musiała warunków i numeru oferty i dopytywać swoją koleżankę…

Swoją drogą te super-nowoczesne pociągi Warszawa-Łódź oferują komfort … na poziomie warszawskiej SKM. W składach ED74 na polski rynek zrobiono siedzenia dla Koreańczyków. Malutkie, wąziutkie, niziutkie. Pół godziny można posiedzieć. Ale dłużej? Nie zazdroszczę tym, co muszą jeździć tymi pociągami codziennie płacąc taryfę pospieszną.

RegioKarnet – o tej promocji pisałem już rok temu. W tym roku nowa odsłona, tym razem wszedł jako stała promocja. Niestety znów podrożał – tym razem za trzy dowolne dni spośród 2 miesięcy zapłacimy 130 złotych. Za to można będzie za darmo zalegalizować bilet u konduktora.

Miłośnicy ekspresów i IC mają prawo się wkurzyć, albowiem po wielu latach skasowano  „Bilet weekendowy”, który pozwalał za 100 złotych jeździć od godziny 18 w piątki do północy w niedzielę – i nie trzeba było kupować miejscówek.

Zamiast biletu weekendowego mamy teraz znacznie mniej atrakcyjny „weekend z miejscówką” – miejscówka stała się obowiązkowa (w cenie 50%), a podróż można rozpocząć dopiero po 20:00 w piątek, cały problem w tym, że po 20:00 jeździ zaledwie parę pociągów spółki Intercity, czyli tak naprawdę trzeba zacząć w sobotę.

Pozostaje jeszcze oferta Entercity – jeśli kupimy bilet przez Internet i odpowiednio wcześniej, zapłacimy 33-55 złotych (a 22 zł w sobotę). W praktyce, biletów takich jest kilka na cały pociąg i trzeba kupować je na wiele tygodni wcześniej. Normalne zaś bilety podrożały dość widocznie.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: