VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Osobiste:

Osobiste – lecz niekoniecznie prywatne.

Sześć obliczy ety

piątek, 20 maja 2011 07:29

Ponad rok temu pisałem o swoich początkach z greką koine i narzekałem na polskie podręczniki, jak się okazało, nie do końca słusznie. Przez ten czas dużo się zmieniło. Zapisałem się bowiem na roczny kurs w Bobolanum i właśnie zbliża się on ku końcowi. Jeszcze tylko dwie lekcje.

Ponieważ tempo bywa bardzo duże, zaprzągłem do roboty SuperMemo, gdzie wrzucam różne słówka i formy odmiany do zapamiętania.

Jeśli się pewnych rzeczy nie zbierze, to czasami trudno się połapać. Jest na przykład taka grecka litera eta. Długie e. No i w zależności od tego jak ją zapiszemy, może mieć wiele znaczeń. Ja zebrałem na razie sześć:

Sześć rodzajów ety

Wyrazy różnią się tylko dodatkowymi znaczkami: rodzajem akcentu oraz przydechem. Pierwsze trzy wymawiamy jako „e”, pozostałe trzy jako „he”.

Najlepsze jest to, że w najstarszych manuskryptach Nowego Testamentu tych znaczków… nie było. Była sama litera η! Nie jestem tego do końca pewien, ale chyba dopiero w późniejszych wiekach, gdy manuskrypty przepisywano, przepisywacze dochodzili, o które słowo tak naprawdę chodzi i dodawali akcenty.

Co jest bardziej prawdopodobne?

poniedziałek, 18 kwietnia 2011 22:39

Rozmowa z kolegą, opowiadam o ostatnim wyjeździe do Estonii.

K: podrózuj, póki jestes wolny, dzieci nie płacza w domu itd. Później bedziesz musiał czekac do emerytury:)

Ja: na razie na dzieci mam taką samą szansę jak na emeryturę

No, emerytura zależy od rządu, a dzieci zależą ode mnie, ale w sumie na jedno wychodzi. :-)

Bółki i choryzont

niedziela, 21 listopada 2010 16:36

Takie właśnie słowa ostatnio próbowałem napisać. Nie napisałem ich do końca, zorientowałem się wcześniej, że jednak powinno być „bułki” oraz „horyzont”. Nie zdarzało mi się to wcześniej. Jak to się dzieje, że po 25 latach od nauczenia się alfabetu zaczynam popełniać takie błędy? Z ortografią nigdy nie miałem problemów. Gdy dzieci w podstawówce uczyły się regułek dotyczących pisania, ja –  ponieważ dużo czytałem – po prostu kojarzyłem, jak się co pisze.

A teraz co się stało? Przecież nadal dużo czytam. Przecież spędzam dziennie parę godzin na pisaniu: maile, analizy, raporty, rekomendacje, artykuły, wpisy na blogach, facebooku, blipie i innych miejscach.

Ale może chodzi o to, że piszę na komputerze, a nie odręcznie? Od czasu ukończenia studiów odręcznie nie robię notatek, nie zapisuję nic – ba, od paru lat nawet burze mózgu robię nie na kartce papieru, a w programie Freemind. Oj, ciężko było wrócić teraz do notowania ręcznego, gdy zapisałem się na grecki. No, ale netbooka na zajęcia nie zaniosę. Może warto po prostu więcej pisać ręcznie? :)

Na marginesie biegania

wtorek, 16 listopada 2010 00:11

Pomyślałem dzisiaj przy bieganiu, że nawet jeśli nie będę tego robił w przyszłości, jeśli np. przytrafi mi się kontuzja, albo zmienię tryb życia, to i tak będę wspominał z niesamowitą frajdą te chwile.

Biegając spotykam różnych ludzi, którzy różnie na mnie patrzą. Jedni obojętnie: przyzwyczaili się, bo biegaczy u nas dostatek. Inni z podziwem, jak te starsze panie z siatkami, które mijam. Inni z szyderstwem, jak dzieciaki, które coś tam komentują, a ja tego nie słyszę, bo mam słuchawki. Ale zadałem sobie pytanie: co sam powiem o takich biegaczach za 10 lat, gdy będę ich mijał, idąc z dzieckiem, albo za lat 40, podpierając się kijkami i zmierzając do apteki i kościoła?

Bieganie jest niewątpliwie rzeczą tymczasową. Teraz biegam, kiedyś nie będę. Jasne, są tacy co biegają po 60-ce, ale nie sądzę, abym na tym miał budować życie. Jeśli coś się miało, a teraz już nie ma, czy zauważenie tego u innych ma denerwować, czy raczej przywoływać wspomnienia? Gdy będę za 40 lat widział biegnącego kolesia, przed oczami stanie mi moje własne bieganie i powiem „fajnie było”.

Dlatego trzeba zbierać jak najwięcej pozytywnych doświadczeń: dla jak największej liczby „fajnie było”. Ludzie, którzy przeżyli życie z dnia na co dzień, nie szukając takich doświadczeń, będąc przekonani że nic im się nie należy, potem są już tylko starzy, zgorzkniali, nie rozumiejący świata i innych ludzi, wreszcie już tylko przekonani, że skoro im nic nie wyszło, to innym się nie powinno wychodzić. Podejrzliwi, nieufni, przegrani.

Ważne jest smakowanie tego co mamy i nie przyzwyczajanie się do tego. Bo to właśnie utrata przyzwyczajeń boli. Po zakończonym związku zamiast pamiętać te wszystkie dobre chwile, ludzie męczą się tymi ostatnimi, które doprowadziły do rozstania.

To się też wiąże z wdzięcznością. Mądrym podejściem do życia jest traktowanie wszystkiego dobrego co nas spotyka jako daru, na co nie zasłużyliśmy, ale powinniśmy za to dziękować.

Za co mogę dziękować biegając?

  1. Za to, że moje zdrowie na to pozwala, że mam kondycję pozwalającą przebiec te parę kilometrów.
  2. Za to, że moja sytuacja zawodowa umożliwia wyjście pobiegać o godzinie 14, że nie muszę siedzieć w dusznym biurze.
  3. Za to, że stać mnie obecnie na to, żeby kupić sobie buty i ciuchy, żeby w słuchawkach mieć muzykę i potem zapis GPS analizować sobie na komputerze.
  4. Za to, że w ogóle są takie akcesoria do biegania, w Kenii biegałbym boso, jedząc placki z kukurydzy, ale w Polsce byłoby trudniej.
  5. Za to, że mam po czym biegać, że włodarze mojej dzielnicy zrobili wreszcie chodniki i tę 4-km pętlę wokół osiedla, po której będę mógł biegać, nawet gdy jest zimno i mokro.

I tak dalej. Życie postrzegane jako kolekcja wydarzeń, za które musimy dziękować ma głęboki sens, który dostrzegają różne religie. Święty Paweł co chwilę w swoich listach powtarza: radujcie się, za wszystko dziękujcie.

Wypowiedź Kazika dla Tylko Rocka 17 lat temu:

Gdy poprosiłeś mnie o to, żebym napisał słów parę o tym czym jest dla mnie to wszystko, przypomniały mi się słowa, które kiedyś wypowiedział Janek. Dawno to było i tak wiele się zmieniło, ale myślę, że jakaś część prawdy jest w tym. Powiedział, że żyje się dla tych kilku zajebistych chwil w życiu, które potem pamiętasz i smakujesz, a reszta jest jego przygotowaniem bądź pamiętaniem tychże. U mnie jest to o tyle pogłębione jeszcze, że zapamiętuję właściwie pozytywy, nieświadomie bądź świadomie eliminując rzeczy nieprzyjemne. Co nieprzyjemne odczuwam to, gdy dzieje się, gdy minie dzień, pamiętam rzeczy lepsze.

Vroo biega – część III: kolejne zmagania

czwartek, 11 listopada 2010 22:30

No i pięć miesięcy minęło. Jest listopad, a ja zacząłem na początku czerwca. Sam się sobie dziwię, że tyle wytrzymałem.

58 biegów, ponad 200 kilometrów. Buty się już mocno zużyły. :-)

Jednak endorfiny po każdym bieganiu robią swoje. Gdybym wychodząc mógł jedynie oczekiwać potu i trudu, nie zawsze bym się przekonał, bo motywacje takie jak „schudnę” są wprawdzie szczytne, ale i wiotkie. A tymczasem nie muszę się przekonywać, wiem że samo bieganie da mi wiele radości, że samo bieganie jest nagrodą za bieganie. Endorfiny czekają.

W poprzedniej części pisałem o tym, jak to po raz pierwszy bez zatrzymywania przebiegłem 30 minut. Potem wyjechałem na wakacje. Powrót po 2 tygodniach nie był łatwy i nastąpiło to, czego mogłem się spodziewać – nie byłem w stanie ponownie zrobić 30 minut. Tragedia? No nie, biega się dalej. No i „dalej”, dosłownie, bo zacząłem się bawić w tak zwane „wycieczki biegowe”. Bardzo tak zwane, bo prawdziwa wycieczka biegowa trwa do 4 godzin, moje trwały 1:00 – 1:20. Zaczynałem jakimiś 20 minutami biegu, gdy się zmęczyłem, szedłem, potem znowu biegłem i znowu maszerowałem. W efekcie zacząłem przekraczać już 10 kilometrów, a kilka razy trafiłem w rejony, gdzie wcześniej docierałem tylko na rowerze.

Mijały tygodnie i stopniowo zacząłem znów się poprawiać. Skarżyński proponował 6-tygodniowy plan dochodzenia do ciągłego biegu godzinnego. Jeszcze nie udało mi się go zrealizować, choć mniej więcej trzymam się jego głównych ram. Robię np. tzw. przebieżki, czyli po biegu 20-25 minutowym 30-sekundowe odcinki przyspieszeń, które wystarczają, żeby doprowadzić moje tętno powyżej 180.

No właśnie, mówiąc o tętnie, stałem się trochę niewolnikiem pulsometru, bo gdy mnie ostrzegał że mija 178 (95% maksymalnego), to wiedziałem że już nie wytrzymam więcej, muszę zwolnić lub przerwać (gdy bardziej zwolnić się nie da). Podobno po paru miesiącach poprawia się już wydolność i np. tętno po wysiłku szybciej spada. Ja od lipca tego jednak u siebie nie zauważyłem. Czyżbym więc biegł dłuższe dystanse tylko dlatego, że robię to wolniej i później się poddaję? :-)

Na razie mój najdłuższy ciągły bieg to 7,5km w 50 kilka minut. Ustawiłem sobie w zegarku tzw. „wirtualnego partnera”, który miał mnie prowadzić w tempie 7:15 / km. Oczywiście, ruszyłem za szybko i Wirtualnego miałem już po chwili 30 metrów za sobą. No, ale potem już się tych 30 trzymałem i cud – gdy biegnie się spokojnie, bez zrywów, biec można znacznie dłużej. Inna sprawa, że wirtualny partner wyłącza śledzenie pulsu, dopiero w domu sobie zobaczyłem, że pod koniec i tak przekroczyłem maksima.

Zastanawiam się, czy ktoś to dalej czyta. ;-)

Jeszcze napiszę o swoich startach w biegach, a właściwie tym, dlaczego nie wystartowałem. Najpierw 3 października było 10km „Biegnij Warszawo”. Nie myślałem nawet o starcie, bo wtedy nie przebiegłem jeszcze nigdy 10km. No, ale tego samego dnia wyszedłem do lasu i tą swoją marszobiegową metodą zrobiłem 10 km w czasie 1:20. Nie imponuje, ale jak sprawdziłem w wynikach… wyprzedziłbym z tym czasem ze 300 osób. :-) Co z tego ze po 70-ce, albo z małymi dziećmi.

Potem był wspominany w poprzedniej notce Minimaraton Stara Miłosna. 7 kilometrów już biegam i powinno być w moim zasięgu. Nie wystartowałem, bo cały tydzień wcześniej byłem przeziębiony, no i …nie chciałem być przedostatni. To już nie jest bieg masowy, ci co biegną, mają jakąś kondycję, więc z czasem rzędu 50-52 minut wyżej bym nie był.

Ktoś powie: ale przecież liczy się start, po co przykładać taką wagę do miejsca? Niby tak. Ale wiem, że jeśli wystartuję, to złapie mnie duch rywalizacji. Nie pobiegnę na te 7:15, tylko szybciej, no i szybko zabraknie mi sił. Wtedy dobiegnę do końca siłą woli i na granicy zawału :-) albo też bieg ukończę marszem, wtedy na ostatnim miejscu (pani z kijkami nie liczę). No i nie chcę mieć takiego doświadczenia, wolę wystartować gdy będę gotowy.

Z drugiej strony pamiętam swoje pierwsze występy w turniejach Scrabble (dla zainteresowanych: moje statystyki), gdy przez cały dzień udawało mi się wygrać jedną partię, a przegrywać z 12-latkiem i facetem po porażeniu mózgowym. ;-) Miałem wtedy totalnego doła i chciałem sobie dać z tym spokój. No, ale praktyka robiła swoje, potem zdarzało mi się zajmować niezłe miejsca i okazjonalnie wygrywać (z dużą pomocą przypadku) nawet z mistrzami Polski. Inna sprawa, że w bieganiu taki mistrz Polski musiałby chyba usnąć na trasie, żebym go dogonił. ;-)

Śnić wszystkie nierozpoznane twarze

poniedziałek, 11 października 2010 11:38

Jak dobrze wiadomo i jak już pisałem, nie mam pamięci do twarzy.

W liceum wszystkie osoby z klasy rozpoznawałem dopiero po roku. Większości sąsiadów z bloku dotąd nie poznaję. Jeszcze gorzej bywa zawodowo – np. jest firma, do której chodzę raz w tygodniu i jak tu wszystkich zapamiętać? Albo ludzi, z którymi rozmawiałem na jakiejś konferencji, a spotykam ich pół roku później. Albo ktoś mnie zaczepia, bo był na szkoleniu, które prowadziłem i … hmm, muszę mu uwierzyć. :-) Czasami zdarzają się naprawdę embarasujące sytuacje.

Podobno w ten sposób mózg broni się przed nadmiarową informacją – ale np. imiona i nazwiska zapamiętuję dobre. Samych imion i twarzy – wcale. Potrzebuję o człowieku jak najwięcej wiedzieć, zanim go uda mi się zapamiętać – a skoro nic nie wiem, to po co mam go pamiętać? Tak pewnie rozumuje mój mózg.

Jest mi z tym źle, próbowałem coś z tym zrobić, ale bezskutecznie. Tak z 5 lat temu się zawziąłem, zdjęcia i nazwiska wszystkich ludzi z firmy dla której pracowałem wrzuciłem do Supermemo – jako pytanie zdjęcie i mam zgadnąć kto tam jest. Po miesiącu odpowiadałem perfekcyjnie. Przyszedł wyjazd integracyjny. Jak pomyliłem się trzy razy z rzędu, dałem sobie spokój.

A temat dzisiaj pojawił mi się we śnie. Byłem na jakimś wyjeździe, w pokoju hotelowym, nagle wparowuje jakiś człowiek, stawia wódkę, szklanki i sok do przepicia. Za nim wpadają jakieś dziewczyny. Wszyscy robią wrażenie, że mnie znają i że się nie widzieliśmy dłuższy czas. Czego ode mnie chcą? Dlaczego nie wiem kim są? Co w ogóle robią w moim śnie?

Upiory wyłażące z szuflad

wtorek, 21 września 2010 20:05

Skoro minimalizm, to minimalizm. Zabrałem się za sprzątanie. Wypisałem ponad 20 lokalizacji do przejrzenia i codziennie przeglądam jedną.

To już w sumie drugi taki przegląd. 4 lata temu pisałem:

Zabawne skojarzenie. Pierwsze od 9 lat kompletne wyładowanie zawartości regałów jest dla mnie prawie otwarciem puszki Pandory. :) Różne papiery z czasów studiów, archiwa notatek z różnych projektów programistycznych, „Brief”, „Marketing w praktyce” i „Dot Com” sprzed 3-5 lat, które sobie wtedy zostawiłem „do przeczytania”. Teraz selekcjonuję to dosyć brutalnie, do kosza wyleci pewnie z 70% tych papierów. Jakim genialnym wynalazkiem jest pamięć optyczna. Jeden mały krążek DVD zmieści to wszystko co zawiera jeden wielki regał. A może i więcej. Że też nie ma łatwej metody wrzucania wszystko w format elektroniczny. :)

Ale wtedy nie przejrzałem wszystkiego. Zostały m.in. trzy szuflady, które ułożone są w sposób niemal archeologiczny. Na samym dnie papiery (i inne rzeczy, pocztówki, bilety) z liceum. Nieco wyżej – ze studiów. Najwyżej troszkę rzeczy „współczesnych”, ale mało, bo szuflady były już dostatecznie obciążone.

Czego tam nie ma! Zupełnie mnie rozwaliły klasówki z matematyki z III klasy liceum oraz kilkanaście arkuszy papieru z rozwiązaniami zadań, też z tego czasu. Po pierwsze – po co to w ogóle trzymałem? Czyżby wysiłek włożony niegdyś w przygotowanie tego miał uzasadniać przyszłą przydatność? No, dzieciom raczej tego nie dam. Po drugie – taka refleksja, że większość tych zadań (akurat była analiza przebiegu funkcji) jest dla mnie dzisiaj czarną magią. I po cholerę ja to liceum i studia kończyłem? :-) Choć fakt, że pewnie gdybym się musiał nauczyć tego dzisiaj ponownie, to nie zajęłoby mi kilku lat, a parę dni.

Jestem jeszcze bardziej selektywny – wylatuje 90%. Niewielką część, którą chcę zapamiętać, ale nie chcę jej trzymać, wrzucam na skaner.

Oto kalendarz z roku 1996. Nie mam pojęcia co to był za kurs o 15.15 i 15.30, o tym kim była Ania K. mam nawet mgliste wspomnienie, ale o żadnych urodzinach nie pamiętam. :-)

Dwie strony z kalendarza 1996 z paroma wpisami nt. kartkówek, wypracowań, kursu i urodzin Ani K.

Minimalizm – nie dla mnie / dla mnie?

poniedziałek, 20 września 2010 10:12

Ostatnio wśród ludzi zainteresowanych samorozwojem popularna jest koncepcja minimalizmu. Im mniej – tym lepiej. Mniej rzeczy na głowie. Mniej rzeczy do zrobienia. Spokojniejsze, mniej stresujące życie. Dla zachęty, dwa polskie blogi o minimaliźmie: Minimalistka, Prosta Droga.

Istnieją „minimaliści”, którzy to wyzwanie traktują bardzo poważnie. Istnieje na przykład postulat, aby mieć jedynie 100 osobistych rzeczy. Oto pan Everett Bogue, który posiada … zaledwie 57 rzeczy, wliczając w to sprzęty i ubrania.

Minimaliści nie pracują dla posiadania, pracują dla bycia i przeżywania. Ale jak można żyć bez tylu rzeczy? Nie umiałbym tak.  Jestem typowym zbieraczem – jak coś już do mnie trafi, ciężko mi się z tym rozstać.

Weźmy książki – zwykle się hamuję z kupowaniem nowych (nie kupuję np. beletrystyki i rzeczy na jedno przeczytanie), ale jeśli coś mnie interesuje (weźmy: usability, przekłady Biblii, psychologia), to czasami kupuję seriami. I tak to leży, nie zaglądam, ale ani nie sprzedam (za dużo roboty), ani nie oddam (kto to weźmie), ani nie wyrzucę.

W pokoju w którym śpię oczy moje spoglądają na niedawno kupiony regał z książkami historycznymi: 3 uginające się półki – w dużej mierze efekt moich zainteresowań sprzed 10-15 lat. Dzisiaj czasami do niektórych książek wracam, ale innych wiem że już pewnie długo nie ruszę. Czy więc nie powinienem się ich pozbyć? W końcu jeśli złapie mnie znowu zainteresowanie np. polityką zagraniczną II RP, to czy odpowiednich pozycji nie znajdę w bibliotece, na Allegro, albo w księgarni?

Czytam jednak ostatnio na swoim Kindle taką książkę „The Joy of Less”, którego autorka (Francine Jay) zmienia trochę moje podejście do minimalizmu. Bo to nie chodzi o ekstremum, aby przeżyć z laptopem i trzema parami gaci. Chodzi o taki poziom „nasycenia rzeczami”, który zapewni nam odpowiednią higienę psychiczną i codzienny spokój. I w zasadzie tyle. Więc mogę mieć dużo książek, ale muszę sobie poradzić z tymi, które zajmują mi miejsce dla tych, które są faktycznie ważne.

Pani Jay pokazuje sposób na przejrzenie różnych lokalizacji, w których mogą się gromadzić rzeczy do wyrzucenia, oddania albo zachowania (Trash, Transfer or Treasure). No i listę takich lokalizacji sobie zrobiłem. Jest ich dwadzieścia. Między innymi trzy szuflady, które wypełniałem różnymi drobiazgami, a to bilety, a to notatki, foldery z odwiedzanych muzeów. Albo artykuł o proroctwach Nostradamusa, które się miały spełnić w 1999 i 2001 roku (nie spełniły się). Na początku studiów – 10 lat temu! – szuflady były już pełne i … do tej pory się to nie zmieniło. Czas na porządne sprzątanie. :-)

Nie warto jechać z tłumem

wtorek, 7 września 2010 16:24

Jak jechać pociągiem PKP Intercity:

a) tanio

b) aby czerpać z tego maksymalną satysfakcję?

Odpowiedź jest bardzo prosta: nie jechać z tłumem. Wakacyjne wyjazdy i powroty to często wspomnienia zapchanych dróg i pociągów. Słynna pierwsza sobota wakacji, gdy „każdy wyjeżdża” i ostatnia niedziela, gdy „każdy wraca”. To samo działa w cyklu tygodniowym. Piątek i niedziela wieczorem są zawsze obłożone.

Gdy tymczasem jechałem na ostatnie wakacje, w wagonie bezprzedziałowym były poza mną 3 osoby, tak samo jak wracałem. Cisza, spokój, można rozłożyć się na dwóch siedzeniach i zamawiać jedzenie z Warsa (przynoszą).

Jedzenie w Intercity

W jaki sposób? Jadąc na wakacje wybrałem pociąg Warszawa-Wrocław w niedzielę rano. Wracając dwa tygodnie później, pociąg Wrocław-Warszawa, w sobotę wieczorem.

Ktoś powie, no ale ty tak możesz, bo masz firmę i w ogóle elastyczne godziny pracy. To oczywiście prawda, zresztą ostatnią sobotę przed wyjazdem miałem mocno zapracowaną. Ale jeśli wyjeżdżamy na dwa tygodnie, tak istotne jest czy jedziemy na 14 czy na 12 dni? Lepiej wyjechać nietypowo, niż mieć wakacje popsute przez korki.

Tak sielankowo wygląda wagon bezprzedziałowy:

Pusty wagon Intercity

Gdy zdarzyło mi się kiedyś nie dostać biletów na powrotny piątkowy pociąg z Wrocławia, albo gdy kiedyś z Poznania musiałem wracać w pierwszej klasie TLK z palaczami (bo tylko takie bilety zostały), zacząłem się zastanawiać czy naprawdę muszę? Czy muszę wracać wieczorem, zamiast np. przespać się w jakimś tanim hotelu i wrócić rano? Lubię jeździć pociągami. Dlatego tak planuję wyjazdy, aby jechać najbardziej komfortowo.

Wspomniałem: „tanio”. Ano, warto śledzić stronę Intercity, w szczególności dział „Oferty specjalne” w komunikacji krajowej i zagranicznej.

Do grudnia 2010 obowiązuje np. oferta „Super Bilet”, która pozwala kupić odpowiednio wcześniej bilety (z miejscówką) na każdy pociąg za 50 złotych. Oferta mało znana, mało promowana, a dostępna wyłącznie w kasach,  tylko wtedy gdy specjalnie poprosisz o Super Bilet. Ludzie często podróżujący o niej wiedzą i wykupują bilety odpowiednio wcześniej. Ale na mniej popularne trasy bilety dostaniesz na 5-7 dni przed wyjazdem. Mi się przynajmniej zawsze dotąd udawało. Przy obecnych cenach (II klasa Wrocław-Warszawa 118zł) zdecydowanie się opłaca. Ryzyka nie ma, bo bilet nawet na godzinę przed można zwrócić z potrąceniem 10%.

Vroo biega – część II: moje pierwsze 30 minut

sobota, 21 sierpnia 2010 12:04

Gdy zaczynałem biegać, czymś niewyobrażalnym wydało mi się, że ludzie tacy jak ja po prostu biegną pół godziny, godzinę, 5 kilometrów, 10, 20, 42… Gdy dowiedziałem się, że koleżanka (która zawsze była troszkę „przy kości”) pobiegła półmaraton, popatrzyłem na nią jak na istotę z innej planety.

Bo jak ktoś, kto ma problemy z przebiegnięciem dwóch minut (!) może myśleć o dłuższym bieganiu?

Odpowiedź opisałem w poprzedniej części – biegać wolniej, ale systematycznie. Znalazłem w końcu plan dopasowany dla siebie i go realizowałem.

Teraz miałem jednak dylemat: gdy przebiegłem ciągłe 20 minut, Skarżyński sugerował jeszcze 4 tygodnie przed końcowym biegiem na 30 minut, co uznawał za taki awans z zerówki do pierwszej klasy. Miałem już jednak tylko 2 tygodnie, a potem jadę w góry. Dlatego postanowiłem plany trochę skrócić, pobiec od razu dłużej – i dzisiaj mi się udało.

Pobiegłem tym razem po raz pierwszy nie w lesie, a chodnikiem wokół osiedla. Może i twardsze podłoże (ciekawe co powiedzą jutro kolana), ale biega się wygodniej niż po lesie, bo nie trzeba tak mocno patrzeć pod nogi. Kto chętny, może sobie zobaczyć mój bieg na stronie Garmina. ;-)

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że 30 minut ciągłego biegu jest czymś śmiesznym dla kogoś kto regularnie biega – to tak jakby dziecko chwaliło się nauczeniem tabliczki mnożenia, albo dodawania w słupkach. Ale czy dzieci (które same chcą się uczyć, a nie są do tego zmuszane) się tym nie cieszyły? Niech więc będę przez chwilę takim dzieckiem. :-)

Bardzo mi pomógł GPS z pulsometrem. Miesiąc temu kupiłem Garmin Forerunner 305 i wymawiałem sobie: nie biegasz jeszcze 30 minut a kasę na gadżety wydajesz… Obiecałem sobie, że jeśli biegać przestanę, to puszczę go na Allegro. Czego dowiedziałem się dzięki mojej 305-ce:

  • Że nadal biegam za szybko! Robiłem wtedy 3×7 minut i pod koniec każdego odcinka byłem już mocno zmęczony. Mogłem zwolnić, a potem sprawdzić, że kolejny bieg już łatwiejszy.
  • Zobaczyłem jaki jest związek mojego truchtania z pulsem. Na początku puls mnie przeraził. Większą część biegu robiłem powyżej 170 uderzeń/minutę, a końcówki już powyżej 180, co jest dla mnie poziomem 95% maksimum. Nic dziwnego, że się męczyłem i bałem że tych głupich 7 minut nie ukończę! Biegając teraz trzymam się pulsu 160-170, przekroczony jest już tylko pod koniec.
  • Że GPS to niesamowita technologia, oglądanie swoich biegów czy wędrówek (wziąłem go też na 2 godziny z kijkami) na mapie i analizowanie ich przebiegu jest bardzo motywujące.

Kolejna pomoc – mówiłem że jestem gadżeciarzem? – to ipod shuffle, którego prawie nie czuć, a jednak z muzyką biega mi się lepiej. Bez niej liczyłem każdy krok i myślałem „jeszcze jeden, jeszcze jeden”, a słuchając np. 20-minutowego „Gates of Delirium” nie zwracam uwagi na mijający czas.

Zrobiłem 30 minut, jestem niesamowicie szczęśliwy. 30 minut to nie tylko bieg. To ćwiczenie i ciała i ducha, systematyczności wstawania o 7 rano i wychodzenia, nawet jeśli pogoda nie taka i nastrój paskudny.

Teraz jadę na wakacje, butów do biegania jednak ze sobą nie zabiorę, bo niestety, odezwały się już kolana, a po górach i tak czeka mnie sporo łażenia. Gdy wrócę, spróbuję jeszcze wydłużać dystans, tak aby biec około godziny. Te 30 minut zrobiłem w tempie 7:10min/km, co jest w zasadzie truchtem, nie biegiem. Ale powoli będę się poprawiał, tak sądzę. :-)

Podsumowanie, które wkleiłem na forum na bieganie.pl, gdzie początkujący piszą o swoich osiągnięciach:

1. Chcę podbudować wszystkich, którzy dopiero zaczynają i to z takiego poziomu jak ja. Zazdroszczę ludziom, którzy takie 30 minut mogli przeszurać od razu, ale każdy ma swoje cele i możliwości. Ścigamy się sami z sobą.

2. Jeśli wybrany plan nie działa, trzeba go zmienić. Nawet plany dla początkujących są bardzo różne i zakładają różny poziom wyjściowy, jak też szybkość adaptacji do wysiłku. Skarżyński w wersji dla „kompletnych zer” zalecał zaczynanie od 20 minut samego marszu (co ominąłem, bo chodzę dość dużo). Z drugiej strony jeśli coś już dla nas nie jest wyzwaniem, to czemu nie przeskoczyć jakiegoś szczebelka planu?

3. Jeśli z jakiegoś powodu bieganie nam nie idzie (i obawiamy się, że biegamy za szybko lub za bardzo się forsujemy) – pulsometr czy GPS może pomóc. W końcu nawet jeśli nie będziemy biegać regularnie, to taki sprzęt da się sprzedać z niewielką stratą na allegro. A oglądanie i analiza swoich osiągnięć w Sport Tracks jest naprawdę motywująca.

4. Warto czytać! Zwierzenia podobnych jak my nas motywują, a artykuły wskazują na to co można robić lepiej. Trochę jako forma wdzięczności wobec pana Skarżyńskiego, nabyłem na jego stronie książkę „Biegiem przez życie”, tam faktycznie jest sporo podpowiedzi, no i program ćwiczeń rozciągających/siłowych na DVD.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: