VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Internet i blogi:

Na co pójdzie twój 1%?

poniedziałek, 2 marca 2009 22:59

Dlaczego tak wiele organizacji starających się o 1% ukrywa jak tylko może sprawozdania finansowe na swoich stronach internetowych, albo ich w ogóle nie publikuje?

Wypełniałem dzisiaj roczny PIT dla rodziców (swoim, z racji konieczności dopłaty zajmę się w kwietniu). Podobnie jak w roku ubiegłym stanął temat wyboru organizacji na którą wpłacimy 1%. Zacząłem sprawdzać te, które znałem. I zdziwienie. Fundacja Sue Ryder – ostatnie sprawozdanie z 2006. Caritas mojej diecezji – sprawozdania żadnego nie ma. Wreszcie zacząłem oglądać te które sprawozdania miały. Sprawdzałem właściwie jedno – ile % przychodów idzie na działalność statutową, a ile na administrację, np. wynagrodzenia albo utrzymanie biura. Czasami na administrację idzie tyle samo co na działalność…

Ostatecznie wybrałem „Stowarzyszenie Hospicjum Domowe”, koszty wynagrodzeń mają niewielkie, może dlatego że opierają się na pracy wolontariuszy.

Uzupełnienie: kolega zasugerował, że lepiej przeznaczyć 1% bezpośrednio na ośrodek Hospicjum Domowe (informacje na ich stronie) niż podane wyżej stowarzyszenie, które na niego zbiera środki.

Cztery i pół roku z wolniejszym laptopem

poniedziałek, 12 stycznia 2009 18:44

W czerwcu 2004 kupiłem sobie pierwszego i jak dotąd jedynego laptopa. Używałem go przez pierwsze 2-3 lata, teraz korzystam rzadko, wyjęcie go na takiej Auli, czy innej konferencji byłoby sensacją towarzyską. Zresztą bateria jest do wymiany.

Laptop działa jednak dobrze, postanowiłem go więc trochę zrewitalizować i oddać mojej mamie. Dokupiłem pamięci, dwukrotnie ją wymieniając, bo pierwsza nie pasowała, druga była wadliwa, teraz wszystko co ważne zgram, sformatuję i przeinstaluję.

I dopiero teraz zauważyłem dziwną rzecz. Przy starcie zgłaszana szybkość zegara procesora to 2 Ghz, a pod Windows 1,4 Ghz. Hmm, może tak musi być? Sprawdziłem tabele w internecie. Procesor Athlon XP-M 2400+ powinien mieć 2 Ghz. O co chodzi? Już chciałem zadać pytanie na paru listach dyskusyjnych, aż coś mnie tknęło.

Zarządzanie energią!!!

Panel sterowania ->Opcje zasilania.

Okazuje się, że jeśli ustawienie jest „Przenośny/Laptop”, wtedy procesor chodzi wolniej! Przyspiesza tylko przy jakiś zadaniach wymagających pełnej mocy. Bo to pozwala oszczędzać energię w baterii. Ale pomyślmy. Jeśli używamy laptopa głównie po podłączeniu do sieci – po co nam to ustawienie. Przełączam na „Stacjonarny” i procesor cały czas chodzi pełną parą. Różnicę zauważyłem od razu.

Pierwsze kroki z blipem

wtorek, 9 grudnia 2008 14:10

Jeśli słyszałeś już dużo o blipie, albo czytałeś na przykład tę moją notkę,możesz pomyśleć że warto spróbować.

Poniższy przewodnik może pomóc w rozpoczęciu zabawy w blipowanie. :-)

Uwaga: warto od razu po włączeniu filmu przełączyć na pełny ekran (ikona w prawym dolnym rogu), bo inaczej nie będzie wiele widać.

7 lat temu: koncerty mojego życia

niedziela, 26 października 2008 23:40

7 lat temu, 26 października 2001 odbył się koncert mojego życia. Zespół Yes w Spodku. Dzień później, 27 października ten sam Yes na Torwarze. Pierwszy koncert mnie zachwycił, drugi zachwycił tak że rozbił. Nie mogłem się pozbierać przez parę tygodni.

Tak zacząłem kiedyś swoją recenzję na Yesomanii.

"This high is shining brightly
Brighter than before"

Zaraz rozpocznie się Rytuał.

Wokół przyjazne twarze Yesomaniaków, niecierpliwych, czekających
na coś, czego jeszcze nie mogą sobie uświadomić. Mało kto na sali
pewnie wie, CO zagrają. Ktoś liczy na Ownera, kto inny na
powtórkę roku 98, tylko jednostki znają nową płytę.

Wchodzi orkiestra. Krótka uwerturka z towarzyszeniem Brislina (a
ten kiedy się pojawił?), wstęp do Give Love Each Day, wreszcie
oszałamiający krzyk widowni, weszli, ptaszki, TEN RIFF. Close To
The Edge.

Więcej nie chciałbym pamiętać.

Nie chciałbym pamiętać, jak zagrali, bo będzie to już skażone.
Tym na co akurat zwracałem uwagę, tym co przeczytałem w Waszych
recenzjach, tym co usłyszę na bootlegach.

Wręcz boję się teraz posłuchać jakiegokolwiek utworu Yes.

(czegoś słuchać trzeba, od dwóch dni katuję w zamian The Police,
szczególnie te wczesne punkowo-regałowe kawałki)

Aby jak najdłużej utrzymać to wrażenie, te uczucia, jakie mną
zawładnęły na dwóch najlepszych koncertach mojego życia.

Pierwsze utwory z Magnification, które puścił Marek M. odwożący
mnie do domu sprawiały mi autentyczny ból - coś we mnie
krzyczało: nie, to zupełnie nie to, każ mu to wyłączyć,
profanacja zupełna...

Yesomania Delirum? Krańcowy etap naszej ukochanej choroby?

Zgodzę się w zupełności z tym co napisał .marek na temat
wyczerpania, wyeksploatowania - dopiero teraz sobie zdaję sprawę,
co się działo ze mną po koncercie warszawskim. Przecież
nieprzespane noce już mi się nieraz zdarzały, tym razem jednak to
właśnie Yes zwalił mnie z nóg.

Gdy porwała nas fala dźwięku otwierająca CTTE, wymieniłem krótkie
spojrzenie z Markiem. Obaj już chyba wiedzieliśmy, że czeka nas
koncert życia. A przecież mogło nie być tak wspaniale. Parę dni
przed koncertami słuchałem sobie yessymfonicznego bootlega z
Vancouver, a także znanych nam wszystkim Masterworksów z Holmdel,
konfrontowałem 'dostojne' wykonanie Gates of Delirum z
szaleństwem z płyty Yesshows i mówiłem sobie: nie łudź się, to
już przecież starzy ludzie. Zagrają ładnie, poprawnie, łezka się
w oku zakręci, będzie przyjemnie. Nie doceniłem ich.

Po Torwarze byłem co chwilę pytany: który z koncertów wypadł
lepiej? Nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie.

Spodek smakowałem, przyglądałem się nieco chłodniejszym okiem,
mając świadomość, że to samo obejrzę dnia następnego. W Warszawie
z kolei dałem się całkowicie ponieść emocjom, wzlatując z
muzyką. W Katowicach pozwalałem sobie na chwile wytchnienia,
ograniczając swój odbiór And You And I, Perpetual Change oraz
solówki Howe'a. W Warszawie rzuciłem się na wszystko bez
opamiętania, wiedząc, że być może jest to mój trzeci i ostatni
koncert Yes.

I co dziwne, mogę się w zasadzie zgodzić z tym co wtedy pisałem. Te koncerty były jak cezura. Nigdy już nie czekałem niecierpliwie na żaden koncert, nigdy też nie wychodziłem oszołomiony mówiąc o koncercie życia. To minęło 26 i 27 października 2001. I co z tego, że ten właśnie Yes przyjechał jeszcze dwa razy do Polski. To już nie było to, mimo że w 2003 udało mi się spotkać z muzykami, a z samym Jonem Andersonem ponownie w 2005. To zachłyśnięcie się muzyką nie byłoby bez paru rzeczy.

Po pierwsze odkrywając Yes w 1994 nie domyślałem się, że kiedyś będzie w ogóle mi dane być na ich koncercie. Przecież zespół w zasadzie już nie istniał, a jeśli istniał, to był gdzieś daleko. Jaka Polska, jaka Warszawa? Nie przypuszczałem, że będzie mnie stać żeby wybrać się na koncert do Stanów. Podobne uczucia przeżywało wielu z nas. Dokładnie to pisał Marek Jedliński w poście do grupy NFTE w 1996 roku, opisując początek swojej – wówczas piętnastoletniej! – przygody z Yes:

I’ve never seen a Yes concert – they have never played in Poland, probably never will; and I have known only one Yes fan in person. None of my friends will admit to so much as having heard Close To the Edge – while many of them are devoted fans of Genesis, King Crimson and other progressive bands. Feels strange. Anyway, here’s my Yes story, with a twist.

Podobnie sądziłem i ja, choć w przeciwieństwie od Marka musiałem czekać na koncert tylko 4 lata. W roku 1998 Yes po raz pierwszy przyjechał do Polski. I co? I nie było stać mnie na bilet. Nie wiem jakie modły zostały wysłuchane, ale bilet wygrałem w konkursie organizowanym przez GW. I poszedłem. I szok. I zobaczyłem, że FANI YES potrafią wypełnić całą salę kongresową, że potrafią (prawie) wypełnić cały Spodek, jak w 2001.

I co niesamowite, niedługo później, dzięki Internetowi zaczęliśmy się wszyscy poznawać, spotykać, wymieniać płytami, uświadomiliśmy sobie, że nie jesteśmy sami. A ja założyłem polski serwis na temat Yes i listę dyskusyjną, gdzie w gorących czasach było po 100 maili dziennie.

Po drugie – gdyby nie to, że wtedy zespół postanowił wrócić do epickich form z lat 70. do utworów po 20-30 minut. Wtedy – z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej i dynamicznego młodego klawiszowca, Tony’ego Brislina zagrali 3 takie utwory:

1. „Close To The Edge” – na sam początek. Tytułowy utwór z płyty, którą uważa się za najlepsze dokonanie Yes. To musiało walnąć.

2. „Ritual” – z ukochanej (i znienawidzonej) przez wielu płyty „Tales From Topographic Oceans”. Którą zespół nagrał wbrew wszystkim trendom rynku, na której wydłużył . I która i tak weszła w swoim czasie na pierwsze miejsce list sprzedaży. Na krótko. Ludzie posłuchali i zaczęli się od Yes odwracać. Bo na TFTO zespół przekroczył granicę, której nawet ówczesna gwiazda nie mogła przekraczać. Zaoferował muzykę tak niesamowicie skomplikowaną i pochłaniającą słuchacza, że normalny fan nie był w stanie tego przyswoić. Po latach nawet muzycy Yes byli pełni wątpliwości co do tej płyty. A jednak w latach 90. wrócili z dwoma najbardziej udanymi utworami z tej płyty. I okazało się, że ci fani, którzy do dziś przetrwali – przede wszystkim czekają na nie.

3. „Gates of Delirium” – ostatni utwór wielkiego Yes będący dźwiękową interpretacją „Wojny i Pokoju”. Z niesamowitą bitwą, z KRZYKIEM Andersona, który przecież zwykle śpiewa słodko i „anielsko”. To było ostatnie szaleństwo – potem zespół musiał się dostosować do realiów rynku coraz bardziej zdobywanego przez disco i punk.

Maciek – kolega z Yesomanii pisał po koncercie:

Ale to co nastapiło potem przeszło moje najsmielsze oczekiwania. W
Katowicach Jon opowiedział że chcieli zagrać utwór który byłby „wild and
wacky”. Że utwór ten jest ciągle aktualny, bo jest on protestem przeciwko
wojnie. Nie umiem powtórzyc dokładnie tego co Anderson powiedział. Ale chyba
naprawdę zrozumialem Gates Of Delirium. Boże! To chyba był ten utwór który
chciałem usłyszeć przez całe zycie. Nawet cały koncert mógl składac sie
jedynie z tego utworu.

Za każdy z tych utworów dałbym się pociąć. A nie tylko. Bo przecież był jeszcze genialny finał z „I’ve seen all good people”, gdy wszyscy już tłoczyli się pod sceną, tańczyli i śpiewali razem z Jonem. I „Starship Trooper” z solówką która mogłaby się nie kończyć.

Jeśli tylko zapominam Spodek i Torwar 2001 – to wystarczy że włączę DVD „Yes Symphonic” – nie z Polski, a z Holandii miesiąc później. Ale wrażenia podobne.

Mija teraz 10 lat od czasu gdy zacząłem prowadzić serwis Yesomania. I ta strona też ma dwa etapy – pierwszy do 2001 gdy regularnie ją uzupełniałem i drugi – po tej dacie – gdy po umieszczeniu recenzji ostatniej studyjnej płyty Yes oraz relacji koncertów nie umieszczałem już prawie nic. Nie, żeby nic się nie działo. Ale w zasadzie – nie odczuwałem takiej potrzeby. Moja miłość do Yes od 2001 jest już zupełnie spełniona. Zająłem się czym innym, dzisiaj też słucham innej muzyki, często bardzo od Yes odległej. Ale… jeśli pragnę powrócić do muzycznego nieba, siadam sobie wygodnie i uruchamiam jedną z płyt. Albo któryś z koncertów. Dźwięki które znam na pamięć. Jak usta ukochanej kobiety. W przeciwieństwie do kobiet Yes nie zmienia się, nie ma humorów i nie odchodzi.

I jeszcze jedne wrażenia z koncertu, znów Marka:

Jak sie czujecie? Bo ja czuje sie _wyeksploatowany_. Nie tylko fizycznie
(podroze, brak snu), ale emocjonalnie. I tak powinno byc. Tak powinien
zadzialac **rytuał**. Sa jeszcze w zyciu czlowieka momenty, ktore
sprowadzaja takie poczucie pelnego doznania i opadniecia z sil, ale
ewentualne przyklady moge podac raczej na liscie -ot :-)))

I Renata też z Yesomanii: (pozdrawiam jeśli nadal czytasz bloga :-))

Trudno mi w ogóle zwerbalizować swoje odczucia. Osoby postronne,
pytające mnie o koncerty są zawiedzione moimi lakonicznymi
odpowiedziami wnioskują błędnie, że widocznie jestem zawiedziona.

Bo jak można opisać komuś , kto tego nie przeżył ten kalejdoskop
uczuć i stanów emocjonalnych?

I ponownie Maciek:

To momenty które zapamiętam do końca zycia. To co napisałem to jedna
milionowa, jesli nie mniej, tego co przezyłem. Tego czegos nie odda się
niczym. words never spoken have the strongest resounding, nie pisze juz nic
więcej.

Główny ekonomista Bankier.pl radzi

wtorek, 14 października 2008 15:56

Artykuł na stronie głównej portalu Bankier.pl: Jak ratować zdolność kredytową w czasach kryzysu? Napisał go nie byle kto, bo główny ekonomista portalu. Cóż radzi ludziom, którzy starają się dotrzymać kroku rosnącym odsetkom i wymaganiom banków?

I na sam koniec pozostaje nam pozostaje jeszcze „wiara i optymizm”, że damy sobie radę.

Doskonale wartość takich rad ujął jeden z komentujących.

Ludzie muszą z czegoś żyć, a pisanie jest lżejszą pracą niż ręczne kopanie rowów melioracyjnych. I napewno przyjemniejsze niż grzebanie po śmietnikach.

Zamiast czytać głównych ekonomistów plotących rzeczy oczywiste, dobrze poczytać jest blogi ludzi, którym nikt za pisanie nie płaci, a jednak mają różne sensowne rady. Polecam np. Dwa Grosze, albo the Simple Dollar.

Analfabetyzm wordowy

piątek, 22 sierpnia 2008 08:34

„Obsługa komputera: Word, Excel – bardzo dobrze”. Tak wygląda 80% CV ludzi aplikujących na stanowiska biurowe. Niestety w większości przypadków ta „obsługa” ogranicza się do umiejętności włączenia obu programów.

Na przykład znajomość stylów. Nie wyobrażam sobie pisania większych tekstów – takich powyżej 50 stron, bez używania stylów i wiedzy jak ich używać. Dla większości społeczeństwa wiedza ta ogranicza się do zaznaczenia że coś jest nagłówkiem lub nie. To, że można na przykład zmienić style każdego z nagłówków, że można je numerować, że można np. wymuszać przełamanie strony – jest dla większości autorów prac magisterskich wiedzą tajemną. W efekcie powstają może i dokumenty mądre, ale niechlujne. Jeszcze gorzej w pracy. Czytam rozmaite opracowania, analizy, audyty, które do mnie trafiają i widać, że autor nijak nie zatroszczył się, aby to miało jakiś wygląd. NIe chciał? Nie miał czasu? Nie umiał? No raczej to ostatnie.

Czy powinni uczyć tego w szkole? Oczywiście. Zajęcia „z worda” ma już teraz prawie każdy – ale potem idą na studia czy do pracy i zapominają. A uczyć się? Worda? Przecież to podobno oczywiste?

Co z vrooblogiem po mojej śmierci?

niedziela, 27 lipca 2008 00:30

Temat brzmi trochę dramatycznie, ale przedstawia interesujący problem, który dyskutowany jest na forum GoldenLine.

Aktywny w internecie człowiek umiera. Zostają po nim blogi, profile w portalach społecznościowych. Marta Klimowicz pisze:

Nie mogłam nie pomyśleć o tym, co dzieje się z całym naszym sieciowym bagażem, kiedy umieramy. Dawniej nie było takich problemów, długi i niepotrzebne graty dziedziczyły po prostu odpowiednie osoby. Na nie spadał również ciężar informowania znajomych o śmierci, ewentualne zgłaszanie do urzędów etc. Dziś jednak powszechnie wiedziemy swoje życia również w internecie, zawierając tam znajomości, gromadząc kontakty, pisząc blogi, publikując wiersze etc., wytwarzając coraz większą liczbę słabych więzi.

Czy blog zniknie z internetu z tak prozaicznego powodu, jak ten, że skończy się abonament za hosting i domenę? Czy nikt też nie poinformuje o tej śmierci na blogu, a przypadkowi czytelnicy będą się zastanawiać: „czemu on nie pisze?”… Wszystkie hasła oraz informacje o serwerach mam zapisane w jakiejś formie w komputerze, więc to kwestia tego by ktoś tymi sprawami się zainteresował. Zresztą hasła to kwestia wtórna – jestem pewien że przy takich przypadkach dałoby się uzyskać dostęp. O ile miałby kto to zrobić.

Gdybym w jakiś sposób spodziewał się tej śmierci to pewnie bym kogoś poprosił choćby o umieszczenie informacji o moim odejściu, może i załatwiłbym przedłużenie domen, hostingów itd. A może bym też uznał, że wobec wieczności blogi to mało istotna sprawa.

W przypadku śmierci nagłej, a taka w okresie swojej blogowej kariery raz o mało mi się nie zdarzyła – wszystko po jakimś czasie zniknie. Choć jeśli któryś z czytelników uznałby to za potrzebne, uruchomiłby stronę z mirrorem.

Coś jeszcze. Maksyma „non omnis moriar” ma chyba jednak dzięki Internetowi większą szansę realizacji niż kiedykolwiek. Co pozostawało po człowieku, który zmarł sto lat temu? Jeśli nie tworzył, nia piastował żadnego stanowiska, nie zapisał się w pamięci zbiorowej – nie był nigdzie uwieczniony. Pamiętała go tylko najbliższa rodzina, lecz z trwalszych śladów pozostawał nagrobek, może jakieś listy. Wiek XX przyniósł fotografie, które pozwoliły zatrzymać wspomnienia. Teraz można zatrzymać to co ta osoba robiła, pisała, mówiła – także w przypadku szarego człowieka, który zostawia swoje ślady w sieci.

Swoją drogą – różne sieciowe archiwa, jak cache Google i serwis Web Archive już teraz pomagają odzyskać to czego już nie ma. Podejrzewam, że w przyszłości zostanie to jeszcze bardziej rozwinięte – czytelnik internetu będzie mógł cofnąć się do każdej jego chwili w przeszłości i bez problemu czytać strony sprzed 10 lat…

VrooBlip

poniedziałek, 21 lipca 2008 19:41

VrooBlip

Dałem się złapać. Od paru tygodni używam Blipa i cierpi na tym m.in. ten blog, bo łatwiej często jest wrzucić dwa zdania tam niż całą notkę tu.

Czym jest blip? Powiedziałbym, że to opisy na GG które widzi pół świata, coś między mikroblogiem, czatem, no i powiadamiaczem. Więcej na prezentacji:

view presentation (tags: pomoc blip)

Przekonały mnie do blipa tagi – czyli możliwość śledzenia wszystkich opisów na dany temat. Na przykład do tagu #warszawa zaglądać warto aby śledzić, w której dzielnicy już pada, a w której jeszcze nie. :-) Albo aby obejrzeć najnowsze zdjęcia z różnych miejsc. Taki trochę kanał na ircu, choć oczywiście to nie to.

A oto mój bliplog i kokpit na blipie. Jeśli ktoś się nie boi, że go wciągnie, to zapraszam. :-) A jeśli nie chcecie tam zachodzić, w prawej kolumnie od paru dni są najnowsze wieści z mojego Blipa.

15-16-17

piątek, 13 czerwca 2008 06:15

Zestaw newsów ze strony głównej wiadomości Onetu:

  • Żona posiedzi 15 lat za krycie męża-terrorysty
  • Gang złodziei aut: 16 Polaków zatrzymanych
  • 17-latek oskarżony o zabójstwo dwóch Polaków

Zabójstwa, terroryzm, zatrzymania i gangi. Media próbują nas przekonać, że tak właśnie wygląda rzeczywistość.

Trzeba czasami bardzo się pilnować, aby choć na chwilę im nie uwierzyć.

Naprawdę uzależnieni od Internetu

piątek, 30 maja 2008 00:16

Dziś po raz kolejny byłem na spotkaniu Aula Polska, gdzie różni ludzie, którzy chcą coś opowiedzieć powiedzenia na temat różnych przedsięwzięć internetowych mają swoje 5 lub 10 minut. Dzisiaj wystąpienia się wydłużyły, ale ja nie o tym.

Zastanowił mnie nowy trend wśród widzów takich spotkań. Prezentacje są krótkie, szybkie i ciekawe. Prezentujący mówi, pokazuje slajdy, rozmawia z ludźmi. Ale mniej więcej 10-15 osób trzymało wciąż na kolanach swoje laptopy i coś robiło. Albo przeglądali pocztę, albo czytali RSS, albo przeglądali strony, albo wpisywali bieżące wrażenia na blip.pl. Nie podglądałem, ale w tłoku i przy dużych ekranach (nie mówiąc o dużym kącie widzenia) wszystko widać.

Czy przez 40-60 minut (tyle trwa cała „wystąpieniowa” część Auli) nie można się powstrzymać i odłożyć wreszcie tego komputera? Na innym spotkaniu z serii Bootstrap widziałem kiedyś jeszcze bardziej ekstremalny obrazek. Był tłok, wiele osób stało. Uczestnik zmuszony przez nieznane siły do zablipowania tego co akurat widzi, wpisywał notkę jedną ręką, drugą trzymając za ekran laptopa.

To jest dla mnie ewidentne świadectwo, że już jestem o pokolenie do tyłu. :-)  Ludzie o parę lat tylko młodsi ode mnie nie chcą tracić ani sekundy czasu. Jeśli mogą słuchać wystąpienia i coś robić, robią to. Jak najwięcej zmieścić w jednostce czasu, jak najszybciej, natychmiast.

Choć ja z drugiej strony czasami nawet czas w windzie wykorzystuję, aby otworzyć swój telefon i przeczytać następne dwa-trzy ekrany z aktualnej książki. :-)


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: