VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Fotoblog:

Zdjęcia robione przy różnej okazji

Fotograf otwarty i jego rozmówcy

niedziela, 6 czerwca 2010 22:23

Odnoszę wrażenie, że posiadanie aparatu fotograficznego na szyi sprawia, że ludzie chętniej mnie zaczepiają i… zaczynają rozmawiać.

Jak pani ze sklepu w przejściu podziemnym przy Placu na Rozdrożu, która zauważyła, że robię zdjęcia słynnemu rzędowi koszy na śmieci.

Rząd koszy na śmieci

Dowiedziałem się m.in. tego, czego redaktor Wyborczej się nie dowiedział, mianowicie – że z koszy korzystają głównie pracownicy sklepów, a nie przechodnie. Na to dołączył się przechodzący pan, że i tak papierki leżą na ziemi, o proszę, ten papierek.

Albo wczoraj w lesie przy lokalnym stawie. Spotkałem pana, który widząc że robię zdjęcia zaczął opowiadać, że on tam od kilkudziesięciu lat przyjeżdża na rowerze i jak okolice Starej Miłosnej wyglądały kiedyś. Jako że miał gadane i opowiadał ciekawie, chyba z pół godziny staliśmy sobie i rozmawialiśmy, choć zeszło w końcu na politykę i obserwacje z dzisiejszych Niemiec. :-)

Albo pan dzisiaj spotkany w metrze. 60 lat na karku, rower szosówka i opowieści o tym jak to kiedyś Zenitem światło ustawiał.

Z reguły to ludzie starsi, wyczuwający okazję do rozmowy. Co ciekawe, odnoszę wrażenie, że to ci starsi są często bardziej otwarci niż młodzi, zamknięci w swoich sprawach, podejrzliwi i nieufni. Wciąż nie mam śmiałości, aby pytać ludzi o pozwolenie na zrobienie im zdjęcia. Nie popatrzą na mnie dziwnie? A po co mu? Albo stwierdzą, że są niefotogeniczni. A broń Boże dziecko fotografować, to od razu do Kid Protect zgłoszą.

Pozostaje więc robienie fot z ukrycia, co oczywiście może powodować kłopoty z publikacją, ale tak wszyscy robią. :-)

Tu na przykład pan z Huty Warszawa powracający z dzisiejszej mszy beatyfikacyjnej ks. Popiełuszki.

I całkowicie nieruchoma żyrafka z żoliborskiego lokalu dla dzieci i rodziców, gdzie zaszedłem dziś z koleżanką, a ta – zgodnie z konwencją miejsca – opowiadała mi o szkolnych sukcesach jej córki.

Trochę więcej zdjęć z dzisiejszego spaceru po Żoliborzu.

Blurb – moja pierwsza fotoksiążka

niedziela, 23 maja 2010 12:14

Ostatni rok uczy mnie dużo w dziedzinie fotografii cyfrowej. Najciekawsze jest to, że co chwilę odkrywam obszary, których wcześniej nie byłem wcale świadomy. Na przykład fotoksiążki.

Gdy już porobiłem trochę zdjęć, pomyślałem, że warto będzie zamówić odbitki. Jednocześnie nie byłem zadowolony z prezentacji odbitek ze swojego starego aparatu – zdjęcia w formacie 15×10 jedno pod drugim, w albumie strona za stroną są nudne. No a ręczne podpisywanie to już w ogóle XIX wiek. Pomyślałem, że będę zamawiał większe odbitki i poszukam albumu do wklejania. Przeglądałem jednak Allegro i całkiem przypadkowo znalazłem coś co nazywa się „fotoksiążką”. Zamiast robić odbitki, robi się od razu książkę. Od razu stwierdziłem, że to coś dla mnie.

Większość fotoksiążek przygotowuje się następująco: ściągamy program, do którego wrzucamy zdjęcia i układamy je w różnych szablonach, potem gotowy plik wysyłamy do firmy, ta zaś nam drukuje fotoksiążkę. Nie jest to tanie. Książki na papierze fotograficznym kosztują koło 200 złotych, tańsze są na papierze normalnym.

W Polsce jak się okazuje popularne są fotoksiążki firmy CEWE, które można zamówić np. w Empikach czy Foto Jokerze. Ja zdecydowałem się na amerykańską firmę Blurb, która w stosunku do CEWE ma konkurencyjne ceny, a przesyłka do Polski kosztuje 5 euro. Blurb jest dosyć popularny wśród uczestników forów fotograficznych, istnieje nawet grupa na Flickrze, gdzie ludzie dzielą się swoimi doświadczeniami. Jeśli ktoś chce, może nawet na swoich albumach zarabiać, bo każdą wrzuconą książkę można wystawić na sprzedaż.

Sprzedawał nic nie będę, ale doświadczeniem się podzielę.

Na pierwszy ogień poszło ponad 200 zdjęć z Berlina z listopada ubiegłego roku. Blurb daje program BookSmart, dzięki któremu możemy sobie ułożyć w różny sposób te zdjęcia i ewentualne podpisy. Dość łatwo można robić własne szablony.

Wygląd programu Book Smart

Zrobiłem (co mi zajęło ładnych parę godzin), wysłałem i zapłaciłem 130 złotych z przesyłką do Polski. Te 200 zdjęć zmieściło mi się na 90 stronach formatu 20×25. Wybrałem też twardą okładkę z obwolutą i zwykły papier (135 gram). Różne opcje są w cenniku Blurba. Najtaniej wychodzi jeśli wybierzemy ceny w funtach, choć przeliczanie na euro przy płatności kartą częściowo i tak to niweluje.

Po ponad 2 tygodniach od zamówienia książka dotarła.  Modny ostatnio „unboxing” udokumentowałem zdjęciem:

Okładka książki Blurb po rozpakowaniu

Pierwsze wrażenie jest niesamowite – za cenę niewiele większą niż w księgarni mam swój własny album.

Strona albumu blurb

Drugie wrażenie już nie jest takie idealne.

Przede wszystkim porażką jest rozdzielczość. Raster jest bardzo duży, brzydki i nieregularny. Widać to szczególnie na zdjęciach, które w oryginale były ciemne i trochę zaszumione. Przykładowy fragment fotki z berlińskiego S-Bahn:

Fragment zdjęcia dość ciemnego i z szumem, który jednak jest niewidoczny przy zmniejszeniu

Zaraz, gdzie ten szum? W zmniejszeniu go nie widać. Ale niestety Blurb sobie z tym nie poradził:

Przykład wyraźnego rastra z albumu

Niektóre zdjęcia wyglądają jakby były robione komórką, a nie lustrzanką. Z drugiej strony jeśli patrzymy na zdjęcia z pewnej odległości, nie jest aż tak źle.

Można powiedzieć, że jakość wydruku jest podobna jak w drukowanych magazynach. Będzie to oczywiście uproszenie, bo te różnią się między sobą, choćby też papierem. Dlatego porównałem fotoksiążkę Blurb z trzema pismami:

  • Teraz Rock – Blurb ma podobną rozdzielczość, papier lepszy
  • Newsweek – Blurb ma lepszą rozdzielczość i papier (Newsweek ma miejscami duże przebarwienia i przebicia – efekt cienkiego papieru)
  • NPM (Magazyn turystyki górskiej) – podobna rozdzielczość i papier.

Różnicę stanowi jednak ten raster – w gazetach jest bardziej regularny i mniej widoczny. Dlatego też zdjęcia z Teraz Rocka i NPM wydają się ostrzejsze.

Trochę uwag miałbym też do koloru – chyba za mało czerwonego, za dużo żółtego, niebieski ma zielonkawy odcień, którego nie widziałem u siebie na komputerze – tu oczywiście winę może ponosić kalibracja mojego monitora.

Czy zamówię kolejną książkę? Mam dylemat. Bo album mimo podanych wad stanowi wspaniałą pamiątkę i zaglądał do niego będę chętniej niż do pojedynczych odbitek. Czy polscy producenci (np. CAWE) mogą mieć lepszą jakość za te same pieniądze? Głosy z forów dyskusyjnych mówią jasno: nie ma szansy.

Może po prostu za dużo wymagam? Z paru wybranych fotek mogę sobie zrobić duże odbitki i cieszyć się jakością, a tutaj jest po prostu książka, w której nie ma sensu dawać 5 zdjęć na stronę, lepiej jedno duże. No i dobór zdjęć powinien być bardziej restrykcyjny – już wiem mniej więcej co wypada słabo.

Inne polskie recenzje serwisu Blurb.com:

A czy Wy macie jakieś doświadczenia z fotoksiążkami? Będę wdzięczny za komentarz.

Fotorefleksje

piątek, 16 kwietnia 2010 22:37

Zabawne, że dokładnie rok temu narzekałem na przeziębienie i pisałem o układaniu zdjęć. Przez ostatnie parę dni też mnie jakaś infekcja wyłączyła z normalnej pracy (a ściślej, ograniczyła ją do paru godzin dziennie, bo na więcej nie mam siły), więc przeglądam zaległe zdjęcia.

Niewątpliwie do pogorszenia się mojego stanu przyczyniło się to, że wczoraj wybrałem się pod Pałac Prezydencki. Pod Pałac idzie się ostatnimi dniami w trzech celach: albo stanąć w kolejce, albo zostawić znicz, albo robić zdjęcia. Ja robiłem to trzecie i przyznaję, że było mi głupio. Tu ludzie stoją, mocno zmęczeni po 6 czy 8 godzinach stania, a chodzą wokół nich tacy jak ja i trzaskają. Kupiłem w poniedziałek teleobiektyw, więc całe szczęście nie musiałem blisko podchodzić.

Wybrane zdjecia są na Picasie.

No, ale miało być o fotorefleksjach. Aparat cyfrowy mam od 6 lat, od 9 miesięcy lustrzankę. Nie mam wcześniejszych doświadczeń analogowych, bo przypadkowe fotki komunijną smieną trudno uznać za cokolwiek.

Pierwsza refleksja to samokrytyka. Oglądam dziś zdjęcia sprzed 4-5 lat i stwierdzam, że co drugie źle skadrowane, źle oświetlone, że na pewno bym dzisiaj z tego nie zrobił odbitki. Co więcej, gdy zacząłem się poważniej bawić lustrzanką i odkryłem coś takiego jak dystorsje i winietowanie – to teraz błędy te widzę na każdym starszym zdjęciu na szerokim kącie. :-) I cierpię, że zdjęcia z gór robiłem tylko w JPG, bo poprawiania wad obrazu na JPG program Canonowski nie obsługuje.

Nadal nie umiem patrzeć. Stoję sobie wobec sytuacji fotograficznej, jak choćby i wczoraj na Starym Mieście – i często nie mam pojęcia jak spośród tych tematów coś można wyciągnąć. Gdy tak się zastanawiam, przemyka obok mnie inny lustrzankowiec, gdzieś tam kuca, na coś tam patrzy, no i robi zdjęcie.

Druga refleksja to bezstylowość. Gdy oglądam zdjęcia znajomych, dobrych fotografów, to widzę, że choć może mi się to podobać lub nie, każdy z nich ma swój styl – dotyczy on zarówno sposobów robienia zdjęcia, jak też późniejszej obróbki.

Bo weźmy prosty balans bieli i kolorystykę zdjęcia. Mając plik RAW mogę dużo zmienić i tym samym wpłynąć na nastrój zdjęcia i całej kolekcji. Ale nie wiem w którą stronę pójść. Czy zostawić ciepły balans „cloudy” (na którym często robię domyślnie)? Czy w danym przypadku zrobić neutralnie, albo zimno? A może skonwertować do czerni i bieli? Wybieram różne decyzje, które w przypadku aktualnego zdjęcia mnie satysfakcjonują, ale potem oglądam cały zestaw i … nie do końca. Każde zdjęcie jest inne, ma inny pomysł (czy to źle?), nie patrzy się na to wszystko spójnie. Widzę w tym rozbicie samego siebie, bezstylowość ograniczoną do tego co akurat wydaje mi się ładne, choć mogłoby być inaczej.

Moje zdjęcia są co najwyżej poprawne. Czy kiedyś dorobię się swojego stylu? I w sumie czy chcę się dorobić? Najbardziej mnie zawsze cieszyło samo robienie zdjęć i oglądanie ich po wielu miesiącach, bo jednak przywołują wspomnienia. Nie mam ambicji artystycznych, choć to pewnie też jakaś deklaracja stylu. :-)

Ważne jest znać swoje ograniczenia. W fotografii szczególnie. Ograniczenie sprzętowe – bo nie kupię raczej obiektywów serii „L”, które oferują świetną jakość, ale są i drogie i wielkie. Fotografując też w dużej części niezawodowo, nie kupię też Photoshopa, na którym mógłbym to edytować, tak jak edytują zawodowcy.

Trzecia refleksja: finansowo kondycyjna. :-) Gdy targam tę swoją lustrzankę, męczę się z wymianą obiektywu, to myślę czy nie prościej było ze zwykłym kompaktem? Mieścił się w kieszeni, też robił zdjęcia, momentami świetne, zgrywało się pliki jpg i miało wszystko, a nie że zdjęcie i plik RAW to dopiero początek zabawy. No, ale nie ma co ukrywać, że mnie wciągnęło. Niestety, wciągnięcie to też finansowe. Ktoś na forum fotograficznym ładnie skomentował, że „zakup lustrzanki to tylko pierwsza rata”. I tak jest. Od czasu kupna lustrzanki z obiektywem „kitowym” wydałem na 2 kolejne obiektywy, filtry, statyw, pilota, osłony prawie drugie tyle.

I refleksja czwarta: tematyka zdjęć. Moje życie towarzyskie mógłbym podzielić na przed i po zakupie cyfrówki – po prostu wielu rzeczy które działy się przed majem 2004 nie pamiętam, a późniejsze zostały utrwalone. Choćby i zawierały ludzi, z którymi od dawna nie mam kontaktu. Pamiętam, jak ich wkurzałem tym ciągłym fotografowaniem. No, a od zakupu lustrzanki coraz mniej robię zdjęć znajomych. Parę razy przeszedłem się po firmie, wyciągnąłem na paru imprezach, wziąłem w góry – ale już w górach 90% to „widoczki” :-)   Więc zamiast utrwalania jakiś spotkań towarzyskich bardziej interesują mnie miejsca, w których jestem, chcę je zapamiętać przez obiektyw aparatu. I na razie nie ma odwrotu od łażenia z aparatem.

Toruńskie gołębie

poniedziałek, 12 kwietnia 2010 00:36

Oto, kto rządzi na Rynku Staromiejskim w Toruniu:

Sceny niczym z filmu „Ptaki”, akcja „Nie karm gołębi”, a gołębie są i nic sobie nie robią z mieszkańców, turystów i fotografów…

Popołudniowy mroźny spacer z aparatem

sobota, 16 stycznia 2010 00:10

Wysiadłem w okolicach placu Krasińskich. Od ponad roku przed budynkiem Biblioteki Narodowej stoi kilka ogromnych blaszanych pegazów. W śniegu wyglądają wyjątkowo uroczo!

Tutaj w tle gmach Sądu Najwyższego:

Następnie wybrałem się do Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, w którym już parę razy byłem, na wystawę o japońskim designie. Relacji fotograficznej niestety nie ma, bo straszyły wszędzie napisy „zakaz fotografowania”. PRL w pełni. Sama wystawa nie zachwyciła, bo takich naprawdę ciekawych przedmiotów było może kilkanaście. Docenić należy program rozdawany przy wejściu przez miłą panią oraz to, że wejście jest darmowe.

Potem parę fotek na Starówce, które mi nie wyszły i doszedłem do Domu Spotkań z Historią, który przy różnych okazjach odwiedzam ostatnio dość regularnie. Tym razem na wystawę zdjęć z Rumunii lat 80. – bieda, zrezygnowane twarze, brud – państwo komunistyczne można łatwo rozpoznać. Szkoda, że niektóre zdjęcia umieszczono tak wysoko, że trudno było cokolwiek zauważyć.

No a potem wystawa „Oblicza totalitaryzmu”, która będzie jeszcze do niedzieli (17.01) i jeśli ktoś nie oglądał, to zdecydowanie warto. Pisałem parę tygodni temu o berlińskim Muzeum Żydowskim i o prezentacji, która mnie tam zachwyciła. Otóż sposób, w jaki historię pokazuje DSH można postawić na podobnym poziomie. Mnóstwo atrakcyjnych ilustracji i zdjęć. Filmy. Słuchawki telefoniczne, dzięki którym możemy posłuchać fragmentów przemówień czy wspomnień. Krótkie, ale dobitne cytaty osób zaangażowanych w jakieś wydarzenie.

„Oblicza totalitaryzmu” to wystawa o dwóch dyktaturach XX wieku – bolszewiźmie i hitleryźmie. I choć jest to okres dobrze mi znany, to wystawa była dla mnie szalenie interesująca. Popatrzmy choćby na mapę, jaką w 1919 roku narysowali sobie rosyjscy komuniści:

Im bardziej czerwono, tym większe szanse na wygraną rewolucji. O Polsce jeszcze nie myślano, ale zwróćcie uwagę na przebieg granic.

Polska propaganda oczywiście nie była dłużna:

Mieliśmy jednak i my zapędy totalitarne, oto pomysły rozwiązania kwestii żydowskiej z roku 1936…

A oto wejście do części poświęconej obozom koncentracyjnym i Holocaustowi.

Mniejsza skala niż w Berlinie, ale też robi wrażenie.

Obejrzyj resztę zdjęć w mojej galerii.

Berlin i Jüdisches Museum

niedziela, 22 listopada 2009 01:28

Ostatni długi weekend spędziłem z koleżanką w Berlinie, gdzie między innymi chodziliśmy po muzeach i innych tego typu miejscach.

Po przyjeździe na dworcu kupiliśmy za jedyne (?) 19 euro kartę SchauLUST-MuseenBERLIN, która pozwala zwiedzać dowolne muzea przez 3 dni. Opłaca się, bo wejściówki tanie nie są. W praktyce okazuje się jednak, że karta jest tylko na muzea państwowe (nie wejdzie się np. do prywatnego DDR-Museum czy … Muzeum Erotyki), a także tylko na wystawy stałe. Raz się wkurzyliśmy, wchodząc do Neue Nationalgalerie, wymienionej na ulotce dołączonej do karty, gdzie … jak nas poinformowano uprzejmie ekspozycji stałych chwilowo nie ma – są same czasowe. Ale muszę przyznać, że na stronie poświęconej karcie uprzedzili o tym.

Muzea w Berlinie to jednak inna klasa niż nasze. Prawie wszędzie opisy dwujęzyczne. Obsługa niemal standardowo anglojęzyczna, ponieważ jakoś nie wyglądaliśmy na Niemców, najczęściej od razu zaczynali po angielsku. No i – co najbardziej odczułem jako różnicę – wszędzie można wejść z aparatem i robić zdjęcia. U nas straszą znaczki z przekreślonym aparatem, ewentualnie można zdjęcia robić, jak się wykupi pozwolenie. A na takim Wawelu podobno zupełnie nie wolno, co dopiekło niektórym Wikipedystom i co swego czasu opisał Vagla.

Najnowocześniejszym obiektem, do którego trafiliśmy było bezsprzecznie Jüdisches Museum. Powstało kilka lat temu, a jego architektem był Daniel Libeskind, który odcisnął zdecydowanie swoje piętno. Samego budynku trudno nie zauważyć.

Dwa budynki muzeum

Wchodzi się jednak przez ten po lewej – aby zostać zaskoczonym niezwykle drobiazgową kontrolą – jak na lotnisku. Zapiszczała moja komórka, zostałem więc dodatkowo obszukany. Ewa miała w kieszeni jakieś drobniaki i też musiała je wyciągnąć. :-)

Wewnątrz, nie da się ukryć że architekt miał pomysł. Chciał na przykład pokazać atmosferę strachu i wyizolowania towarzyszącą Żydom, który trafili do niemieckiej machiny wojennej. Tu np. „Aleja Holocaustu”.

Ściana z nazwami obozów koncentracyjnych

Albo „ogród wypędzonych”, złożony z kilkudziesięciu kolumn, tworzących alejki kończące się zawsze ścianą.

Korytarz wśród pojedynczych kolumn

Po tej wstępnej ekspozycji jest ekspozycja stała pokazująca setki lat wspólnego życia Niemców i Żydów.

Tabliczki z nazwami ulic takimi jak Judenstrasse

Jako przerywnik – zachwycające zdjęcia jazzmanów z kolekcji Blue Note Records.

Ściana ze zdjęciami

Naprawdę warto, będąc w Berlinie wybrać się do tego muzeum. Mnóstwo elementów interaktywnych, gdzie można czegoś posłuchać, poczytać, zagrać w grę, obejrzeć film (była nawet jakaś polska ekspresjonistyczna produkcja z lat 20. nagrana wyłącznie w jidisz). W zasadzie wszystkiego da się spróbować, na przykład usiąść przy szkolnym pulpicie i posłuchać historii uczniów, którzy przy nim kiedyś mogli siedzieć.

Pulpit z rozłożoną książką i słuchawką

Co mi się nie spodobało? Niemal całkowite zignorowanie elementu religijności Żydów. W zasadzie były może dwa eksponaty Tory i Talmudu, no i … gra pozwalająca zrozumieć na czym polegają przepisy o czystości rytualnej. Nie było wiele na temat świąt i o samym judaizmie, który przecież wyróżniał Żydów przez setki lat – i najczęściej był też przyczyną religijnych prześladowań. Wkroczyła tutaj polityczna poprawność (a może bardziej programowa bezideowość?), która tematy religii sprowadza do jednego z elementów kultury, a nie jej podstawy jak w przypadku religii żydowskiej. Jeśli zwyczaje religijne pokazuje się po prostu jako zwyczaje, odziera się je z ich podstawowego sensu.

Zapraszam do galerii wszystkich zdjęć z muzeum.

Photo Day w Warszawie – Cytadela

poniedziałek, 26 października 2009 22:01

Regionalny portal MM Warszawa organizuje bardzo ciekawe imprezy zatytułowane „Photo Day”. Jest temat (czy raczej obiekt), są chętni, zapisujesz się, przychodzisz i robisz zdjęcia. Przyjść może każdy, ze statywem, bez statywu (choć chyba sobie jednak sprawię…), z lustrzanką, z kompaktem, z komórką. :-)

Wczorajszy Photo Day odbył się się na warszawskiej Cytadeli. Dla czytelników spoza stolicy – to rosyjska twierdza, która służyła przez wiele lat za więzienie. Teraz są tu ekspozycje pokazujące dziesiątki lat przyjaźni rosyjsko-polskiej – od Powstania Styczniowego po repatriacje z Syberii w latach 50.

Mogliśmy robić zdjęcia w zwykle niedostępnym dla fotografów muzeum, zostaliśmy też oprowadzeni przez przewodnika.

Na stronie MM pojawiła się już galeria, do której dodawane są zdjęcia kolejnych uczestników. Jest też galeria moja, do oglądania której zapraszam. :-)

Warto też obejrzeć fotografie innych. Niesamowite jest to, że rozłaziliśmy się po tym obiekcie tak, że w zasadzie rzadko powtarzają się te same motywy. A jeśli się już powtarzają, każdy ujmuje go inaczej. No i widzę dokładnie ile od niektórych mogę się uczyć – warsztatowo, kompozycyjnie, nie mówiąc o wyraźnej potrzebie zastosowania statywu. :-) Robiąc z ręki nie miałem wyboru i musiałem wybierać często ISO 1600, czasami jeszcze z niedoświetleniem, co poprawiałem w programie do obróbki RAW – no i sporo fotek nie wyszło przez szum.

Jak już wszedłem w szczegóły techniczne – obok standardowego zoomu Canona 18-55mm (który delikatnie mówiąc nie zachwyca) kupiłem do swojego aparatu niedawno tani, ale znacznie lepszy obiektyw 50mm 1,8 i okazało się, że zoomu nie założyłem na Cytadeli ani razu. Albo jestem leniwy, albo jedna długość ogniskowej mi wystarcza. :-)

A dla zachęty trzy wybrane zdjęcia. Najpierw z ekspozycji muzealnej. Carskie akta – wszystko w najlepszym porządku…

Carskie akta

Standardowe wyposażenie celi.

standardowe wyposażenie celi - łóżko, ława

Symboliczny cmentarz przy murach Cytadeli.

symboliczny cmentarz

Stary cmentarz żydowski we Wrocławiu

wtorek, 22 września 2009 14:56

Stary cmentarz żydowski przy ulicy Ślężnej działał od połowy XIX wieku do lat 40. wieku XX, gdy został zamknięty przez Niemców. Przez długie lata niszczał, dopiero w latach 80. rozpoczęto jego rewitalizację i powstało Muzeum Sztuki Cmentarnej.
IMG_3364

Nadal jednak sprawia niesamowite wrażenie – dzikości, opuszczenia i osamotnienia.
IMG_3367_dpp

Zaszedłem tam w ostatni piątek, około godziny 11, gdy jeszcze nie było prawie zwiedzających. Na niewielkiej przestrzeni (niecałe 5 ha) znajdują się tysiące nagrobków, niektóre odrestaurowane, niektóre z ledwie widocznymi napisami.

IMG_3376

Są nagrobki znanych osób, choćby rodziców Edyty Stein czy pioniera socjalizmu Ferdinanda Lassalle’a – do tego ostatniego pielgrzymuje regularnie niemiecka socjaldemokracja.
IMG_3377

Nie powinny dziwić niemieckie napisy na większości grobów. Obok tradycyjnych macew mamy europejskie pomniki, jeden nawet z wyraźnymi inspiracjami arabskimi.
IMG_3437

Spędziłem na Starym cmentarzu ponad godzinę, a nie obejrzałem nawet części zgromadzonych tam nagrobków. Na pewno na Ślężną wrócę. Polecam rozmowę ze starszym panem sprzedającym bilety przy wejściu. Pracuje jak twierdzi tam od 25 lat i jest kopalnią wiedzy o cmentarzu oraz pochowanych tam ludziach.

Więcej o cmentarzu znajdziecie na Wikipedii. A teraz zapraszam do obejrzenia wszystkich wybranych zdjęć.

Tatry 2009

wtorek, 1 września 2009 22:36

W Tatrach byłem do tej pory 3 razy. Po raz pierwszy z wycieczką szkolną w liceum, z której niewiele pamiętam, byliśmy chyba w Kościeliskiej i na Morskim Oku. Drugi raz – wyjazd integracyjny z pracy – z Zakopanego zwiedziliśmy … hotel (gdzie zapamiętałem basen) i poza tym wąwóz w Pieninach. Trzeci raz – jednodniowy wypad z Krakowa 3 lata temu – i znowu Kościeliska.

Tym razem wyjazd dłuższy, prawie dwa tygodnie, dlatego oczekiwałem go z wielką niecierpliwością. I nie zawiódł.

Pogoda świetna. Towarzysze tak dobrani, że pewnego razu zaczepia nas jakaś pani z dużym krzyżem na szyi i pyta „a bracia to z jakiego zgromadzenia”? Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby dwa dni później w bacówce gdzie kupowaliśmy bundz nie wzięto nas za kleryków. :-)

W Zakopanem tłumy – ale szczęściem nie mieszkaliśmy w Zakopanem tylko w Kościelisku, choć stołowaliśmy się już w centrum i Krupówkowa Perć codziennie prawie była zaliczana. :-) Bzdury jednak piszą dziennikarze, że nie można było znaleźć stolika w restauracji czy kupić chleba. Tłum nie większy niż latem w centrum każdego miasta. Legendarne zakopiańskie ceny też nie były jakoś przerażające. W takich knajpach jak „Bar Mleczny” czy „Da Adamo” można się było solidnie najeść poniżej 20 złotych.

No i długie, długie wędrówki. Z naszą kondycją nie odważaliśmy się na zdobywanie Tatr Wysokich, ale sporo miłych miejsc zaliczyliśmy:

  • Kopieniec Wielki i Nosal. Na Nosalu tłumy – a Kopieniec o dziwo – i znacznie lepszy widok – i mniej ludzi.
  • Czerwone Wierchy – długaśne podejście Hawiarską drogą na Małołączniak i uciekanie przed burzą, która zdążyła nas trochę wystraszyć. Mój (i jednego z kolegów) chrzest łańcuchowy. ;-)
  • Dolina Roztoki i Pięciu Stawów (potem powrót przez Świstówkę i Morskie Oko, które o godzinie 19 było już dosyć puste). Na asfalt wziąłem specjalnie sandały ;-) a mimo to wyrobiłem sobie bąble. Nie zapomnę też jazdy do Palenicy busem. Busiarz miał na CB Radio połączenie z innymi busiarzami, jak się dowiedział że korek i z przeciwka mały ruch, to po prostu … zaczął zapierdalać lewym pasem pod prąd, wymuszając co jakiś czas aby stojący w korku kierowcy wpuszczali go. Widziałem przerażenie w oczach kierowców którzy musieli zjeżdżać na bok. W oczach niektórych pasażerów też było. Koledzy dotąd nie mogą odżałować że nie zrobili filmiku.
  • Hala Gąsienicowa, Przełęcz Karb i Kasprowy (i popołudniowy zjazd kolejką). Rewelacyjny widok przy kupowaniu biletów na zjazd, którego szkoda że nie uwieczniłem: po lewej stronie utrudzeni wędrowcy – ci którzy na Kasprowy z różnych stron weszli, kijki, górskie buty, plecaki. Po prawej – ci, którzy mieli bilet powrotny kupiony na dole, więc tylko wjechali, pokręcili się i zjechali – klapeczki, japonki, rybaczki, torebki foliowe.
  • Tatry Zachodnie – Dolina Chochołowska, Grześ, Rakoń, Wołowiec. Rozległe widoczki, dużo niestety słowackich turystów, którzy rozdeptali trochę te szczyty.

Właśnie z Tatr Zachodnich parę zdjęć – całość na Flickrze. Tutaj widok z Wołowca – a w tle Tatry Wysokie.

A tutaj na tymże Wołowcu reklamuję Nokię 9300. :-)

Zapomniałem się pochwalić – niedługo przed wyjazdem zafundowałem sobie jednak lustrzankę – a konkretnie Canona 450D. Czy było warto i jakie mam wrażenia z korzystania – temat na inną notkę. :-)

Warszawskie fontanny

sobota, 1 sierpnia 2009 21:32

Namówiony (i podwieziony!) przez ^ndemi wybrałem się wczoraj na plener warszawskich amatorów fotografii przy warszawskich fontannach w parku przy Skarpie. Rewelacyjne oświetlenie i woda to raj dla miłośników fotografii.

Pod warunkiem że jest czym focić.

Czułem się ewidentnie głupio – wszyscy z lustrzankami, statywami, super-obiektywami – i ja, drobny żuczek z moim małym kompaktem A720.  Niestety i toto się nie nadaje do zdjęć z długim naświetlaniem, szumi okrutnie, gorzej chyba nawet niż mój stary A75. Czas podjąć męską decyzję i kupić lustrzankę. I co potem? Statyw, następne obiektywy? Ech.

Inna sprawa, że oglądam zdjęcia ludzi, którzy byli na plenerze. Są fotki po prostu nieziemsko śliczne. A są też takie, które – mimo lustrzanki i statywu – wypadają tak sobie, widać, że autor nie ma pomysłu na kompozycję zdjęcia.

Tak czy inaczej, z paru zdjęć – mimo ograniczeń technicznych – jestem zadowolony. Na przykład rozbryzgujące krople, które zachwycają barwami

Krople zachwyczające barwami

Czasami kameralnie…

Delikatne oświetlenie fontannny

A czasami różne efekty na wodzie.

Różne efekty na wodzie

I niesamowity taniec strumieni wody.

Długa fontanna i strumienie wody dookoła

Wszystkie wybrane zdjęcia  na Picassie.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: