VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga w kategorii Ekonomia:

Kartowcy i frankowcy

wtorek, 31 lipca 2012 10:02

Ludzie na ogół nie rozumieją, że ich decyzje mają wpływ na całą gospodarkę i od tego jak się zachowują, zależą ceny jakie płacą.

Płacenie kartą – wydaje się niektórym wręcz prawem człowieka. Jak to, JA nie mogę zapłacić kartą? Foch i wychodzimy ze sklepu, albo jęczymy że w całej miejscowości jest tylko jeden bankomat. Organizacje kartowe zachęcają do płacenia, zresztą wprowadzenie ostatnio technologii PayPass jeszcze bardziej to ułatwia. Nie robią tego bezinteresownie, bo od każdej transakcji pobierają kilka procent.

Dlaczego nie można u mnie płacić kartą – wyjaśnia właściciel małego sklepu. Te 2% kosztują go 2500 złotych miesięcznie. Tyle musi zapłacić, aby jego klienci czuli się wygodnie. Ale za tyle przecież może zatrudnić dodatkowego pracownika i zapłacić rachunki. Wybór jest często prosty i nie dziwię się sklepom, które karty przyjmują od kwoty 10-20 złotych.

Gdy napisałem o tym na Facebooku, odezwało się paru mądrzejszych, których NIE OBCHODZI, że sprzedawca płaci takie prowizje. Oni MUSZĄ zapłacić kartą, bo jak nie, pójdą gdzie indziej. Nie rozumieją, że te 2% mali sprzedawcy odbijają sobie na cenach, sukcesywnie je podnosząc. Że te 2% to jest tak jakby dodatkowy podatek obrotowy czy VAT. Obecnie VAT wynosi 23%, ale dzięki płaceniu kartą to 25%.

Oczywiście mamy tutaj efekt gapowicza – ktoś kto płaci kartą nie odczuwa tych kosztów, bo są one przerzucone na wszystkich. Można więc powiedzieć, że płacąc za bułki w osiedlowym sklepie gotówką niczego nie zyskuję.

Wysokie kredyty we frankach – to zmiana bardziej zauważalna. Kto napędził bańkę na rynku mieszkań sprzed paru lat? Oczywiście banki i ludzie, którzy brali kredyty na dowolną sumę, bo kryterium była wyłącznie wysokość miesięcznej raty. A czy mieszkanie kosztuje 300, 500 czy 700 tysięcy – nieważne, liczy się że stać nas na ratę. Dzisiaj banki się obudziły i proszą o dopłaty do kredytów, bo… mieszkania staniały.

Jeśli ktoś w 2008 r. wziął 600 tys. zł kredytu we frankach – tyle kosztowało wtedy 70-metrowe mieszkanie w Warszawie – dziś ma do spłaty 900 tys. zł. A jego mieszkanie jest warte już tylko 500-550 tys. zł.

Ale przez lata cała branża budowlana czuła, że mogą windować ceny dowolnie. Głupi lud to kupi. Tak więc mieszkanie które kosztować mogło 150 tysięcy, teraz jest po 400-500 tysięcy. Co więcej, jak to bywa przy takich zwyżkach, kredyty na początku się opłacały. Gdybym poszedł do jakiegoś korpo tuż po studiach i kupił mieszkanie na kredyt, to już dawno bym je spłacił. Gorzej mają ci, którzy wzięli kredyt na górce.

Ale z takim nie pogadasz. Nie wyjaśni, że zrobił nieroztropnie, bo można było wziąć 50 zamiast 80 metrów. Prasa i portale będą miały pożywkę na parę lat przy opisywaniu biednych przedstawicieli klasy średniej poszkodowanych przez banki.

Bo artysta głodny jest najbardziej płodny

wtorek, 27 grudnia 2011 19:01

Zabawny artykuł „Artysta pyta, jak żyć” opublikowała niedawno Wyborcza.

Artysta to takie stworzenie, które jest owładnięte manią tworzenia. Tworzy, tworzy i nie myśli co tu do garnka wrzucić. I budzi się po 30 latach bez pieniędzy, bez ubezpieczeń i bez emerytury. I powinno być inaczej! Bo przecież bardziej oświecone kraje mają systemy ubezpieczeniowe dla artystów – w Niemczech istnieje Kasa Ubezpieczeniowa Artystów, która dostaje rocznie od państwa 110 milionów euro.

A u nas? Straszny kapitalizm.

Jako główny pokrzywdzony w artykule pojawia się pan Zbigniew Libera, ten który niedawno zbudował obóz koncentracyjny z klocków lego. Ma facet przerąbane, bo nawet jeśli dostanie zlecenie (artystyczne) to nie zarabia.

Mechanizm niezarabiania Libera tłumaczy mi na przykładzie swego plakatu do nowej sztuki Warlikowskiego: – Zamówił go u mnie Teatr Nowy w Warszawie. Honorarium wynosiło 4 tys. zł i było i tak dwa razy większe niż normalnie. Wynająłem sprzęt fotograficzny, zapłaciłem modelom i asystentowi, który jest w jeszcze gorszej sytuacji niż ja, a do tego ma dzieci. Zarobiłem na czysto 100 zł. Prawdopodobnie gdyby wziął papier, farby i zrobił projekt, wyszedłby na tym lepiej. Ale czy lepiej wyszłaby na tym kultura?

Ja bym powiedział, że jeśli się zakłada, że będzie 4 tysiące kosztów, to się nie bierze zlecenia za 4 tysiące. Albo rysuje je kredkami. Ale artyście może wszystko wolno, także nie znać podstaw arytmetyki.

Czy Mozart albo Chopin stworzyli by tyle dzieł, gdyby grzali się uprzejmie w ciepełku grantów i ubezpieczeń? Świat, w którym artysta musiał robić jedną z trzech rzeczy:

  • liczyć na bogatego mecenasa
  • umieć sprzedać swoje dzieła
  • klepać biedę

był może brutalny, ale bardziej prawdziwy. Szczególnie dzisiaj, gdy z efektami swojej pracy można docierać do wielu ludzi, sprzedać coś czy znaleźć mecenasa jest łatwiej niż kiedyś. Jeśli ktoś uważa, że działalność artystów zajmujących się składaniem klocków lego jest ważna dla cywilizacji – niech się do nich dopłaca. Wydatki państwa na tzw. kulturę powinny być zredukowane do informowania o tym co się w kulturze dzieje. Sytuacja, w której urzędnik decyduje o tym, któremu artyście dać pieniądze nie może być normalna. I niech się artyści zaczynają do tego przyzwyczajać. A póki nie chcą jednego z trzech powyższych scenariuszy – niech swoje dzieła tworzą po godzinach.

Cała Polska okrada Mazowsze

czwartek, 10 czerwca 2010 10:46

Mazowsze okradane jest dwukrotnie:

  1. Najpierw większość pracowników, którzy się tu przenieśli zameldowana pozostaje w swoich rodzinnych miejscowościach i podatki płaci nie w mazowieckim, a podkarpackim, podlaskim, lubelskim i tak dalej.
  2. Potem przychodzi słynne ostatnio „janosikowe” czyli wpłata bogatszych samorządów na rzecz tych biedniejszych, dochodzi do tego, że województwo mazowieckie musi zaciągać kredyt na to, aby składkę zapłacić.

A czym się różni wioska na obrzeżach „bogatego” Mazowsza z sąsiednią wioską w „biednej” Lubelszczyźnie?

Państwo zarządzane w taki sposób jak nasze zawsze będzie miało problemy niedoboru i nadmiaru. Brakuje województwom, brakuje szpitalom, brakuje na remonty i inwestycje. Jednocześnie budżety jak już są, to będą wykorzystane, bo w przyszłym roku ktoś obetnie, finansuje się więc różne głupoty. Przeciętny człowiek powie: „kradną!”, ale problemu korupcji bym nie wyolbrzymiał, to raczej sposób w jaki funkcjonują finanse publiczne jest zupełnie nieefektywny. O budżetach zadaniowych wspomina się w prawie każdej kampanii wyborczej (w tej nie, bo liczą się bardziej narodowe pomniki, koty i udziały w polowaniach), ale nikt nie odważy się wywrócić tego całego burdelu do góry nogami, bo na pewno okazałoby się, że połowa zatrudnionych w administracji publicznej jest tam niepotrzebna.

Fascynujące jest obserwowanie co się dzieje z funduszami europejskimi. Co jakiś czas alarmowy komunikat, że w takim a takim obszarze wykorzystano zaledwie 20%. Kontrastowany z komunikatem, że w innym obszarze znowu zabrakło pieniędzy i wnioskodawcy odeszli z kwitkiem, albo czekają na kolejne transze dofinansowania, które się spóźnia. Przyglądałem się jak to wygląda w mojej branży (zastanawiałem się nad wnioskiem z programu 8.1) i jest tak, że potykanie się z urzędami bywa szalenie trudne, w zasadzie trzeba mieć na to osobne etaty i dużo, dużo cierpliwości – patrz prezentacja Igora Dzierżanowskiego z Auli Polska.

Z drugiej strony sporo projektów – a że to projekty internetowe, można podejrzeć – jest niesamowicie marna i można zapytać, na co ci ludzie wzięli kwoty rzędu 800 tysięcy. Właśnie po 8.1 widać, że mechanizm nie polega na tym, że to mali przedsiębiorcy będą się rozwijali. Bo naprawdę mały przedsiębiorca, będzie miał problemy z wkładem własnym i zapewnieniem płynności w oczekiwaniu na dotacje. To raczej duzi gracze tworzą spółki córki, mają ludzi do obsługi prawnej, a jeśli chodzi o rozwój biznesu, zrobią tylko tyle, aby wskaźniki się zgadzały (a wskaźniki podawane we wniosku umieją wybrać) i cieszą się z pieniążków unijnych.

Czy winić tych przedsiębiorców? Czy można mówić, że okradają państwo? Nie, oni po prostu robią to na co system pozwala, a Polacy są naprawdę wytrenowani w ogrywaniu systemu. Zmieniają się tylko obszary, gdzie można zarobić. Kiedyś był import z Turcji, a teraz fundusze europejskie.

Dzieci, nie zbierajcie truskawek!

poniedziałek, 2 listopada 2009 23:45

Przykład, jak media i tzw. obrońcy praw człowieka potrafią jednoznacznie zinterpretować niejednoznaczną rzecz. Dzisiejszy Onet donosi: Największy detalista wykorzystywał 5-latki!. Chodzi o amerykański Walmart i jednego z jego dostawców, który dostarczał jagody. Mrożące krew w żyłach szczegóły:

Na jednym z gospodarstw firmy Adkin urzędnicy przeprowadzający w lipcu niezapowiedzianą kontrolę odkryli czworo dzieci zatrudnionych do zbierania jagód. Najmłodsze z nich, 5-letnia Suli, pracowała przy zbiorach razem z braćmi i rodzicami. Czwarte dziecko, 11-letni chłopiec powiedział, że zbiera owoce już od 3 lat.

No i oczywiście oburzenie, dementi, wycofywanie się:

Po ujawnieniu skandalu Walmart oraz dwie inne sieci supermarketów, Kroger i Meijer zawiesiły współpracę z firmą Adkin. – Walmart nie kupi niczego od firmy Adkin do czasu wyjaśnienia sprawy przez naszą komisję ds. etycznych – powiedział przedstawiciel firmy.

Ale zaraz. Ktoś z czytelników Vroobloga urodził się na wsi, albo ma tam rodzinę? Bo ja tak. Jak miałem 6-7 lat, jeździłem z rodzicami na wieś i jeśli akurat było zbieranie truskawek, pomagaliśmy im. Wiadomo, że taki gnojek jak ja mało co uzbierał, ale dla mnie coś takiego to była w sumie frajda. Pamiętam też zatrudnianie ok. 12-13 letnich dzieciaków, które nie miały u siebie zbiorów, a chciały po prostu zarobić sobie na kieszonkowe – wiadomo że nie wszędzie się przelewa. Płacono im tyle co dorosłym. Czy to było wykorzystywanie?

Jest i było normalną rzeczą na wsi, że przy pracach gospodarczych zawsze pomagała cała rodzina. Wszyscy pracowali razem, przebywali razem. Dzieci uczyły się pracy, uczyły się, że praca nie jest jakimś balastem, a trwałym elementem życia.

Tak było od zawsze.

Dopiero XIX wiek i epoka industrialna przyniosły czarny mit dziecka pracującego za głodowe stawki w kopalni, bo korytarze były tak wąskie, że dorośli nie mogli się dostać. Fakt, dobrze im nie było, ale czy dziś nie jest to bardziej już anegdotyczne?

Oczywiście pamiętam swoją babcię, która co roku opowiadała historię o tym, że ukończyła tylko 5 klas, bo ojciec nie chciał jej wysłać do szkół i wolał żeby pracowała. Ale teraz w erze powszechnej edukacji, nie ma już takiego zagrożenia. Dlaczego dzieci nie mogą pomagać swoim rodzinom, w tym czym te rodziny się zajmują? Prawo powinno wyłącznie interweniować w przypadku patologii.

Związki i pieniądze

piątek, 28 sierpnia 2009 15:15

Na blogu Aleksa Barszczewskiego toczy się ciekawa dyskusja na temat „Zarobki a związek”. Alex postawił dość kontrowersyjną tezę. Według niego, partnerzy nie powinni wiedzieć ile nawzajem zarabiają. Związek nie będzie mniej romantyczny bez takiej informacji, a skupienie się na pieniądzach może wręcz zaszkodzić. Dla autora ważniejsze są dwie rzeczy:

  1. Czy partner potrafi się samodzielnie utrzymać, niezależnie od zarobków. Osoby, które nie spełniają tego warunku radzi odrzucać na początku, nie należy bowiem mylić związku i działalności charytatywnej.
  2. Na ile partner może partycypować we wspólnych wydatkach – a w przypadku gdy nie może, czy jest w stanie się z tym pogodzić.

Jeżeli w tym aspekcie jest miedzy nami duża dysproporcja, która uniemożliwia lub poważnie utrudnia partycypację drugiej osoby np. w kosztach wspólnych wyjazdów, to po prostu taktownie uświadamiam partnerkę, że mamy wystarczające zasoby, aby to przeprowadzić i nasze przedsięwzięcie należy właśnie potraktować jako wspólne wykorzystanie tychże zasobów. Życia nie możemy przecież sprowadzić do tak banalnej kwestii jak pieniądze i równych “składek” !!

Komentarzy pod artykułem pojawiło się wiele, pokazywano choćby ograniczenia takiego modelu do związku przed założeniem małżeństwa., wzięciem kredytu – przecież jeśli dwie osoby biorą wspólny kredyt to muszą wiedzieć jakie mają zasoby i możliwości.

Ale na przykład we wspólnym gospodarstwie ma chyba sens wydzielanie funduszu wspólnego (rodzina, dzieci, mieszkanie, utrzymanie) i własnego (hobby). Jeśli żona czy mąż chcą sobie sprawić jakiś kosztowny prezent, mogą to robić w ramach swoich zarobków. Z drugiej strony czy małżeństwo to związek ekonomiczny i finanse mają mieć podstawową rolę? I jeśli taka żona pójdzie na urlop macierzyński (o czym pan Alex nie wspomina, gdyż jego małżeństwo się rozpadło, a sam preferuje „wolne” związki), to ma sobie już nic nie kupować?

Inna sprawa, że umiar jest czasami bardzo potrzebny. Są ludzie obsesyjnie zajęci zarobkami innych. Dowiadują się o nie, dopytują, porównują i wyciągają różne karkołomne wnioski. Pewna koleżanka przy ocenie różnych kandydatów na faceta na podstawowym miejscu stawia zarobki. I opowiada o nich naookoło. Ten fajny, ale mieszka na zadupiu i ma tylko dwa tysiące, ten ma cztery i pół tylko że się nie podoba, a ten dziesięć i dwa mieszkania, ale trochę podejrzany. Historie, że ktoś z biura zarabia więcej, a nic nie robi to też normalka.

Na drugim biegunie są świetnie zarabiające singielki, od których faceci uciekają, bo jak to może być, że on ma mniej od niej. Tutaj ukrywanie zarobków się bardzo przyda, choć do czasu, bo kiedyś przyjdzie je pokazać i co wtedy?

W sumie racja. Wybór męża/żony, to też decyzja ekonomiczna. Ja na przykład nie wyobrażam sobie życiowego związku z ofermą życiową, która wciąż narzeka że zarabia za mało, bo … (i tu fala wyjaśnień i wymówek). Tyle, że to nie jest kwestia określonych kwot na miesiąc, a raczej podejścia do pracy jako źródła pieniędzy. Źródło to zazwyczaj niezbędne, ale nie powinno decydować o naszym życiu.

PKP Intercity – jak zniechęcić klientów?

niedziela, 2 sierpnia 2009 12:32

Oto niedzielny rozkład pociągów Wrocław – Warszawa.  Po południu mamy do wyboru trzy pociągi klasy IC/Ex (bilet ok. 100 zł) i dwa pociągi pospieszne (bilet 50 zł). Oba typy pociągów obsługuje jedna spółka: PKP Intercity.

pkp-wroclaw-warszawa

Z rozkładu widać, że te droższe są trochę szybsze. Ale czy na tyle, aby to uzasadniało dwa razy wyższą cenę? Żeby jednak klient za bardzo zadowolony nie był, zrobiono sobie piękny numer z pociągiem „Oleńka”, który wyjeżdża z Wrocławia o 14:30.

Po pierwsze – kiedyś ten pociąg wyjeżdżał o 16:00, albo o 16:20, teraz jeśli chce się wrócić z Wrocławia trochę później, pozostaje tylko drogi.

Po drugie – on wcale  nie jedzie 6:30, a … 5:50, czyli niemal tyle ile następujący po nim IC. Ruszamy z Wrocławia o 14:30, po godzinie dojeżdżamy do Opola i tam sobie … stoimy 40 minut, bo rzekomo trzeba inny pociąg dołączyć. Każdy, kto sobie postoi te 40 minut, nabierze odpowiedniego nastawienia do usług tej firmy.

Jest niestety coraz gorzej, bo PKP Intercity przejęła pociągi pospieszne, które wcześniej były naturalną konkurencją dla wyższej klasy. Dlatego albo likwiduje się linie (Oleńka przez długi czas w tym roku jeździła … tylko do Opola), albo skutecznie stara się zniechęcić pasażerów.

Ktoś przytoczył na forum IC Rail, że we Francji, bogatym kraju, w którym pociągi są dość drogie, ale jest też świetna sieć autostrad takie miasta łączy znacznie więcej pociągów. To, że „samochodem jest taniej” nie przeszkadza temu, że pociągi jeżdżą stadami.

Zróbmy takie małe porównanie PKP z SNCF. Trasy Brest-Paryż i Opole-Warszawa. Wybór nieprzypadkowy, bo pociągiem TGV jedzie się z Brestu do Paryża ok. 4h25m, tak samo jak ekspresem czy IC z Opola do Warszawy. Miasta też są podobnej wielkości (Brest 150 tyś., Opole 130 tyś). SNCF serwuje pasażerom 7-8 par pociągów TGV dziennie. Stają one na stacjach: Morlaix (16 tyś. mieszk.), Guigamp (9 tyś.), St. Brieuc (44. tyś.), Rennes (205 tyś., od tego miasta do Paryża jest już 20 par pociągów TGV dziennie), Laval (50 tyś.), i Le Mans (ok. 150 tyś). Po drodze z Opola do Warszawy są natomiast miejscowości: Kędzierzyn-Koźle (65 tyś. mieszkańców), Gliwice (200 tyś.), Zabrze (180 tyś.), Katowice (310 tyś.), Sosnowiec (220 tysięcy mieszkańców), Zawiercie (53 tyś.). Na pierwszy rzut oka widać, że „potencjał ludnościowy” obu tras jest zupełnie inny. Na trasie z Opola do Warszawy mieszka kilkakrotnie więcej ludzi (a jeszcze dochodzi Wrocław, Brest jest natomiast stacją końcową), niż przy linii z Berstu do Paryża. I co? Z Opola do Warszawy kursują 4 pary pociągów ekspresowych i IC. W Polsce się nic więcej nie opłaca. Problem jednak w tym (a to rozumieją we Francji), że to dobry rozkład i duża liczba połączeń w takcie nakręca popularność. U nas urzędnicy za biurkami lepiej wiedzą jakie są potencjalne „potoki”.

Jasne, Polacy uwielbiają samochody i jak ktoś już blaszaka ma, to chce nim jeździć jak najczęściej. Ale przy dobrej sieci połączeń (i pewności, że nie muszę w niedzielne popołudnie walczyć o miejsce na korytarzu z „dopłatą bez wskazania miejsca”) to się zmieni.

„Najpierw zapłać sobie”

niedziela, 26 kwietnia 2009 19:59

Ostatnie dni kwietnia wiążą się z oddawaniem dużej części mojej krwawicy państwu polskiemu. Najpierw kwartalny PIT, potem kwartalny VAT, no a potem jeszcze dopłata do rocznego PIT. Właśnie zadzwoniła do mnie księgowa podając kwotę, która … no, trochę mnie zdziwiła. Ale policzyłem po swojemu i niestety, ma ona rację. Nie zdążę rzecz jasna odetchnąć, bo do 10 maja mam zapłacić comiesięczny podatek na ZUS, zwany dowcipnie składką.

Patrzę z pewną bezsilnością na te sumy, które mają za chwilę opuścić moje konto i myślę o zasadzie „Najpierw zapłać sobie”, którą propagują różni spece od zarządzania własnym życiem i budżetem. Polega ona mniej więcej na tym, że wszystkie rzeczy obowiązkowe powinny poczekać, a najpierw powinniśmy sami sobie wynagrodzić trud włożony w zarobienie jakiejś sumy pieniędzy. Zasada to oczywiście idealistyczna i od razu widać, że amerykańska, tam niezapłacenie składki na ichni ZUS nie jest chyba przestępstwem ściganym karnie. Ale pokazuje w zasadzie sedno sprawy – nie pracuje się na to aby przeżyć: opłacić ZUS, podatki czy rachunki.

Jak płacić sobie? Doszedłem do wniosku, że nie bardzo umiem. Bo oczywiście, łatwo jest wydawać pieniądze i zafundować sobie różne rzeczy. Łatwo jest też się wytłumaczyć: zapłacę sobie w przyszłości – a teraz inwestuję wszystko, żeby kiedyś kupić coś-tam (albo jeszcze zabawniej: aby wziąć kredyt na coś-tam). Jasne (i pewna koleżanka powtarza mi to co parę dni), super uczuciem jest obudzić się we własnym mieszkaniu, co z tego, że z pętlą 30-letnich rat na szyi. Ale do jasnej cholery czy to tak ma wyglądać? Żyć, aby przeżyć – i dodatkowo: nie spędzić emerytury na ulicy? Jasne, to jest warty uwagi cel, ale tylko tyle? Jaka różnica czy umrę na ulicy czy we własnym, wielkim, spłaconym domu, jeśli uznam swoje życie za nieudane?

Na czym ma więc polegać to płacenie sobie? Na spotkaniu się z przyjaciółmi, nawet wtedy gdy terminy i klienci krzyczą: pracuj, pracuj! Na wyjechaniu  na wakacje, choć połowa świata nie przeżyje beze mnie. Na spędzeniu soboty czy niedzieli w zestawie: basen+rower+spacer-z-kijkami. Na powiedzeniu sobie, że na jakiś wydatek zasłużyłem, więc nie ma co kisić przeznaczonych nań środków, z nadzieją jakiejś przyszłej inwestycji. Wszyscy mówią: oszczędzaj. Ale czasami zamiast pomyśleć jak oszczędzić na „x”, lepiej pomyśleć jak wydać „x” i zarobić „3x”. Pamiętając o fakcie, że za rok Urząd Skarbowy i tak upomni się o swoje.

Gra w giełdę, a gra w zakłady

czwartek, 2 kwietnia 2009 22:16

Na początku tego roku zabrałem się za grę na giełdzie. Na razie czysto edukacyjnie, inwestuję niewielkie kwoty. Wiem jednak, że najlepiej uczyć się na własnych błędach, które muszą trochę boleć. Na przykład pewien papier (Zakłady Azotowe Puławy) kupiłem akurat  w maksimum lokalnej górki, bo nie umiałem jeszcze czytać wykresów. :-) Swoją drogą decyzja zakupu była dobra, bo odbiło.

I bardzo giełda przypomina mi zabawę w zakłady bukmacherskie, którą skończyłem 3 lata temu z niewielkim plusem. Właściwie to było tak, że na decyzjach podejmowanych samodzielnie zarobiłem wtedy w stosunku do zainwestowanego kapitału około 40%, a prawie tyle samo straciłem… sugerując się poradami pewnych znawców. Tak im uwierzyłem, że kupiłem nawet abonament jednego z serwisów (magbets.pl), na którym nie zarobiłem, bo zarobić się nie dało – musiałbym siedzieć przez 24 godziny na dobę, aby polować na przedstawione przez nich okazje.

Jakie są podobieństwa między giełdą i zakładami?

  1. I jedno i drugie to gra o sumie ujemnej. Grając w zakłady płacisz prowizję zakładów i ew. podatek, grając w giełdę płacisz prowizję maklerom przy każdej transakcji kupna i zakupu. Oznacza to, że można zarobić tylko wtedy, gdy jest się lepszym od przeważającej ilości innych graczy.
  2. I bukmacherom i maklerom zależy na tym, abyś grał na swoje emocje. Wydaje ci się, że wiesz na czym zarobisz i najczęściej się tylko wydaje.
  3. Popularne inwestycje i zakłady są popularne m.in. dlatego, że łatwo jest tam wydać dużo z dużą nadzieją zysku, a zwykle w ostatecznym rozrachunku to i tak nie my zarabiamy.
  4. Nie wolno angażować nigdy dużej części kapitału. W zakładach jest to o tyle jasne, że albo zakład wygrywamy, albo tracimy całość (pomijam gry systemowe, zwykle mało opłacalne). W akcjach trzeba określić ile jesteśmy w stanie stracić i bezlitośnie ciąć inwestycję po dojściu do tego poziomu.
  5. Nie wolno ufać rekomendacjom. Co do zakładów – pisałem wyżej. W przypadku giełdy podobnie można się przejechać jeśli chodzi o rekomendacje banków i domów maklerskich. Kurs idzie w dół – krzyczą: neutralizuj, albo sprzedaj! Kurs idzie w górę, krzyczą: trzymaj, kupuj! W przypadku spółki, o której pisałem wyżej (Puławy) – gdy jej kurs zaczął spadać, pojawiły się rekomedacje sprzedaży po niskiej cenie. Obecnie spółka ma o 70% wyższy kurs niż miesiąc temu i pojawiły się już (dopiero teraz?) rekomendacje kupna. Jedno i drugie w przedziale czasowym niecałych dwóch miesięcy.

Na razie, póki zarabiam jestem zadowolony, pewnie przyjdą te chudsze czasy, zobaczę jak wtedy. :-) Ale muszę powiedzieć, że śledzenie kursów i analiza techniczna wciąga – żałuję tylko, że mam na nią bardzo mało czasu. Swoją drogą słyszałem o ludziach, którzy w okresie hossy rzucali pracę i zajmowali się cały czas grą. Chyba im przeszło, gdy wiele kursów spadło o 50-80%.

Na co pójdzie twój 1%?

poniedziałek, 2 marca 2009 22:59

Dlaczego tak wiele organizacji starających się o 1% ukrywa jak tylko może sprawozdania finansowe na swoich stronach internetowych, albo ich w ogóle nie publikuje?

Wypełniałem dzisiaj roczny PIT dla rodziców (swoim, z racji konieczności dopłaty zajmę się w kwietniu). Podobnie jak w roku ubiegłym stanął temat wyboru organizacji na którą wpłacimy 1%. Zacząłem sprawdzać te, które znałem. I zdziwienie. Fundacja Sue Ryder – ostatnie sprawozdanie z 2006. Caritas mojej diecezji – sprawozdania żadnego nie ma. Wreszcie zacząłem oglądać te które sprawozdania miały. Sprawdzałem właściwie jedno – ile % przychodów idzie na działalność statutową, a ile na administrację, np. wynagrodzenia albo utrzymanie biura. Czasami na administrację idzie tyle samo co na działalność…

Ostatecznie wybrałem „Stowarzyszenie Hospicjum Domowe”, koszty wynagrodzeń mają niewielkie, może dlatego że opierają się na pracy wolontariuszy.

Uzupełnienie: kolega zasugerował, że lepiej przeznaczyć 1% bezpośrednio na ośrodek Hospicjum Domowe (informacje na ich stronie) niż podane wyżej stowarzyszenie, które na niego zbiera środki.

Niewinne czasy rozbawionych urzędników skarbowych

czwartek, 19 lutego 2009 22:12

I jeszcze parę cytatów z autobiografii Agathy Christie:

Mniej więcej wtedy upomniał się o mnie Urząd Skarbowy. Chcieli poznać szczegóły zarobków „z tytułu honorariów”. Moje zdziwienie nie miało granic. Nigdy nie uważałam honorarium za dochód. Cały mój dochód, sądziłam, to sto funtów rocznie z dwóch tysięcy ulokowanych w Pożyczce Wojennej. Zgadza się, oświadczyli, wiedzą o stu funtach, ale tym razem chodzi o sumy uzyskane z publikacji książek. Wytłumaczyłam, że to nie są stałe zarobki, że po prostu zdarzyło mi się napisać trzy powieści, tak jak kiedyś pisywałam opowiadania czy wiersze. Nie jestem pisarką. Nie utrzymuję się z pisania. Moje zarobki literackie – tu zacytowałam zasłyszane gdzieś określenie – to zaledwie „doraźny zysk”. Fiskus był innego zdania. Jestem już znaną autorką, usłyszałam, nawet jeśli dotąd niewiele na tym zarobiłam. Proszą o szczegóły. Niestety, szczegółów nie mogłam podać – nie trzymałam żadnych wykazów, nawet jeśli mi je przysyłano, czego zresztą nie pamiętałam. Raz na jakiś czas przychodził czek, ale czeki zaraz się realizowało, a pieniądze wydawało. Niemniej jednak postarałam się zdać sprawę ze swych poczynań, najlepiej jak umiałam. Panowie z Urzędu Podatkowego byli wyraźnie ubawieni; radzili tylko, żeby na przyszłość prowadzić rachunki nieco staranniej.

O tak, piękne były to lata 20. gdy pominięcie jakichś dochodów nie było traktowane jako przestępstwo skarbowe. Dzisiaj i w Polsce pewnie pani Agatha płaciłaby karne odsetki od nieudokumentowanych zarobków…

Ale już w latach 50. Christie pisała:

Jakaż różnica w porównaniu z ostatnimi dziesięcioma, dwudziestoma latami! Nigdy nie wiem, ile mam. Nie wiem, ile zarobiłam. Nie wiem, ile zarobię w przyszłym roku. Już nie wspomnę o podatku dochodowym. Każdy księgowy wywleka jakieś sprawy sprzed Bóg wie ilu lat, twierdzi, że coś „nie zostało uzgodnione”. I co tu robić w takich warunkach?

Nadeszła normalność.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: