VrooBlog

VrooBlog

Vroo biega – część X – mój pierwszy półmaraton

czwartek, 2 kwietnia 2015 22:41

Jubileuszowy, dziesiąty tekst o bieganiu na tym blogu powstaje z okazji najważniejszego wydarzenia w moim biegowym życiu.

Było już w nim kilka momentów przełomowych.

W czasach, gdy jeszcze nawet nie myślałem o tym, że będę biegał, wieści o uczestnikach tych „maratonów” (bo tak laik określa te wszystkie biegi, nieważne ile mają długości) były jak z innej planety. A gdy kolega z pracy, albo pewna internetowa znajoma przebiegli półmaraton, ciężko mi było uwierzyć, że zwykli ludzie, niekoniecznie sportowcy mogli takiego czynu dokonać. No, to jeszcze nie były czasy Endomondo i dzielenia się wszędzie swoimi wyczynami.

W maju 2009 byłem w Hajnówce i oglądałem końcówkę tamtejszego półmaratonu. Patrzyłem na biegaczy, jak na herosów. Dwie godziny biegu? Dwie godziny ciągłego wysiłku? To się w głowie nie mieściło. Zrobiłem nawet zdjęcie pewnej pani, która wbiegała na metę z czasem 2:21. Gdyby ktoś mi powiedział, że sześć lat później pobiegnę szybciej od niej – śmiałbym się długo i serdecznie.

O półmaratonie myślałem już od ponad trzech lat. Najprościej wystartować w warszawskim, tym marcowym. Z nim jednak zawsze było tak, że wcześniej była zima, a zimą to ja nie biegałem regularnie, miewałem długie przerwy. No i moje możliwości były takie, że dobiegłbym może w ostatniej setce.

A zapamiętałem taką scenę z półmaratonu w roku 2012. Poszedłem kibicować koledze, zrobiłem zdjęcia pod mostem Poniatowskiego, a potem wszedłem na most – wówczas zamknięty dla ruchu – i spacerkiem przeszedłem się do Stadionu Narodowego. Od stadionu szli już rozradowani biegacze, którzy bieg ukończyli – czasami otuleni w folie termiczne, bo było dość wietrznie. W stronę stadionu… człapali ci, którzy byli wciąż na trasie i mogli mieć czas blisko trzech godzin. Zmordowani, spoceni, zdemotywowani tym, że inni już dawno mają wolne.

Powiedziałem wtedy sobie – nie, chociaż ich podziwiam – to nie chcę być jak oni, nie chcę aby coś, co dla jednych jest trudnym, ale osiągalnym wyzwaniem, dla mnie było jakąś katorgą. Tak więc pobiegnę – ale jak będę gotowy. No i jesienią tego roku stwierdziłem, że już… jestem gotowy. Nawet sobie wyrzucałem, że będąc w Krakowie na Targach Książki nie wystartowałem w półmaratonie, który był dzień po moim wyjeździe. Przyjdzie zima i co, znowu stracę formę. Przyszła zima, a właściwie to nie przyszła, bo jak się okazało – nie miałem przerwy w bieganiu dłuższej niż tydzień. Nawet po śniegu dawało się pobiegać, a gdy było ślisko, to się okazywało, że w Olsztynie całkiem porządnie te chodniki odśnieżają. No nie miałem wymówek. Ostatecznie na początku lutego się zapisałem.

Na kilka dni przed startem coraz większe nerwy. Wprawdzie przebiegłem już wcześniej dwukrotnie treningowo dystans 21 kilometrów, raz bardzo wolno, drugi raz szybciej, ale zawody mają swoje prawa. Co, jeśli ruszę zbyt szybko i po 10 kilometrze odetnie mi prąd? Co, jeśli ubiorę się za ciepło lub za chłodno? Co jak będzie lało przez dwie godziny? Na domiar złego, w sobotę, dzień przed biegiem, odezwał się ból prawej stopy w podbiciu, którego nie pamiętałem chyba od pół roku. Wstałem z łóżka i kuśtykając do łazienki zacząłem się zastanawiać – człowieku, jakie półmaratony, ty ledwo chodzisz.

Nerwy skumulowały się w niedzielę o poranku, który przywitał zerem stopni, mgłą i wilgocią. Stopa dalej trochę boli. Zrezygnować? Nie, przynajmniej przebiegnę linię startu, a potem niech się dzieje co chce.

Wysiadam z drugiej linii metra przy Nowym Świecie, idę do miasteczka zawodów, widzę słońce i piękną pogodę, jest coraz cieplej, w depozytach nie ma tłoku, robić trzeba swoje, przebrać się, potruchtać, napić ostatni raz, odwiedzić WC, ustawić we właściwej strefie i jazda. No i czekając jeszcze na start, mając słuchawki w uszach (muzyki nie włączałem, chciałem tylko trochę zagłuszyć nagłośnienie) poczułem… spokój. Uświadomiłem sobie, że przecież… nie znalazłem się tu przypadkowo, że przez ostatnie tygodnie regularnie biegałem, że dystans mnie nie przerazi, mam na ten bieg konkretny plan, który chcę zrealizować. No i że jeśli się nie uda, to nie będzie tragedia. W przypadku jakiejś kontuzji czy osłabienia – trudno – wsiadam w metro, wracam do centrum, zabieram manatki i spróbuję następnym razem.

Plan był taki – zgodnie z ostatnimi startami, mógłbym przebiec półmaraton w około 2:13. Nie miałem jednak tak mocnych treningów, więc umawiam się ze sobą na tempo 6:30, które da mi czas około 2:17. No i najważniejsze, nie podpalić się, nie wystartować za szybko, trzymać się tempa. W tym pomaga mi Wirtualny Partner z Garmina, który ustawiam na to tempo i… oczywiście po pierwszym kilometrze je wyprzedzam. Nie za mocno, ale trochę. Na drugim zwalniam, na trzecim znów trochę szybciej, na czwartym dogania mnie kolega, z którym aż do pierwszego wodopoju gadamy i biegniemy też trochę szybciej. Ale już pierwsza przerwa, tu muszę podkreślić organizację – starcza dla wszystkich wody oraz izotonika. Celowo maszeruję jakieś pół minuty, żeby spokojnie wypić wodę i odpocząć. Kolega pobiegł do przodu, ja pędzę, stwierdzam że znowu za szybko i że… zaczyna mi się robić gorąco. A włożyłem cienką koszulkę z długim rękawem, na nią cienką koszulkę okolicznościową. Plus krótkie spodnie. W porównaniu do niektórych osób (grube spodnie, czapy, kurtki) był to ubiór całkiem lekki, ale słońce przygrzewało i stwierdziłem, że coś trzeba z tym zrobić. Zbyt ciepłe ubranie kiedyś popsuło mi Bieg Niepodległości, gdy najpierw się ugotowałem, a potem ponad minutę musiałem stać z boku i się przebierać. Powtórka? Koło ósmego kilometra stanąłem, szybko zdjąłem długą koszulkę, a jak się okazało nadal biegłem właściwym tempem, a nawet je wyprzedzałem, było więc dobrze.

Przychodzi jedenasty kilometr, już półmetek, za kolejnym wodopojem zaczyna się Trasa Łazienkowska – i to jest coś pięknego, dzięki pożarowi mostu można pobiec ulicą, która zwykle bezwarunkowo przeznaczona jest dla samochodów. No i można pobiec szybko, bo ulica tutaj opada łagodnie w kierunku Wisły. To były dwa najlepsze moje kilometry na trasie, biegło się niezwykle lekko, jakbym zapomniał o tych poprzednich 11 kilometrach w nogach. Potem przychodzi wyhamowanie, Wisłostrada, trochę wiatru i tunel, w którym dla odmiany zrobiło się bardzo zimno i ciężko – nie wiem czemu miałem wrażenie, że cały czas biegnę pod górę. Dobiegam do 15 kilometra – tam zjadam całego banana, którego nie zdążyli pokroić wolontariusze, sprawdzam czas i… widzę, że będzie dobrze, że jeśli nic strasznego się nie stanie, to dobiegnę z czasem lepszym niż zakładałem. To mi dodaje animuszu, a będzie on potrzebny, gdyż opuszczamy Wisłostradę i zaczyna się kilka podbiegów. Robię je dość konserwatywnie, boję się, że jednak na końcu może mi zabraknąć sił. Ale jednak to ja głównie mijam tych, którzy się przeliczyli i ostatnie pięć kilometrów sprawia im dużo kłopotów. Wreszcie Miodowa, Plac Zamkowy i Krakowskie Przedmieście. Wreszcie kibice, w tym wielu turystów, dla których przecież to też atrakcja. Widzę znaczek 20 kilometrów, tu już można wykorzystać rezerwy, to mógł być jeden z najszybszych kilometrów w moim życiu.

Wbiegam na metę szczęśliwy, choć zmęczony, ponadto zdezorientowany tłumem i kolejnymi „bramkami” (medale, folia, prezenty, posiłek, oddanie chipa). Co pokazało zdjęcie z Fotomaratonu.

pwa15_01_apt_20150329_122903_1

Czas wyszedł ostatecznie 2:14:28 – co mnie całkowicie zadowala i jakkolwiek mógłbym pewnie urwać z minutę, to nawet jeśli na tym zakończę swoje starty na tym dystansie, to będę już spełniony. Porównując potem międzyczasy przekonałem się, że drugą połowę przebiegłem nieco szybciej niż pierwszą, co świadczy o dobrym planie. Było zmęczenie, ale nie było kryzysów, heroicznej walki i balansowania na krawędzi omdlenia. Regularnie co 5 kilometrów robiłem sobie odrobinę marszu, podobnie przy podbiegach. Nie ma sensu walczyć tam, gdzie maszerujący ludzie są niewiele wolniejsi od podbiegających.

A tak wyglądałem już po ochłonięciu.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Robert Drózd (@robert.drozd)

Tyle mojej relacji. :-) Podejrzewam, że ktoś kto nie biega, pewnie nie doczytał do tego momentu, zapisuję to sobie choćby po to, aby zapamiętać ten dzień.

Jedynym smutnym akcentem tej niedzieli był brzydki numer mojego Garmina, który owszem, cały bieg ładnie zmierzył i pomagał mi zachować tempo, ale przy przenoszeniu na komputer wszystko wymieszał i w efekcie zapis skasował. Nie dowiem się więc, jaki miałem puls w momencie finiszu, ani jaką prędkość wtedy rozwinąłem, ile czasu spędziłem w marszu, albo na przebieraniu. Ale przecież to nie jest aż takie istotne.

Co dalej? Nikt mnie nie zapytał jeszcze „kiedy maraton”, a ja gdy odważę się sobie takie pytanie zadać, mógłbym odpowiedzieć – gdy będę gotowy. Co oznacza i potrzebę przebiegnięcia aż 42 kilometrów i odpowiednią wagę i przygotowanie. Na razie cieszę się zaliczoną „połówką” i myślę sobie, że pewnie jesienią zrobię powtórkę.

Komentarze

Śledź komentarze do tego artykułu: format RSS

  1. Pola

    Gratulacje!
    Ja zaczęłam od niedzieli swoją przygodę z bieganiem, trzy wyjścia już za mną ;-) Zobaczymy co przyniesie przyszłość.

  2. Vroo

    Pola, również gratulacje :) te pierwsze kroki są najtrudniejsze, no i nie wolno przesadzić, choćby stawiając sobie jakieś cele inne niż spędzenie paru minut czasu na bieganiu, żeby się niepotrzebnie nie zniechęcić.

  3. Paweł Lipiec

    Te pięć punktów z początku będę wysyłał wszystkim znajomym, którzy „boją się” zacząć. To świetne streszczenie drogi jaką przebyła większość biegaczy.
    No i gratulacje! :)

  4. Vroo

    @Paweł, dzięki, jak patrzę na Twoją relację i czas, to dopiero podziw, jak dużo przez rok osiągnąłeś. :-)

  5. Magdalaena

    Gratuluję!
    Pomysł biegania przez ponad 2 godziny przekracza moje możliwości, ale tym bardziej Cię podziwiam!

  6. Paweł Lipiec

    Jest progres, to prawda. Ale to duża praca trenera, fizjoterapeuty etc. :)
    Ja tylko wykonuję polecenia.

  7. Grzegorz Wolański

    Gratulacje! :)

  8. gmazur1

    Zazdroszczę.

  9. VrooBlog » Vroo biega – część XI – rok 2015

    […] już jedenasty odcinek opowieści o mojej przygodzie z bieganiem. Poprzedni był w kwietniu – gdy opisałem najważniejszy dotąd w życiu start, czyli Półmaraton […]

Zostaw komentarz

W komentarzu można (choć nie trzeba) używać podstawowych znaczników XHTML.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: