VrooBlog
Archiwum bloga na czerwiec 2014.
Yes. 20 lat później. Jakież miłe rozczarowanie
Moja przygoda z Yes zaczęła się 20 lat temu, w czerwcu 1994 roku, gdy w Radiu Wawa pomylono kasety z audycjami i zamiast godzinnego programu o Talking Heads nadano przegląd największych hitów Yes.
Moja koncertowa przygoda z Yes zaczęła się w marcu 1998 roku, gdy cudem (nie stać mnie było na bilet, ale wygrałem go w konkursie) trafiłem na koncert w Kongresowej. Chłonąłem tę muzykę i jak tylko dorwałem się do internetu, jesienią 98 założyłem Yesomanię:
…choroba nieuleczalna, przenoszona drogą słuchową, powoduje liczne powikłania w stadium swojej dojrzałości.
A już kompletnym spełnieniem mojej miłości do Yes były dwa wieczory w październiku 2001 roku, gdy byłem na koncertach swojego życia. Muzycznie już nic lepszego nie przeżyję od tych dwóch wieczorów w Spodku i na Torwarze, od trzech epickich utworów zagranych jak uderzenie w głowę, od Andersona wrzeszczącego podczas „Gates of Delirium”, polskiej orkiestry symfonicznej tańczącej podczas „I’ve Seen All Good People”, niewyspania połączonego z kompletną nadwrażliwością na jakąkolwiek muzykę Yes przez parę dni.
Były koncerty kolejne. Przyjechali do Polski w roku 2003, w 2004. Prawie nic z nich nie pamiętam, może poza spotkaniem z zespołem w 2003 roku i tym, że rok później się nie udało. A potem dziwy. Anderson ma problemy z głosem, wyrzucają go z zespołu i przychodzi jesień 2009 – dziwny koncert z nowym wokalistą, który na płycie wypadł świetnie, ale koncertowo się nie sprawdzał. No i jego też wywalili. Przyszedł Jon Davison z niezłego progresywnego zespołu Glass Hammer.
Bilet na wczorajszy koncert kupiłem 19 lipca 2013, w parę minut po uruchomieniu sprzedaży online. Dzięki temu trafiłem na dostawkę w pierwszym rzędzie (tak naprawdę trzecim), tylko ja i muzyka. Ale jaka muzyka? Założeniem było zagranie w całości trzech płyt z lat 70. Czyli co, mają znowu przyjechać i odgrywać stare przeboje?
Tyle wstęp.
Miło jest się rozczarować, o tym pisałem już przy Fly From Here. Nie mieć oczekiwań. Bo przecież Yes zrobił już w moim życiu więcej niż mogłem się spodziewać. Teraz co, zapłacę te 165 złotych, usiądę w Kongresowej i pouśmiecham się do wspomnień. Bo tego co będzie leciało ze sceny słuchać się nie da. Miałem już tak, gdy w roku 2005 wybrałem się na solowy koncert Andersona. Wykonawczo było to o setki mil od Yes, ale fajnie było znowu zobaczyć tego pana.
Przed koncertem miłe spotkanie z Yesomaniakami w Hektorze. Ludzie, których ostatni raz widziałem czasami pięć, czasami i więcej lat temu. Kiedyś istniał sobie też nasz fanclub, lista dyskusyjna (teraz jest grupa na FB), zloty, spotkania, wszystko się rozlazło, choć jak to weterani nadal ściągnęliśmy mocno do Kongresowej.
Pierwsze zaskoczenie: Sala Kongresowa pełna! Fakt, Warszawa to takie specyficzne miasto, że każdy rockowy dinozaur znajdzie swoich widzów, ale od dziesięciu lat (koncert w Spodku nie cieszył się wielką frekwencją) trochę zapomniałem, ilu ludzi słuchających Yes można zgromadzić w jednym miejscu!
Zaczynają. „Close To The Edge”. Nie do końca lubię rozpoczynanie od tego utworu, bo zawsze mam wrażenie, że zespół się dopiero rozkręca. Poza tym od lat 90. Yes gra CTTE zbyt wolno. I w zasadzie nie było inaczej. Początek fajny, z niepokojem czekam na wejście wokalisty – nie jest źle. Nie piszczy, co by było największym błędem imitacji Andersona. Początkowo były problemy z miksem i wokal gdzieś ginął, ale szybko zostało to poprawione. Aż wreszcie dochodzimy do części „I Get Up I Get Down” i… koncert zaczyna żyć swoim życiem. Davison swoim czystym wokalem wyciągnął pięknie ten utwór w inne rejony niż to robił Anderson. Zrobił to inaczej a i tak pięknie. I to już pierwszy powód, dla którego warto było tam być.
Potem tak samo w „Awaken” – zastanawiałem się, jak to zostanie zaśpiewane bez Andersona i tu Davison też się obronił, bo część po prostu zaśpiewał po swojemu. I tak powinno być, nie należy udawać, że to ten sam wokalista tylko o ćwierć wieku młodszy.
Były też porażki: „Going For The One” jako porządny rockandroll nadaje się do zaśpiewania normalnie – jednak Davison zdecydował się piszczeć, choć chwilę później w „Turn of the Century” wypadł momentami (uwaga: herezja) wg mniej lepiej niż Anderson.
Widać, że Davison świetnie wpasował się w zespół. On nie jest też pierwszej młodości (43 lata), ale skakał po tej scenie, wnosząc niespotykaną wcześniej w Yes energię. Pamiętam tylko młodego Tony’ego Brislina, który na trasie YesSymphonic (tak, tej słynnej z 2001 roku) też tak skakał nad klawiszami. A wyglądem Davison przypominał mi Andersona z teledysku Wonderous Stories – z czasów, kiedy też był piękny, młody i brodaty. :-)
Zaczynam myśleć, że takie odmładzanie zespołów ma jednak swoje zalety. Jeszcze w ubiegłym roku byłem na pierwszym koncercie odrodzonego Collage, gdzie wokalistą jest Karol Wróblewski, młodszy od reszty o te kilkanaście lat – no i to jak się rzucał na tej scenie też dodawało kolorytu muzyce.
Strasznie wkurza mnie fanbojskie wapno, które na koncert nie przyszło, ale teraz wyłazi z internetowych kątów i wydziwia, że to profanacja, że kto śmie śpiewać to samo co Boski Anderson. Mam dla nich jedną radę. Połóżcie się z powrotem w swoich kryptach i wspominajcie.
Tyle o Davisonie i jego roli w zespole. Dla mnie – pozytywnej.
Nie zawiedli Howe i Squire. Gitarzysta Yes wygląda jak zakonserwowana mumia od co najmniej dziesięciu lat, ale nadal gra wybitnie. Z kolei basista i podpora charakterystycznego brzmienia zespołu miał chyba znacznie więcej energii niż pamiętam z poprzednich koncertów. Czasami wyglądał wręcz strasznie, a tutaj jak szacowny capo di tutti capi, który porzucił wszelkie używki, a z napojów to tylko mineralną.
Downes nie zawiódł, bo nigdy nie miałem wobec niego dużych oczekiwań. Yes jest wciąż na tyle dobrym biznesem, że podpinają się pod niego ludzie, którzy nie powinni się tam znaleźć. Na przełomie lat 90 i 2000 straszył w ten sposób niejaki Billy Sherwood. Downes jest w tym momencie motorem rozwoju grupy i naprawdę go lubię – jednak wykonawczo ustępuje znacząco pozostałym klawiszowcom Yes. Do tego brzmienia wyciągnięte czasami z głębokich lat 80…
White’a dotknął bardzo upływ czasu – i to zaskoczenie, bo gdy pamiętam go ze spotkania 11 lat temu, perkusista wyglądał wtedy najbardziej żwawo wśród pozostałych emerytów w ekipie. Teraz był bardzo zmęczony i to było słychać.
W ogóle upływ czasu dotknął nas wszystkich. I to nie tylko dlatego, że na zdjęciu jednego z kolegów mam straszną łysinę. 10-12 lat temu nie przypominam sobie tych rąk w górze z telefonami i aparatami. Szał nagrywania, uwieczniania poruszonych zdjęć jako pamiątek i oczywiście wrzucania na fejsa. No dobra. Ja też wrzuciłem jedno i drugie:
10 lat temu nie było też ekskluzywnego spotkania z zespołem w cenie biletu VIP-owskiego za ponad 600 złotych. Wszystko, także i autograf oraz wspólna fotka ma swoją cenę.
Choć nie wątpię, że byli i fani, którzy zastosowali starą metodę – czatowania pod hotelem.
Koncert miał dwie części. W pierwszej płyty „Close To The Edge” i „Going For The One”, w drugiej cały „The Yes Album”. I to już było szaleństwo. I staruszek Howe zasuwający swój popisowy numer.
Zaraz potem „Starship Trooper”, który porwał wszystkich. „The Venture” nie grane prawie nigdy na koncertach i długie „Perpetual Change” z licznymi solówkami. Koniec. I kto może wstaje, idzie pod scenę, bis może być tylko jeden. „Roundabout”. Skaczemy, krzyczymy, śpiewamy razem z Jonem. Ja też skaczę jak 13 lat temu i przez chwilę wydaje mi się, że magia roku 2001 wróciła.