VrooBlog
Archiwum bloga na kwiecień 2013.
[52 książki] Trzydziesty kilometr. Powieść – Stefano Redaelli
Dzisiaj książka „Trzydziesty kilometr. Powieść”, autorstwa Stefano Redaelliego, Włocha mieszkającego w Polsce.
Skusiłem się na nią z dwóch powodów – po pierwsze, tematyka biegania, podkreślona na okładce – po drugie, recenzje wspominające o nowym podejściu do męskiej duchowości. O, to coś dla mnie.
Niepokojące jest jednak już, że autor w samym tytule sugeruje gatunek literacki swojej książki. Jakbyśmy się nie tego domyślali. Oliwy do ognia dolewa jeszcze wstęp, z którego w stylu szkolnej rozprawki dowiadujemy się, o czym jest książka:
Bohater powieści, Radek, to trzydziestoośmioletni polski lekarz mieszkający w Krakowie. Zakochany w pięknej Ani, zktórą łączyła go bliska relacja mająca doprowadzić tych dwoje do małżeństwa, do podjęcia wspólnego życia, nagle zostaje przez nią porzucony. Dziewczyna odeszła bez słowa wyjaśnienia, zniknęła gdzieś bez wieści. Zostawiła swojego mężczyznę, pogrążonego w miłości do niej, dręczonego jednym z najtrudniejszych pytań: dlaczego? […]
Radek jest osobą systematyczną, uporządkowaną, staje na nogi z nawyku. Ania ciągle tkwi przyczajona w jego umyśle, ale on zachowuje wielokilometrowy dystans pomiędzy nią a sobą. Odsuwa się od ukochanej: przyzwyczaja się do odległości. Aż do dnia maratonu. […]
Redaelli wprawnie kreśli swego bohatera, stwarzając postać z krwi i kości. Narrator usuwa się na drugi plan, niejako zapomina o sobie, pozostając do dyspozycji Radka, który biegnie od strony do strony, niespokojny, dynamiczny, stając się niekiedy ofiarą gwałtownie ujawniających się impulsów, naprzemiennego przeplatania się trudu i odpoczynku, wycieńczających snów i coraz bardziej rześkich pobudek.
„Trzydziesty kilometr” porusza tematykę ważną, wokół której ja sam, będąc o parę lat od bohatera młodszym, mogę mieć sporo przemyśleń. I nie jest tak, że czytałem ją obojętnie. Ale trochę jakbym czytał… coś w rodzaju Harlequina dla mężczyzn. Całość szyta okropnie grubymi nićmi. Bohater myśli, rozmawia, spotyka się, wraca do wspomnień i… niewiele z tego pozostaje w pamięci. A już rozwiązanie jest przewidywalne od pierwszego momentu, gdy natkniemy się na określony temat. W zasadzie książka nie ma fabuły. Ot, jest parę wydarzeń, które posuwają akcję do przodu. Zamiast określenia „powieść”, bardziej właściwe byłoby „epizod z życia 38-letniego mężczyzny”.
Nawet bieganie, które zgaduję, że autor kocha i sam uprawia, nie zostało tutaj wykorzystane właściwie. Bohater na marginesie swoich problemów życiowych przygotowuje się do maratonu krakowskiego. I to przygotowanie ma go wzmocnić, przemienić, dać nową siłę. Mamy czasami dość szczegółowe opisy tras i tego co myśli bohater. I nie wiem dlaczego, ale to nie jest dla mnie autentyczne. Gdy czytam blogi biegaczy, gdy czytałem „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” Murakamiego, to czułem jakąś jedność z tym, co pisali autorzy. Tutaj – jakbym był zewnętrznym obserwatorem, który dokonuje obserwacji.
Są ludzie, którzy mimo tego, że nie umieją pisać powieści, tworzą powieści niezłe. Przykładowo Jan Grzegorczyk, autor cyklu o księdzu Groserze – to w zasadzie zbiór krótkich form i język bardziej publicystyczny niż literacki. Ale tematyka i pomysły sprawiają, że czyta się to z zapartym tchem. Albo Ziemkiewicz – twórca genialnych opowiadań, który w przypadku powieści tylko niewiele zmienił warsztat, ale często wychodził obronną ręką. Jako powieść „Trzydziesty kilometr” jest… zwyczajnie słaby. Więcej emocji znajdziemy na dowolnym blogu. Autor sprawnie posługuje się językiem polskim – ale od sprawnego posługiwania, do wrażliwości literackiej droga daleka.
Książka w papierze ma 208 stron, ale chyba dużym drukiem, bo na Kindle to zaledwie 2700 lokacji. Ocena taka sobie, bo niestety to zmarnowana szansa.
E-book do kupienia w wielu księgarniach.
Ocena: 3/10.
Vroo biega – część VII: wspominki po 2012 i Bieg Orlenu
Od poprzednej notki o moim bieganiu minął ponad rok. Co działo się przez ten czas?
Excel mówi: 1850 kilometrów. Najwięcej za jednym razem – 17 (z przerwami) i 16 (ciągle).
Zacznijmy od tego, że odkryłem radość słuchania audiobooków. Przez parę miesięcy słuchałem kolejnych odcinków Gry o Tron. Śledziłem losy Eddarda, Brana, Jona czy Daenerys, a jednocześnie kolejne kilometry mijały. Nie dało się tylko słuchać przy szybszym biegu, bo wtedy musiałem się skupić albo na biegu (i traciłem wątek), albo na treści (i nie byłem w stanie utrzymać tempa). Potem Steve Jobs, którego jeszcze nie ukończyłem. Do tego słucham konferencji, podcastów, kazań Pawlukiewicza – tych wszystkich rzeczy, których słuchanie by mnie nudziło w innej sytuacji.
Mniej więcej koło czerwca postanowiłem też zacząć porządny plan treningowy, wyciągnięty z książki „Run Less, Run Faster”. Interwały, bieg tempowy i bieg długi, same programy da się też znaleźć online. Trening dał mi w kość, ale czułem że się poprawiam. Potrafiłem sobie na treningu pobiec 10km w tempie zbliżonym do rekordowego wcześniej.
W lipcu Bieg Powstania Warszawskiego – mój drugi już – i wynik z poprzedniego roku poprawiłem, choć biegło się straszliwie ciężko ze względu na upał. Kto by pomyślał że o 21 będzie tak gorąco.
Niestety potem przyszły wakacje, wyjazdy i okresy bez biegania. We wrześniu miałem chyba największy kryzys w moim bieganiu. Wszystko bolało tak jakbym dopiero zaczął biegać, nie potrafiłem utrzymać tempa, męczyłem się przy krótkich dystansach. Pomogła zmiana butów i… ponowny start w Biegnij Warszawo (październik), gdzie zaczynając powoli uzyskałem swój drugi wynik. Wtedy już byłem optymistą i liczyłem na rekordy w Biegu Niepodległości. A figę. Ubrałem się za ciepło, w efekcie przegrzany musiałem najpierw zwolnić, potem minutę straciłem na zdejmowanie koszulki spod spodu i do mety jakoś doczłapałem. Jak na złość, najlepszą formę zacząłem mieć pod koniec listopada i w grudniu gdy… spadł śnieg.
A ja po śniegu nie biegam…. przynajmniej tak myślałem że nie biegam – bo przemogłem się i parę razy się udało. Bieganie po miękkim śniegu przypomina plażę i wcale nie jest jakieś niebezpieczne, choć oczywiście męczy bardziej i zmusza do uważności. Brakowało mi tylko zimowych butów, bo te co mam szybko przemiękają.
Gorzej było jednak gdy przyszły poważne mrozy, a śnieg zmienił się w lód – no, po lodzie to jednak nie biegam. Na dobre wróciłem do biegania w marcu (znowu z przerwami gdy ten śnieg padał) i mogłem tylko walić głową w ścianę, widząc jak bardzo spadła mi forma. Biegnę ten sam dystans, w podobnym tempie, a puls średnio o 10-20 wyższy… Aha, mówiłem że od stycznia przytyłem znów o 4 kilogramy?
Dlatego wahałem się bardzo przed zapisaniem na dzisiejszy bieg Orlenu. Ale w końcu powiedziałem, co tam, wpisowe 39 złotych, dostanę koszulkę, a przetruchtać jakoś się da, na zmianę z podchodzeniem. Rzecz jasna – na 10 kilometrów, bo w poważniejsze dystanse nie uderzam. I wielkie zaskoczenie, bo zaledwie 9 sekund zabrakło do rekordu. To był pierwszy tak długi bieg od 5 miesięcy, więc bałem się przycisnąć, a dałoby radę, bo z tętnem 180 tylko ostatni kilometr. Start powoli, a potem już tylko przyspieszałem i uśmiechałem się do rytmu muzyki i dopingujących warszawiaków. Jak widać na zdjęciu wyglądam na całkiem zadowolonego. :-)
Słowo o samej imprezie – dzięki kasie od sponsora bieg zorganizowano z niesamowitym rozmachem. Dość powiedzieć, że kontenerów do przebierania dla mężczyzn było kilkanaście, każdy na min. 20 osób – tak więc pustki i komfort. Od innego sponsora (lidla), izotoniki, woda, banany i sałatki (ale jedzenie się skończyło jak tylko dobiegłem do mety i zabrakło go dla maratończyków).
Były wpadki – zabrakło wody na trasie – ja akurat wziąłem ze sobą butelkę. Beznadziejna strona z wynikami, która nie wytrzymała naporu. Jakiś pseudo-folkowy łomot, który zagłuszał konferansjera. Sam konferansjer który zamilkł w momencie gdy wbiegali pierwsi zawodnicy z maratonu (bo telewizja ważniejsza…).
Te niedociągnięcia nie zmieniają faktu, że tak spektakularnej imprezy biegowej w Polsce jak dotąd nie było. Aż żal mi organizatorów innych biegów, bo będą teraz porównywane właśnie do Orlenu. Kilkanaście tysięcy osób w jednym miejscu to faktycznie wielkie święto i świadectwo popularności biegania.
A i trasa była chyba najpiękniejsza z tych, którymi biegałem po Warszawie. Dwukrotne przebiegnięcie Mostem Świętokrzyskiem – po prostu bajka. Aż chce się zatrzymać i napawać widokami.
Parę zdjęć z okolic Stadionu Narodowego, gdzie dzień wcześniej odbierałem pakiet startowy.
[52 książki] Rozważny inwestor – Maciej Rogala
Pierwsza w tym cyklu książka ekonomiczna to „Rozważny inwestor” Macieja Rogali.
Poradniki dotyczące finansów osobistych grzeszą najczęściej albo spłycaniem tematu, albo oferowaniem gruszek na wierzbie. Przeglądam ich sporo i zastanawiam się, jaką wiedzę ma się z nich wyciągnąć. Jak działa giełda i rynek kapitałowy? No i co da ta wiedza? Chyba tylko to, że ktoś stanie się uczestnikiem tego rynku, znanym inaczej jako „dawca kapitału”.
Bo prawdą jest, że większość ludzi w starciu z rynkiem kapitałowym przegrywa. Rogala opisuje ten mechanizm uzasadniając go… strachem. Ale nie strachem przed stratą pieniędzy, tylko wizją utraconych korzyści.
Weźmy sobie rok 2006 – na giełdzie hossa od paru lat i jak ktoś trzyma pieniądze na lokacie, to zaczyna się czuć coraz bardziej głupio. Szczególnie kiedy pogada z sąsiadem, który chwali się, że na funduszu akcyjnym zarobił już na nowy samochód. Fundusze inwestujące w akcje reklamują się coraz intensywniej. 30, 40, 60 procent rocznie. Bohater nie jest idiotą, wie że po hossie następuje bessa. Ale poczucie straty wynikające z tego że nie zarobił, jest tak wielkie, że w końcu kupuje ten fundusz akcyjny.
Desperacka decyzja o kupnie akcji na samym szczycie hossy ma niewiele wspólnego z żądzą zysku. Jest wynikiem doznania bolesnych strat na lokacie bankowej (wynikających z utraconych korzyści) i obaw, że straty będą kontynuowane (że koniunktura na giełdzie utrzyma się jeszcze bardzo długo).
Wkrótce zaczynają się pierwsze spadki. Tu myślenie – pewnie to tylko korekta, zaraz odbije w górę. A tu dalsze spadki. O 30, 50, 70 nawet procent. Codzienne sprawdzanie notowań, wreszcie poddanie się i sprzedanie. Często właśnie na dole. Jeśli ktoś nie sprzeda, to tylko trzyma kciuki, żeby w końcu dojść do zera. Oj, mam takie momenty w swojej biografii. :-)
Rogala udowadnia w pierwszej części książki, że przeciętny człowiek nie bardzo ma szansę wygrać z rynkiem i… ze swoimi emocjami. W ciągu 18 lat istnienia warszawskiej giełdy, były zaledwie 4 „prawdziwe okazje” do zainwestowania – czyli dołki, po których już tylko rosło. Ostatni w 2009. Polowanie na dołki może się równie dobrze okazać łapaniem spadających noży.
Zadaje też pytanie – czy faktycznie powinniśmy uczyć się rynku, śledzić serwisy giełdowe, czytać profesjonalną prasę – skoro przecież to samo robią analitycy w wielkich funduszach i bankach. Oni z nami zawsze wygrają pod względem dostępu do informacji, a jednocześnie oni… też się straszliwie mylą.
I co twierdzili w 2007 roku fachowcy? Że Polskę czeka jeszcze kilka lat hossy, co najmniej do 2012 roku, czyli do Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Skoro Polska ma być współgospodarzem ME, to czekają nas gigantyczne inwestycje i tym samym zapowiada się utrzymanie wzrostu gospodarczego przez kolejnych kilka lat, co oczywiście przyczyni się do kolejnych wzrostów na giełdzie.
Co powinien zrobić zwykły człowiek? Tak naprawdę to określić sobie cel i wybrać w miarę automatyczny plan jego osiągnięcia. Hasłem jest – zacznij inwestować, nie tracąc pokory wobec praw rynku, a najważniejsze chyba zdanie książki to:
Jedynym skutecznym narzędziem pokonania zgubnego strachu może być tylko obawa przed poniesieniem innych, bardziej bolesnych strat.
Jeśli celem jest emerytura, to trzeba sobie zdać sprawę, że spadki naszych oszczędności są nie tylko możliwe, ale całkowicie pewne. W ciągu kilkudziesięciu lat będzie kilka hoss i bess. Jeśli nie zaryzykujemy (mądrze), to po prostu nic nie zarobimy. Ponieważ nie jesteśmy w stanie niczego przewidzieć, jedyne co możemy zrobić, to zacząć regularne wpłaty, najlepiej w momencie bessy. Można np. inwestować nie nasz kapitał, a tylko to co zarobiliśmy przez rok na lokacie – czyli np. te 4% rocznie. To pozwoli nam ten nóż… łapać mądrze.
Pamiętaj, że wybierając jedną ze strategii stopniowego wchodzenia w rynek do wysokości 20%, de facto godzisz się z ryzykiem, iż nóż może spadać jeszcze niżej, i to przez wiele lat, a jednocześnie jesteś zabezpieczony przed innym, o wiele poważniejszym w skutkach ryzykiem — niespełnienia się tych pesymistycznych prognoz.
Po tych 20-30 latach taka strategia ma się opłacić. Rogala wyjaśnia też zalety podatkowe IKE, choć to oczywiście wróżenie z fusów, kto wie, co nasz rząd wymyśli za 20 lat.
Gdy nasz cel jest bardziej ambitny, np. słynna „wolność finansowa”, trzeba różnicować inwestycje, zabezpieczając każdy z trzech poziomów tej wolności, który uda nam się osiągnąć. Tu powoli dochodzimy do science-fiction, ale autor uczciwie ostrzega, jakie są założenia takiego modelu.
Co mi się w książce nie podobało, to dość oczywiste zachęcanie do funduszy akcyjnych, bez zwrócenia uwagi na ich wady, przede wszystkim ogromne prowizje. Autor nie pisze ani razu o alternatywie, którą mogą być tańsze fundusze indeksowe (ETF),. Niestety na polskim rynku jest ich wciąż niewiele. Sam autor przyznaje się do gry na giełdzie i jest to również pouczająca historia. Zyskiwał często przypadkowo – np. wyjechał na wakacje i sprzedał wcześniej akcje, żeby się nimi nie przejmować – a tu przyszła bessa. Po wielu latach sukcesów, tak uwierzył w swoją nieomylność, że… zaczął popełniać błędy. Pikanterii dodaje tu fakt, że Rogala pracował od lat 90. w branży finansowej i wspomina wiele nietrafnych rad, których udzielał…
Podsumowując – jeśli chodzi o psychologię „Rozważny inwestor” prezentuje dość świeże podejście, podobnie jeśli chodzi o strategię postępowania. Do konkretnych symulacji można się przyczepiać, ale ja jestem trochę innym typem inwestora, bo interesuję się trochę bardziej rynkiem, a jednocześnie próbuję określić czy mi się to opłaci, czy jednak lepiej wrócić do mniejszego zaangażowania – takiego jakie sugeruje autor.
Książka do kupienia w Helionie, ja mam e-booka – link do porównywarki.
Ocena: 7/10.
10 kwietnia, trzy lata później
Mam na temat katastrofy smoleńskiej taką swoją małą teorię spiskową.
Pamiętacie tę scenę, w której premier Tusk przyjeżdża na miejsce katastrofy i wyraźnie strwożony trafia w objęcia premiera Putina? Putin coś mu w tym momencie mówi. Może właśnie coś takiego?
Donald, naród rosyjski bardzo współczuje narodowi polskiemu. Zrobimy wszystko, aby udało Ci się wyjaśnić błędy, które doprowadziły do tego wypadku. Nie mogę przestać myśleć, że to mógł być Twój samolot, Donald. Pomyśl o tym.
I tyle. Donald zrozumiał. W swoim przerażeniu zachował się całkowicie zgodnie z oczekiwaniami strony rosyjskiej. Z pierwszych analiz po katastrofie wyszło, że piloci przeszarżowali, po kabinie pilotów chodzili pijani generałowie, a wszyscy bali się powiedzieć prezydentowi, ze nie można wylądować. Pułk pospiesznie rozwiązano. Dwa oficjalne raporty praktycznie pomijały to, że lotnisko było kompletnie nieprzygotowane, kontrolerzy niezgrani, szwankowała komunikacja, a poziom przygotowania wizyty był inny niż 3 dni wcześniej, gdy na lotnisku lądowali Tusk i Putin.
Taki mógł być oczywiście motyw zamachu – zastraszenie Polaków i komunikat do najwyższych władz – nie wchodźcie w drogę rosyjskim interesom, bo my wszystko możemy. Ze Rosjanie przed takimi działaniami się nie cofają wiadomo przecież od dawna – morderstwa czy próby otrucia to znane działania służb specjalnych.
Jeszcze czytacie ten artykuł, czy już mnie zaszufladkowaliście jako smoleńskiego oszołoma i sobie poszliście?
Nie, w zamach nie wierzę.
Kilka powodów:
- Jakby coś Kaczyńskiemu miało się stać, to łatwiej to było zaaranżować w Gruzji, gdzie samolot mogła trafić zabłąkana rakieta. Nie wierzę w sztuczne mgły, trotyle, bomby próżniowe i inne tego typu wynalazki. Za dużo zbiegów okoliczności, żeby zamach się udał. A co, gdyby nagle o 8 rano zrobiła się w Smoleńsku pogoda? Też samolot by wybuchł?
- Lech Kaczyński i jego niezależna polityka zagraniczna mogły być cierniem w tyłku Rosjan, ale… przecież za chwilę miały być wybory, które Kaczyński, oczerniany przez wszystkie media głównego nurtu, musiał przegrać. No i czy przypadkiem nie przecenia się tego, jak polski prezydent Rosjanom przeszkadzał? Co oczywiście nie zmienia faktu, że na dezorganizacji i bezsilności państwa polskiego Rosji zależy.
- W samolocie zginął nie tylko prezydent i nie tylko politycy PIS (o czym ojczyźniane media zdają się zapominać). Jaruga-Nowacka, Szmajdziński, politycy lewicy, partii rządzącej, wysoko postawieni działacze, aktorzy, księża. Jeśli była jakaś teoria spiskowa, to zbyt wiele rodzin miałoby powody do ujawnienia tegoż spisku.
- Poziom ekspertów od zamachu aż śmierdzi amatorką. Serio wszyscy eksperci na miejscu są ogłupieni, że trzeba wyciągać z rękawa polonijnych naukowców? Z polonijnymi naukowcami i poziomem ich oszołomstwa się już kiedyś stykałem.
Ale problem z prawdą o Smoleńsku jest taki, że każda postawa wobec tej prawdy jest postawą polityczną. Jak Gazeta Wyborcza pragnie mnie przekonać o „naturalnych” przyczynach wypadku, to owszem, powołuje się na niezależnych ekspertów. Ale dobrze wiem, że dobór ekspertów jest kwestią całkowicie dowolną. Jak Gazeta Polska chce mnie przekonać o zamachu, to wynajduje swoich ekspertów. Film „Anatomia upadku”, który podglądałem krótko podczas wieczornego piwa z B. wygląda oczywiście amatorsko, ale jest bardziej przekonujący niż dopracowana w 100% rekonstrukcja National Geographic.
Państwu rosyjskiemu oczywiście zależy na zamieszaniu wokół całej sprawy i nie zamierzają ułatwiać nam jej zrozumienia. Tym, którzy chcą obalić rząd Tuska – również na tym zależy. Im więcej dowodów nieudolności rządu Tuska oraz poszlak wskazujących na inny niż oficjalny przebieg – tym większe zamieszanie w Polsce. Nie zdziwiłbym się, gdyby kiedyś okazało się, że Rosjanie nam te poszlaki serwują w dobrze opracowanych dawkach.
Co wobec tego? Podsycać tę nienawiść polsko-polską? No nie. Starać się zrozumieć i wyjaśnić jak najwięcej. Ale tu jest pułapka – bo jedni mówią, że wszystko jest już wyjaśnione, a inni, że jeszcze trzeba drążyć. Najlepiej oczywiście byłoby zabrać z tych wyjaśnień motywację polityczną. Ale dzisiaj to praktycznie niemożliwe. Nawet ci niby niezależni eksperci – każdy jest jakoś uwikłany i każdy woli taką koncepcję jaka mu pasuje. Czy więc kiedykolwiek będzie zgoda co do przyczyn i przebiegu katastrofy smoleńskiej? Nie sądzę.
Słoniowe ucho – zalety i wady
O zjawisku zwanym loudness war dowiedziałem się w momencie, gdy dotknęło mnie bezpośrednio. Ostatnia płyta Metalliki, „Death Magnetic” nie nadawała się do słuchania. Gdy w połowie drugiego czy trzeciego utworu rozbolała mnie głowa, zacząłem się zastanawiać o co chodzi. A chodziło o to, że cała płyta została zmiksowana na jednym poziomie głośności, a dodatkowo fragmenty które miały być głośniejsze są potwornie zniekształcone, zamiast gitary słyszymy charczenie wynikające z pełnego wysycenia.
Fani zespołu najpierw protestowali, pisali petycje (realizator dźwięku przyznał, że wie o co chodzi, ale on już takie materiały dostał), ale ostatecznie sobie poradzili, bo na podstawie pojedynczych ścieżek z gry (!) Guitar Hero III zrobili własny remiks. Porównanie usłyszymy np. na filmie:
Wkurzony całą sytuacją przetłumaczyłem na polską Wikipedię hasło o loudness war, zacząłem też narzekać wśród znajomych.
I tu zaskoczenie – bo niektórzy twierdzili, że… nie słyszą żadnych problemów w przypadku oryginalnego zmasakrowanego nagrania Death Magnetic. Czy byli tak przyzwyczajeni do tego brzmienia, korzystali z kiepskiego sprzętu, a może po prostu nie potrafili zauważyć różnicy?
Niedawno takie zniekształcenia usłyszałem na „Saiko”, czyli ostatniej płycie zespołu Quidam. Nie są wszędzie i nie są tak masakryczne jak przy Metallice, ale trochę irytują, o proszę, początek „Haluświatów” z przesterowaną perkusją:
Mogę zrozumieć Metallikę – 30 lat grania metalu sprawia że się głuchnie. Ale żeby czołowy polski zespół progresywny tak spieprzył nagranie?! Inny przykład – ostatnia, świetna płyta Hey gdzie zniekształcenia słyszymy co parę minut.
I zacząłem współczuć tym, którzy mają słuch absolutny – przecież oni wychwytują każdą niezgodność. Słuchanie muzyki jeśli jesteś obdarzony umiejętnością takiego rozróżniania będzie przykrym doświadczeniem. Na drugim biegunie są z kolei ci, którzy muzyki słuchać będą z każdego pierdzącego głośnika, a mnie wtedy skręca.
Pisałem kiedyś o słuchawkach mojego życia i o szoku, jakim było dla mnie założenie pierwszy raz porządnych słuchawek, swoją drogą HD590 używam do dzisiaj, wymieniłem im tylko poduszki.
Ale zastanawiam się, co by było, gdybym kiedyś miał okazję usiąść przy takim rzeczywiście audiofilskim sprzęcie. Okazji nigdy nie miałem i… raczej nie będę do nich dążył. Co, jeśli okaże się, że przeżyję ponownie taki szok i stwierdzę, że ja już inaczej muzyki słuchać nie mogę?! No, raczej nie pójdę do sklepu i nie wydam kilkudziesięciu czy kilkuset tysięcy złotych, ale słuchanie muzyki z przeświadczeniem, że można jej słuchać lepiej, mocno by uwierało.
[52 książki] Trucizna – Andrzej Pilipiuk
„Trucizna” to wydana w 2012 kolejna odsłona przygód Jakuba Wędrowycza. Tym razem, aby trochę odpocząć od e-booków, skorzystałem z lokalnej biblioteki.
Andrzej Pilipiuk pisarzem jest specyficznym, bo pisze dużo i na bardzo różnym poziomie. Straszliwe były jego kontynuacje cyklu „Pana Samochodzika” – przez „Sekret alchemika Sędziwoja” przebrnąłem z ogromnym trudem, nudne to i nietrzymające się niczego. Ale z drugiej strony niedawno po raz kolejny przeczytałem z przyjemnością jego zbiór opowiadań „2586 kroków”, parę razy wracałem też do pasjonującej powieści przygodowej „Czas wskrzeszenia”, która mimo wyraźnych braków warsztatowych zachwyca nagromadzeniem pomysłów. No właśnie – pomysły to u Pilipiuka rzecz najważniejsza. Czy będzie mu się chciało je rozwijać, czy tylko je zasygnalizuje i popędzi dalej.
W przypadku siódmej części cyklu o Jakubie Wędrowyczu najważniejsze pomysły dawno się skończyły i teraz mamy eksploatację starych z paroma nowymi. Coś jak siódmy sezon „Allo Allo”. Można wprowadzić paru nowych bohaterów, ale nie będzie rewolucji.
Dlatego „Trucizna” to literatura rozrywkowa dla miłośników cyklu. Kilkanaście krótkich opowiadań, każde na 10-15 minut to odpowiednik pojedynczych skeczów kabaretowych czy też fragmentu odcinka serialu. Poza Jakubem i jego odwiecznym kompanem, Semenem, spotykamy często dwóch miejscowych poczciwych policjantów, a także odwiecznych wrogów Jakuba czyli ród Bardaków. Wracamy do Dębinek, gdzie znajduje się wioska nawróconych neandertalczyków, wybieramy się na wojnę do Iraku i uśmiechamy się z ponownych prób wzięcia Jakuba do piekła. Chyba najbardziej oryginalne opowiadanie dotyczy powrotu całej wioski w czasy PRL, jako zemsta za wybranie niewłaściwego wójta. Choć i ten pomysł nie został odpowiednio rozwinięty. Odnoszę wrażenie, że PIlipiuk pisał tę część równie szybko, jak my ją czytamy.
Dziad Wędrowycz, egzorcysta-amator i bimbrownik-zawodowiec niektórych momentalnie zniechęca, innych wciąga. Od „Trucizny” można równie dobrze zacząć poznawanie przygód Jakuba, jak i je skończyć. Gdy przeczytamy wszystkie 7 części, można ponownie zacząć pierwszą, bo gwarantuję, że niewiele zapamiętamy. Co nie przeszkadza w zabawie.
Książkę, jak się rzekło wypożyczyłem z biblioteki, e-book do kupienia w Publio.
Ocena: 5/10
OFE zostawi nas bez grosza? Serio?
Bez specjalnych emocji obserwuję ostatnie spory wokół systemu emerytalnego. Raczej z cynicznym przekonaniem, że i tak do czasu mojej emerytury zmieni się wszystko z pięć razy, więc nie ma się co przywiązywać.
Minister finansów podobno był zbulwersowany tym, że OFE miałyby wypłacać swoje emerytury przez 10 czy 20 lat, tak jak zdecyduje człowiek w momencie przejścia na emeryturę. Co oznacza, że w wieku 77 lub 87 lat ludzie będą skazani na głodowe świadczenia z ZUS.
To oczywiście był majstersztyk. Zrobić system zbierania pieniędzy od każdego dorosłego obywatela, który przez prowizje nakarmił kilkanaście wielkich instytucji finansowych i promować nową emeryturę bez… określenia w jaki sposób będzie wypłacana. O tym pomyśli się później – problemy zawsze najlepiej zwalić na przyszłe pokolenia. Aż przychodzi czas odkrycia co to znaczy emerytura kapitałowa. Tyle, że zbieramy określony kapitał i potem go trzeba rozdysponować.Uzbierałeś drogi emerycie np. 150 tysięcy (choć pewnie i mniej) i musi ci to wystarczyć do śmierci, obok minimalnej emerytury z ZUS. Radź sobie sam. Oszczędności w OFE to nie są ubezpieczenia, tak więc nikt nie będzie dopłacał, jeśli pożyjesz dłużej.
I to nagle sobie uświadomili politycy. Że wypłaty z OFE mogą oznaczać dwie rzeczy – albo dać ludziom odpowiedzialność za to, co jest ich kapitałem i jak go wykorzystają – albo zdecydować za nich. Najlepiej przez przerzucenie tej kasy z powrotem do ZUS i rozdawanie jak dotąd. Zresztą mówienie o kasie jest nadużyciem – jak udowadniają ekonomiści – to są po prostu zapisy księgowe. OFE kupowały albo obligacje (czyli finansowały dług państwa) albo akcje (ze szczególnym umiłowaniem spółek Skarbu Państwa). I jeśli mówi się o skoku rządu na kasę – ta kasa i tak już raz z naszych kieszeni dla państwa poszła, teraz pójdzie drugi raz. Obieg pieniądza w państwie kończy się tym, że rząd zawsze się wyżywi.
System OFE był wielką szansą na nauczenie Polaków odpowiedzialności. Dotąd przez dziesiątki lat dominowało myślenie niewolnika – jak będę zapieprzał przez te 40 lat, to przynajmniej zaraz po tym jak spłacę kredyt mieszkaniowy, moje państwo da mi emeryturę. Niewielką, ale pewną. Ostatnio wciąż mniejszą, bardziej reglamentowaną – ale konieczną, bo większość Polaków nie ma własnych oszczędności.
Tymczasem powinno to wyglądać tak:
- Pokazujemy ludziom różnice między obowiązkowym ZUS i obowiązkowym OFE.
- W ramach tych OFE dajemy możliwości wyboru zarówno wielkości składki jak i środków inwestycyjnych.
- Mówimy – tak, ile uzbierasz, tyle będziesz mógł wypłacić w wieku 67 lat – tyle że w ratach, co najmniej pięciu. Jeśli umrzesz i coś zostanie, odziedziczy to twoja rodzina. Traktuj więc te pieniądze z atencją, pilnuj funduszy, zmieniaj jeśli trzeba – my tylko zmuszamy cię do wpłacania składek.
- Fundusze mają zachęcać, żeby ludzie wpłacali więcej niż ustawowe minimum.
- Składki zwolnione oczywiście z podatku w momencie wpłaty i wypłaty.
Takiej kampanii informacyjnej nie było. OFE zachwalały tylko że „wesołe jest życie staruszka”, a ludzie nie mieli pojęcia jak będzie wyglądać ich emerytura. Owszem, ekonomiści ostrzegali, że będzie niższa niż obecnie – ale jak właściwie będzie wypłacana? Teraz przychodzi przebudzenie i starcie z rzeczywistością.
Rządu nie będzie stać na spór z finansowymi molochami i gruntowną reformę systemu. Będzie więc powrót do stanu sprzed kilkunastu lat, zapisy księgowe znów trafią do ZUS, który natychmiast przerobi je w transfery dla obecnych emerytów, a problem wypłat dla obecnych emerytów przejmą – jak zwykle – następne pokolenia.