VrooBlog
The Australian Pink Floyd Show
Pamiętasz, byłeś młody…
W 1994 za młody (i nie zapominajmy: za biedny), aby pojechać do Pragi na koncert Pink Floyd.
Miałem 15 lat i oglądałem po parę razy nagrany na VHS koncert PULSE. Pamiętam taki seans, jak zgasiłem światło, podłączyłem do telewizora słuchawki i oglądałem, zajadając przy tym bułki z nutellą i popijając porterem. ;) Więcej okazji nie było, Floydzi więcej nie koncertowali, poza jednorazowym występem na Live 8.
Ale dziś możliwy jest już dialog:
– Idziesz na Pink Floyd?
– Jasne, a kto gra?
Czy to przyszłość muzyki rockowej? Gdy gwiazdy już nie grają, ich muzykę wykonują cover bandy. Z perfekcyjną doskonałością, a czy z sercem? Będą cover bandy lepsze i gorsze – tak jak lepsi i gorsi są interpretatorzy Mozarta, Chopina, Prokofiewa. W przypadku zespołów rockowych oczywiście jest kwestia porównania z oryginałem – ale jak to będzie wyglądało za 20, 30 lat, gdy już wspomnienia Pink Floyd z 1994 się zatrą?
Tak czy inaczej, wczoraj, podobnie jak rok temu, wybrałem się na The Australian Pink Floyd Show na Torwarze.
Lasery, światła, filmy, wielka figura nauczyciela podczas „Another Brick…”, inna figura wielkiego kangura i w finale oczywiście świnia. Momentami można było odlecieć.
Pamiętasz, byłeś młody…
Młody i zafascynowany Floydami. To robi wrażenie jak się ma kilkanaście lat. Choć nigdy nie byłem fanem całego Pink Floyd. Pomysły Syda Baretta nigdy mnie nie pociągały. Ale lubiłem ich muzykę od drugiej płyty do „Wish You Were Here”. Potem już albumy przegadane, agresywne, denerwujące, których nie lubiłem i nie lubię, to nurzanie się Watersa w odmętach jego psychiki nie mające wiele wspólnego z muzyką. Potem zaskakująco dobra, świeża – choć całkiem konwencjonalna – płyta „Momentary Lapse of Reason” i pożegnanie w postaci „Division Bell” od ludzi, którzy już niczego nie muszą udowadniać.
Australijczycy zagrali to wszystko. Szalone, psychodeliczne „Astronomy Domine”, wciągające „One of These Days” i „Set The Controls”, klasyczne fragmenty z Ciemnej Strony, nadal poruszające „Shine On”, wreszcie hitowe „Comfortably Numb” i wnerwiające „Fletcher’s Memorial Home”, aby przejść do olśniewającego „Sorrow” i „High Hopes”, podczas którego zamiast zapalniczek w górę poszły komórki i aparaty.
Pamiętasz, byłeś młody…
20 lat temu nie przyszło by mi do głowy, że na koncert można iść robić zdjęcia. Koncert to muzyka. Potwornie mnie wkurzają ci, którzy przez pół koncertu stoją z komórką w górze. A tym razem sam złamałem tę zasadę i zrobiłem parę zdjęć. Paskudnych, bo co da się zrobić komórką. Ale czy potrzebowałem tego jako potwierdzenie, że byłem? Pamiątkę? Dla kogo?
Komentarze
Śledź komentarze do tego artykułu: format RSS
„Z perfekcyjną doskonałością”
Z doborem zwrotów cofamy się do tyłu…
Możliwa jest jeszcze „perfekcyjna niedoskonałość” ;)
Dla przyszłych dzieci? :)
Dzieci zwykle nie mają zrozumienia dla sentymentów rodziców. :)
Zawsze byłem fanem Pink Floyd.
To fajny zespół. Niektóre interpretacje
Australian Pink Floyd Show są lepsze od oryginału.
Jednak w pewnym SEKSIE, twu !!! sensie, jest to
odgrzewanie kotletów. Ale to ciągle smaczny kotlet.
też mi przeszkadzają komórkowcy. ;-)
oraz doszłam do wniosku, że nie za bardzo rozumiem tych,
którzy idąc na koncert wybierają miejsca siedzące…
dla mnie muzyka jest zbyt żywa, koncerty są takie ZBYT- żeby na nich siedzieć ;-)
ktoś tu ostatnio był na męskiej muzyce
na lao che, voo voo i janerce.
i też zrobiłam kilka zdjęć komórkowcem,
coś trzeba mieć dla siebie, oprócz zachowanego biletu.