VrooBlog
Archiwum bloga na sierpień 2012.
Religia w szkole
Minęło ponad 20 lat od wprowadzenia religii do szkół. Byłem wtedy w IV klasie. Wcześniej chodziło się na religię do kościoła, siadało w salce, pod ścianą w pierwszej klasie siadały jeszcze przyprowadzające nas mamy, potem już sam chodziłem.
W sumie nie pamiętam, czy dla takiego szkraba jakim wtedy byłem, cokolwiek znaczyło, że nauka prowadzona jest przy kościele. Tak po prostu było. Szkoła szkołą, religia religią – było to po prostu inne miejsce uczenia się. Ale przez samo oddzielenie wyróżniało się – dlatego je pamiętaliśmy. Potem przyszła IV czy V klasa i religię zaczęliśmy mieć w szkole. No i zaczęło się. Pierwsze lata to mozolne przepisywanie z tablicy do zeszytu. Zacząłem mieć wtedy problemy ze wzrokiem i zawsze mnie irytowało, że nie widzę dokładnie.
Dwa lata później przyszedł ksiądz, młody, sympatyczny i otwarty na ludzi. Nawet pamiętam jak się nazywał, dzięki czemu mogłem sobie sprawdzić w necie, że robi karierę w swoim zgromadzeniu. Ks. Piotr starał się tę atmosferę wkuwania trochę rozluźnić, czasami jednak kończyło się na tym, że po prostu gadaliśmy sobie o niczym, mieliśmy czas wolny na odrabianie lekcji, a ksiądz po zarzuceniu tematu sięgał po Gazetę Wyborczą. Były jakieś podręczniki, programy zajęć – ale w praktyce nie było to realizowane.
Liceum i chyba najciekawsze zajęcia – na pierwszym roku trafiliśmy na siostrę, która niegdyś była fanką metalu, a nawróciła się, jak sama mówiła na koncercie Iron Maiden we Wrocławiu w 1986 roku. Ta umiała do nas trafić, a jednocześnie pożyczała od nas kasety z rockiem wszelakiej maści. Zdaje się, że najbardziej podobał się jej zespół The Bill. :-) Skłoniła nas do tego, żebyśmy np. sami prowadzili modlitwy przed zajęciami.
Jednak w II klasie odeszła i zastąpiła ją taka spokojna, tradycyjnie ucząca siostrzyczka, dzięki której znów poczułem powrót do IV klasy podstawówki. Po dwóch zajęciach przestałem chodzić. Zamiast tego wybrałem etykę, która z naszym wychowawcą zamieniała się w zajadłe dyskusje filozoficzne. Tak więc religii w szkole nie ukończyłem i będę miał kłopot, gdy kiedyś zechcę wziąć ślub kościelny.
No dobra, ale po co te wspomnienia i dlaczego o tym piszę.
Znów pojawiają się głosy o usunięciu religii ze szkół i powrocie do salek katechetycznych przy parafiach. Wysuwa go głównie nasza oświecona lewica i palikociarze. Chodzi im oczywiście o neutralny światopoglądowo charakter szkoły oraz o zaoszczędzenie na pensjach katechetów. Jakkolwiek od ich poglądów mi daleko, popieram całkowicie ten pomysł choć z innych powodów.
Mi chodzi o to, że religia trafiła tam gdzie nie pasuje. Jasne, przez dziesiątki lat ludzie śpiewali, „My chcemy Boga w książce, w szkole”, a postulat przywrócenia lekcji religii w szkole był wśród marzeń wielu walczących z systemem komunistycznym. System upadł, religia wróciła, ale zmieniły się czasy. Katolicyzm przedsoborowy to były wyuczone regułki, pełna dyscyplina, dogmatyzm i zamknięcie na pytania, systematyczna formacja, która miała też swoje zalety. Wtedy nauczanie religii katolickiej było czymś oczywistym, jak też to, że dzieci posłusznie słuchały.
Ale dzisiaj się tak nie da. Cytując artykuł z pisma „W drodze”:
Praca z młodymi w szkole ponadgimnazjalnej – a właściwie nawet już w gimnazjum – to poszukiwanie klucza do ich serc. Na lekcjach religii we współczesnej szkole wcale nie chodzi o to, aby nauczyć „małego katechizmu” albo prawd wiary, ale by pomóc młodemu człowiekowi uwierzyć i zrozumieć swoje człowieczeństwo w świetle Objawienia. Uczniowie szkół ponadgimnazjalnych, którzy przychodzą na lekcje, to – w większości – osoby niewierzące, wątpiące, poszukujące, które tak naprawdę chętnie uwierzą, jeśli zobaczą w tym sens. […]
Jak można pokazać sens religii? Robiąc z niej kolejny przedmiot do wykucia?
To parafie są miejscem, gdzie powinno się rozwijać swoje życie religijne. Jednak są to jednocześnie miejsca, gdzie katolicyzm przegrywa na pełnym polu. Totalna obojętność. Ludzie chodzą na msze (jeśli chodzą) i nic więcej. Tylko ci „nawiedzeni” biorą udział w dodatkowych aktywnościach, o ile te są. Zajęcia z religii sprawią, że przez kilkanaście lat wokół parafii będzie grupa dzieci/młodzieży, no i rodziców, a to może być zalążkiem parafialnej społeczności. Czy to pomoże? Nie mam pojęcia.
Niestety decyzja o powrocie do parafii wyglądać musiałaby jak wycofanie i poddanie się laickiej argumentacji. Na to nasi biskupi się nie zdecydują. Zresztą kasa dla katechetów opłacanych z ministerstwa też się liczy. A szkoły będą opuszczały kolejne niewierzące pokolenia, za to z religią na świadectwie.
Gunpowder Brilliant czyli moja ulubiona herbata zielona
Oto moja ulubiona zielona herbata do codziennego picia. Paczuszka 250g kosztuje około 9-10 złotych, ja kupuję ją na bazarze na Wiatracznej, ale w marketach też się pojawia. Ba, nawet ktoś sprzedaje online. Ponieważ jest to Gunpowder, czyli liście sprasowane w malutkie kuleczki, paczka wystarcza naprawdę na długo – u mnie na wiele miesięcy. Na zwykły kubek wystarczy wsypać koło 7-8 takich kuleczek, na duży półlitrowy – kilkanaście.
Napar rześki, ale pozbawiony subtelności, mocny, stawiający na nogi. A co ważne – nie robi się gorzki, nawet jeśli herbatę zalejemy wrzątkiem i przeparzymy. Liście opadają na dno, więc nie odcedzam ich. Dlatego lubię ją pić przy pracy – wystarczy zalać gorącą wodą i postawić na biurku.
Większość herbat zielonych nie jest aż tak tolerancyjna. Wymagają określonej temperatury wody (70-90 stopni) oraz odcedzenia liści, bo inaczej herbata nie będzie nadawała się do picia. Dlatego też rzadko zamawiam herbatę zieloną w restauracjach – obsługa nie ma najczęściej pojęcia jak ją parzyć. Ludzie raz czy dwa natrafią na paskudztwo wykrzywiające gębę i zrażają się do zielonej.
Tak umiera VrooBlog
Na rysunku powyżej widzicie wykres odwiedzin Vroobloga od grudnia 2005, bo wtedy zainstalowałem Analytics.
Do 2009 roku odwiedzalność kształtowała się na poziomie 4-5 tysięcy wizyt miesięcznie. Teraz spadła do tysiąca, w sierpniu jak dotąd nie było jeszcze 800.
Tak samo spada moje zainteresowanie pisaniem tego bloga. Zastanawiam się nawet nad tym, co kiedyś wydało mi się herezją – mianowicie skasowaniem bloga. Nie żebym się czegoś wstydził. Oczywiście, mechanizm autocenzury miałem od zawsze włączony i wracałem do niego rok później, trzy lata później i pięć lat później. Wtedy pisałem:
Z tą szczerością jest tak, że łatwo przegiąć i popaść z jednej strony w plotkarstwo, z drugiej w ekshibicjonizm. Parę miesięcy temu przekroczyłem Rubikon – skasowałem wpis sprzed 4 lat który uznałem za idący zbyt daleko. Czy pewnego dnia nie stwierdzę, że większość idzie za daleko? Może i tak. ;-) Choć i tak już wyboru nie mam – web.archive.org wszystko trzyma. :-) Wypada się więc pogodzić z tym, co się napisało. Zresztą może bez przesady – przeglądam właśnie (prewencyjnie?) wpisy z ubiegłego roku, nie widzę nic, co chciałbym usunąć, lub czego bym się wstydził.
Ale to był rok 2009 i dopiero pierwsze podrygi mediów społecznościowych, które już rok później pochłonęły wszystko. W tym i większość znanych mi blogów. Kiedyś otwierałem czytnik RSS z blogami znajomych, czekając na to co nowego u nich. Zachodziłem, komentowałem, oni zachodzili do mnie, trochę znajomości blogowych się urodziło. Parę lat temu to się skończyło. Ludzie przenieśli się na Facebooka i podobne portale. Tam trwa życie towarzyskie, dyskusje, aktualności, dzielenie się zdjęciami. Wszystko łatwiejsze jest z fejsem – nawet kupiony przeze mnie niedawno Lightroom ma eksport do Facebooka. Wrzucać na bloga, robić galerię? Nie chce mi się. Tym bardziej, że na blogu przeczyta to coraz mniej ludzi.
Furorę robią wciąż blogi tematyczne. Mój Świat Czytników w miesiąc ma tyle odsłon co Vrooblog przez 7 lat. Ludzie nie mają czasu na osobiste zapiski o wszystkim, ale na konkretny temat – jak najbardziej. Blogi polityczne, biznesowe, lajfstajlowe, kulinarne – w zasadzie to już nie blogi, tylko portale tematyczne (kiedyś było takie słowo „vortal”), prowadzone z pasją. No a blog rozumiany jako internetowy pamiętnik powoli gaśnie.
Wróćmy do tego pomysłu skasowania VrooBloga. Kiedyś wydałoby się to mi herezją. Nienawidzę usuwania treści z internetu. Miejsca jest dużo, wszystko się może kiedyś przydać i nawet nie wiem kiedy. Tu przypomina mi się historia, jak to dzięki mojej notce, wychowawcę klasowego z liceum po 30 latach odnalazł kolega ze studiów. A jednak serwisy znikają, ktoś nie przedłuży domeny i pa. Niedawno zmarł twórca serwisu winter.pl, który był w sieci od 1996 roku. Czy za rok zniknie? Dlatego nie pozbywam się narzędzi do ściągania całych serwisów internetowych na dysk. Jeśli z jakiejś strony korzystam intensywnie – to na wszelki wypadek pobieram ją w całości. Część z nich już nie istnieje.
Ale posiadanie tak wiekowego serwisu zaczęło mi trochę ciążyć. Gdy dwa lata temu pewna koleżanka uciekła z krzykiem (no dobra, przesadzam), bo wygooglała mnie w sieci, zacząłem się zastanawiać nad niemiłą dysproporcją. Ktoś kto mnie nie zna, może w ciągu paru godzin zbudować sobie całkiem konkretny mój wizerunek. Jasne, że częściowo kreowany – bo na Vrooblogu zawsze pisałem o wycinkach mojego życia, ale zawsze będzie to jakaś wiedza, w której nade mną ma przewagę. Dla mnie i dla pewnego z moich kręgów znajomych naturalne jest to, że w sieci zostawiamy ślady. Broczymy tymi lajkami, komentarzami, wpisami, artykułami. Natrafiamy jednak na ludzi, dla których nie jest to naturalne. Dla których każda tego typu aktywność przypomina ekshibicjonizm, które chronią swoją prywatność. Koleżanka opowiadała mi niedawno, że nie wyobraża sobie, żeby jej szef (którego szczerze nie lubi) wiedział np. o tym, gdzie była na wakacjach. Że owszem, link do zahasłowanej galerii wyśle rodzinie i bliskim znajomym. Ale żeby to każdy mógł obejrzeć? Żeby nie było, większość moich wpisów na fejsie nie jest publiczna, choć to ochrona bardzo niepewna – w końcu jeśli ma się tylu znajomych, to dotarcie nie stanowi problemu. Tyle, że wpisów nie indeksuje Google.
Może więc warto pozbyć się balastu? Może ten blog spełnił swoją rolę – teraz go trzeba zarchiwizować i zamknąć?
Żałuję jednak czasami tego zaangażowania w fejsa. Tutaj wchodzę w archiwum i przelatują przede mną rzeczy, którymi się interesowałem ileś lat temu. Był temat, który chciałem skrytykować – to linkowałem do zewnętrznego artykułu, cytowałem i komentowałem. Teraz wrzucam w 2 sekundy link na fejsa, z bardziej czy mniej zjadliwym komentarzem – i obserwuję dyskusję. Tyle, że po miesiącu już o niczym nie pamiętam, a do ew. wniosków z dyskusji (bywają bardzo ciekawe) nikt nie dotrze. Dlatego może warto się ponownie zainteresować blogowaniem? W końcu słynnego like-buttona mogę podpiąć i tutaj.
Dlaczego Wiedźmina Sapkowskiego nie można wciąż przeczytać w całości po angielsku?!
Mówi się o nas, Polakach, że często tracimy różne szanse dziejowe. Przegrywamy wojny, które można było wygrać, głupio przejadamy okresy dobrej koniunktury, a w momencie gdy jest źle, podkładamy się jeszcze bardziej. Dzieje się to w skali makro i mikro. Są przedsięwzięcia, które mogą podbić świat, z dziwnych powodów tak się nie dzieje.
Obecnie Wiedźmin II jest jedną z najpopularniejszych gier na świecie. Właśnie dostał aż 6 prestiżowych nagród European Games Award 2012. To ogromny sukces CD Projektu, który już na dobre stał się światowym potentatem.
W lipcu przechodziłem Wiedźmina ponownie, inną ścieżką i zwróciłem uwagę, jak dużo w fabule jest odniesień do sagi Andrzeja Sapkowskiego. Geralt wciąż spotyka postaci znane z sagi, wciąż w wypowiedziach trafiają się nawiązania do tamtych wydarzeń, no a cała fabuła, która przed graczem jest odkrywana zaczyna się właśnie parę lat po ostatnich wydarzeniach z sagi. Można powiedzieć, że gracz tworzy dalszą część tego, co działo się w książkach.
Tyle, że poza Polską mało kto ma tego świadomość.
Andrzej Sapkowski napisał dwa tomy opowiadań oraz pięć tomów powieści. Z tych siedmiu części po angielsku został wydany jedynie… pierwszy tom opowiadań (The Last Wish) i pierwszy tom powieści (Blood of Elves). Oba tomy mają na Amazonie dobre recenzje, ludzie sięgają po nie po zagraniu w grę. Ale dominują też narzekania – gdzie dalsze części?! Jak można było wydać powieść, której fabuła wynika z II tomu opowiadań, który opublikowany nie został?
Nie wiem, czyja to jest nieudolność:
- autora, który ma swoje zwyczaje i mógł powiedzieć „nie”.
- wydawcy – widzę, że SuperNova ma od lat jakieś kłopoty, chyba niczego nowego nie wydają już. Tak jakby jechali na popularności Sapkowskiego i wznowieniach klasyki polskiego SF.
- tłumacza – nie może sobie poradzić z pełnym gier słownych językiem Sapkowskiego?
- właściciela praw autorskich – któremu je oddano i ten je sobie trzyma?
Ale smutne, bo Sapkowski miał szansę zostać najpopularniejszym polskim pisarzem fantasy/SF po Lemie. Jego książki powinny być dodawane do edycji rozszerzonych Wiedźmina, a fani na całym świecie powinni mieć możliwość kupienia ich obok gry. Hollywood mogłoby kupić prawa do filmu i zrobić coś lepszego niż ta żenada, którą kiedyś oglądaliśmy w kinie i telewizji. Szanse wciąż są. Może przy Wiedźminie III?
Style pisania – ręcznie i komputerowo
Do końca liceum pisałem wyłącznie ręcznie. Wszystkie prace, wypracowania – trzeba było pisać ręcznie. Na maturze czy też olimpiadzie historycznej, gdzie dotarłem do finału, była możliwość korzystania z brudnopisu – wiele osób najpierw pisało w brudnopisie, potem szybko przepisywało. Nie ja. Pisałem dość wolno, zastanawiałem się przy każdym zdaniu, ale wszystko co pisałem było już wersją ostateczną, której nie można było poprawić.I chyba wychodziło to nieźle. Gdy dziś zaglądam do swoich starych zeszytów – tych których nie wyrzuciłem – jestem zaskoczony, że to co pisałem jest i spójne i przekonujące, choć może i naiwne.
To się zmieniło gdy zdobyłem komputer i zacząłem pisać na klawiaturze. W ten sposób piszę szybciej niż ręcznie, ale często stwierdzam, że napisane zdanie niewiele ma sensu. Kasuję, zaczynam od nowa. Czasami artykuł ma 5 różnych początków, bo nie mogę się zdecydować do czego się nadaje. Mój perfekcjonizm sprawia, że często notki napisane „na szybko” czekają na publikację przez kilka miesięcy – po czym do nich zaglądam i stwierdzam – a czemu ja tego nie puściłem?
Zastanawiam się, co by było, gdybym znowu musiał pisać ręcznie – albo np. na maszynie, czy w edytorze który nie akceptuje klawisza Backspace (są takie!). Czy pisałbym uważniej, mając od razu całą strukturę tekstu w głowie, czy raczej bym się frustrował, że czegoś się nie da poprawić.
Niestety, wersja komputerowa ma to do siebie, że nie istnieje coś takiego jak „ostateczna wersja”. Z większości raportów, które wypuszczam dla klientów jestem niezadowolony, bo przecież można było tam jeszcze coś dopisać, coś wyjaśnić prościej, a coś pominąć. Niemniej zawsze istnieje ostateczny deadline, który nożem odcina moje kolejne podejścia – i w ten sposób wersja ostateczna robi się sama. Po paru latach zaglądam do tych swoich raportów i zastanawiam się, czego mogłem się tam czepiać?