VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na czerwiec 2011.

Facebook czyta moje myśli!

środa, 29 czerwca 2011 12:56

O tym, jak bardzo zakurzony jest ten blog świadczy choćby fakt, że są tu linki do blipa (gdzie już prawie nie zaglądam) oraz do profeo (skąd usunąłem konto rok temu), a nie ma ani jednego linka do Facebooka. Choć to tam siedzę najwięcej.

Facebook wie o nas bardzo dużo. Oto jedna z sytuacji sprzed dwóch lat. Konto na fejsie założył kolega z pewnego forum, który w internecie znany jest tylko z nicka. Na tym forum ja też jestem pod nickiem. Przy rejestracji podał normalnie imię i nazwisko i … na następnej stronie pojawiłem mu się wśród polecanych znajomych.

Tydzień temu idziemy sobie po Krupówkach, zaczepia nas dziewczyna z ulotką klubu muzycznego. Za dwa dni będzie koncert zespołu Wojtka Pilichowskiego, może warto się wybrać, tak mówię kolegom. Dzień później zaglądam na FB w komórce, wśród propozycji znajomych… „Wojtek Pilichowski”.

Dzisiaj patrzę na listę w GG, że pewna koleżanka się nie pojawiła w pracy. Ciekawe, co u niej słychać. Wchodzę na FB i w prawej kolumnie nagłówek „Poprzednie aktualizacje statusu”, w których widzę … statusy tej koleżanki.

Chyba pora już zacząć się bać? ;-)

Możemy latać

środa, 15 czerwca 2011 08:32

We Can Fly

Mogę to porównać tylko do takiej sytuacji. Po wielu latach tułania się po dalekich morzach i krajach podróżnik wraca wreszcie do swojej ukochanej. Wreszcie mogą siebie zobaczyć i ze sobą być. Nie liczy się to, że się zmienili, postarzeli, że są już inni. Na opowieści też przyjdzie czas. Liczy się obecność i radość tego, że jednak są, że jednak udało się wrócić.

Mam tak od dwóch dni z nowym singlem Yes.

Nie spodziewałem się dużo. Bo to w gruncie rzeczy podróba. Zespół reaktywował się dwa lata temu bez Jona Andersona, czyli wokalisty, symbolu Yes, zatrudniając na jego miejsce Benoit Davida (David to nazwisko), gościa, który grał w zespołach coverujących Yes i miał też swoją grupę Mystery. Do grupy wrócił też Geoff Downes, a produkcją zajął się Trevor Horn, mamy więc częściowo powtórkę sytuacji z 1980, gdy bez Andersona nagrali płytę „Drama”. Różnie przyjętą przez fanów, choć wtedy będącą krokiem naprzód. Ale wokalista nie ten.

No i mówię sobie, nie łudź się. Nie będzie już muzyki tak dobrej jak ta z Magnification. Wtedy najpierw słuchałem do oporu dwóch singli, potem przyszedłem do domu z CDR nagranym przez …BMG Music Polska (obiecali mi płytę, a oryginały im się skończyły…) i przez tydzień nie istniało dla mnie nic innego.  Ale to było 10 lat temu. Z czasem zresztą doszedłem do wniosku, że Magnification było płytą niezłą tylko dzięki produkcji, aranżacji i wykonaniu w paru miejscach, bo pomysłów wielu tam nie było. Potem parę koncertów, powrót do grupy Ricka Wakemana – zupełnie niepotrzebny, no i około 2004 rozpad zespołu. No i co z tego, że się reaktywowali? Czterech starszych panów w towarzystwie młodszego (45 lat) dorabia sobie do emerytury i tyle. Zresztą jak oni wyglądają – razem mają 292 lata! Niedługo stuknie im trzysetka!

YES 2011 (official photo)

Płyty, które ostatnio nagrywali solowo, czy ze sobą (White, Asia itd.) nie zachwycały, były muzyczną sztampą. Zespół Davida, Mystery nagrał niedawno płytę, niby to neoprog, ale nie w moich klimatach. Howe poza chałturzeniem w Asii zajmuje ostatnio się jazzem. Nie ma co się łudzić. To będzie się nazywało Yes, a równie dobrze mogłoby Pici Polo. Zresztą połowa nowej płyty „Fly From Here”, to przerobiony utwór sprzed 30 lat, niepublikowany oficjalnie, ale znany z różnych bootlegów i wydań. Wzięli prostą piosenkę na 3 minuty i wydłużyli do minut dwudziestu pięciu. Czy łatwiej może być o dowód muzycznego wypalenia i braku pomysłów?

Tak to sobie powtarzałem.

Aż wreszcie przyszedł 13 czerwca, dzień premiery singla „We Can Fly”. MP3 od razu kupiłem na emusic.com, niepotrzebnie bo za darmo posłuchamy go na fanpage Yes i na stronach Rolling Stone. I od razu puściłem go 6 razy pod rząd. Wszystko tego wieczora robiłem już mechanicznie, z głupim uśmiechem na ustach i powrotami do foobara co jakiś czas, żeby włączyć piosenkę ponownie. To jest klasyczny stan zakochania. A jednak wrócili. A jednak to Yes. Bas, gitara, perkusja, klawisze i śpiew. A jednak wciąż to TAK na mnie działa. Niesamowite.

Kategorie: Muzyka
5 komentarzy

Helsinki w kwietniu

piątek, 10 czerwca 2011 23:31

Do Helsinek trafiliśmy dość przypadkowo. Wiedzieliśmy, że z Tallina kursują tam promy przez Zatokę Fińską, ale że decyzję podejmiemy na miejscu. W porcie okazało się, że owszem, bilety tam i z powrotem są, jedzie się w każdą stronę dwie godziny i przyjemność ta kosztuje 50 euro. Sarkałem trochę na cenę, ale Ewa przekonała mnie, że w końcu taka okazja się nigdy nie zdarzy. I miała rację, bo po co miałbym jechać specjalnie do Finlandii?

Tu trzeba powiedzieć, że prom jest jednym z dwóch sposobów dostania się z Estonii do Finlandii. Jest jeszcze samolot, bo droga lądowa wymagałaby dłuuugiego objazdu przez Rosję. Prom jest tańszy, więc ludzie podróżują nim masowo. Pierwsze promy odpływają rano, ostatnie wracają o północy, prawdopodobnie więc niektórzy Estończycy dojeżdżają w ten sposób do pracy w Helsinkach, nie jest to bardziej uciążliwe niż np. podróże z Łodzi do Warszawy. Z kolei cel podróży Finów to zakupy. Koło portu w Tallinie roi się od sklepów z alkoholem, który kosztuje mniej więcej tyle co u nas, ale jest znacznie tańszy niż w Finlandii. Niektórzy więc przyjeżdżają, na wózeczek ładują parę kartonów wódki (do 80%), no i godzinę później są znowu na promie. :-)

Pierwsze wrażenie, gdy wpływamy: tu się ciągle coś buduje! Tak oto kawałki morza są wyrywane i powiększany jest port.

Port sam wita nas zapewnieniami, że chce być dobrym sąsiadem.

Potem kilkanaście minut spaceru po placu budowy (nie bierzemy autobusu) i wreszcie jakaś cywilizacja.

Helsinki są miastem uporządkowanym, sterylnym, idealnie pasującym do naszego wyobrażenia o skandynawskich porządkach.

Świątynie – jak ta Katedra na placu Senackim – monumentalne. Jednocześnie w środku puste i mało zajmujące. Protestantyzm.

A przed katedrą pomnik cara Aleksandra II – którego my dobrze nie wspominamy, ale Finowie może i lepiej. W końcu to carowie ufundowali też katedrę.

Wielu mieszkańców…

Najzabawniejsze są te sowy, prawda? ;-) Szliśmy sobie ulicą, zaczepia nas jakiś facet i pokazuje na dach pobliskiego budynku.

Po całym dniu zwiedzania wracamy na prom, można sobie wygodnie usiąść, wziąć coś do picia i przeglądać zdjęcia…

Więcej zdjęć w albumie na Picasie.

Wiedźmin II – dużo frajdy i zawiedzione oczekiwania

sobota, 4 czerwca 2011 20:05

„Wiedźmin II – Zabójcy Królów” był pierwszą w moim życiu grą, którą kupiłem przed premierą. Co więcej, był też pierwszą, którą kupiłem w roku wydania! Bo dotąd z gier kupowałem głównie starocie, gdy były tańsze, no i gdy mój komputer był w stanie je uciągnąć.

Dlaczego kupiłem? No, bo w 2009 zaopatrzyłem się w Wiedźmina I, w edycji rozszerzonej – i kompletnie mnie zachwycił. Nie spodziewałem się, że tak dobrze można oddać realia świata Sapkowskiego, łącznie z jego kulturą i niełatwymi wyborami moralnymi, jakie czekały bohatera. To jedna z niewielu gier, która wciągnęła mnie na parę tygodni tak, że ignorowałem cały świat (poza konieczną pracą zawodową) i grałem, grałem, grałem – a z przechodzeniem misji pobocznych gra była bardzo długa.

Dlatego niewiele myśląc wysupłałem ponad 200 złotych na Edycję Kolekcjonerską drugiej części (wraz z dodatkowym poradnikiem), która tak oto prezentowała się po otwarciu:

Wiedźmin II na biurku

Czego tam nie było. Album, mapa, naklejki, karty, kości do gry, dodatkowe DVD z filmami i CD z muzyką, nawet trochę obtłuczona głowa Geralta.

No a sama gra miała być dla posiadaczy edycji kolekcjonerskiej aktywowana dzień wcześniej. Wszyscy czekali na północ… I nic się nie stało. Producent miał kłopoty i przez kilkanaście godzin zapowiadał że ruszy, a ruszyć nie chciało. Ja nie byłem tak napalony, ale troszkę się wkurzyłem. W końcu można się było zabrać za grę. Niestety roboty dużo, więc skończyłem dopiero dzisiaj, po 3 tygodniach.

Uczucia bardzo mieszane. Gra jednak krótsza od jedynki, może ze 2 razy, mało ciekawych misji pobocznych, no i fabuła, która mnie … nie wciągnęła. Niby powiązano ją z historią z pierwszej części, nawet dołożono wyjaśnienie, co się działo między książkową sagą i pierwszą częścią (gdy Geralt stracił pamięć), ale… nie przekonało mnie to. Opowieści brzmiały jak takie typowe historyjki fantasy, które w tego typu grach trzeba włożyć, żeby gracz mógł wreszcie przejść do machania mieczem. Słuchałem kolejnych ekranów z dialogami i … nie rozumiałem co sterowany przeze mnie Geralt właściwie w tym wszystkim robi. Fałszywą nutą brzmiały też inne dialogi z gry – znając Sapkowskiego niemal na pamięć wiem, w którym miejscu cytują jakiś fragment z Sagi, aby stwierdzić… że jest to miejsce kompletnie przypadkowe.

Grę można przejść dwa razy, bo pod koniec pierwszego aktu (chyba najbardziej klimatem przypominającego I część) podejmujemy decyzję, po stronie której z głównych postaci się opowiemy, no i wtedy inaczej wyglądają akt II i III. Ale to jednak nie zmienia faktu, że ja tej nielinowości nie czuję. Nie czuję wpływu na to co się dzieje w grze. Tak jakbym był łupiną rzucaną przez scenarzystów.

A przeszedłszy do szczegółów.

Co poprawili:

  • Bardziej realistyczne i użyteczne jest zarządzanie dobytkiem. Geralt może unieść tylko 250 jednostek (funtów? kilogramów, hehe?) różnych rzeczy, które swoje ważą, a powyżej staje się bardzo wolny.
  • Ułatwiono alchemię – nie trzeba się uganiać za odpowiednimi alkoholami i pilnować czy jakiś eliksir ma domieszkę rubedo, czy albedo.
  • Ułatwiono, czy raczej uporządkowano rozwój postaci – mamy mniej wyborów, ale łatwiej jest ich dokonywać.
  • Realistyczne walki w prologu i pierwszym akcie. Postać nie jest wtedy jeszcze rozwinięta, trzeba bardzo uważać, bo parę ciosów zwykłego żołnierza może nas zabić, szczególnie na początku gdy uciekamy z więzienia.
  • Wreszcie na coś przydają się inne znaki. Ostatnia część Wiedźmina I to nawalanie w przeciwników znakiem Igni, bo on załatwiał sprawę. Tutaj nie ma tak nudno. Bardzo przydaje się Quen czyli tarcza wokół Geralna, bez niej nie ma co podchodzić do niektórych przeciwników. No i dobrym pomysłem jest Yrden, czyli magiczna pułapka – to też pomaga. Znaki dają różne możliwości rozgrywania pojedynków. Gdy zechcemy rozwijać postać wg ścieżki czarodzieja – wtedy potężne znaki się przydają i nimi można załatwiać walki. Choć bez walenia mieczem i tak się nie obędzie. Ale patrzmy na sterowanie grą…
  • Miasta faktycznie tętnią życiem. Można chodzić i słuchać tylko dialogów, które anonimowe postaci prowadzą ze sobą.
  • Mniej chodzenia. To była jedna z wad Wiedźmina I, żeby się gdzieś dostać, trzeba było iść, iść i iść. Tutaj lokacje są mniejsze, a może po prostu Geralt szybciej chodzi.
  • Jeśli kompletnie sobie nie radzimy, można zmienić poziom trudności w trakcie gry! Trzy razy z tego skorzystałem.

Co popsuli:

  • Sterowanie grą. Wiedźmin wyjdzie w listopadzie na konsole, ale już teraz sterowanie nim wygląda jakby przygotowane pod pada. Najgorsze jest to, że w jednej chwili można mieć aktywny tylko jeden znak, czyli jak chcę się zabezpieczyć tarczą Quen, i chwilę potem postawić pułapkę Yrden, albo posłać przeciwnikowi Igni, to muszę się przełączać. Są teoretycznie skróty klawiszowe, ale one … działają jak chcą.
  • Grafikę!!! Parę razy grając w Wiedźmina I byłem po prostu zachwycony tym co widzę, szczególnie w scenerii wiejskiej. Tutaj razi „cyfrowość” tego świata, no i jego przegadanie. Grafiki jest po prostu za dużo, ona przytłacza i bynajmniej nie zachwyca, a przeszkadza w skupieniu się na grze.
  • Grę w kości – jest jeszcze bardziej denerwująca niż w pierwszej części. Odpuściłem więc sobie kompletnie misje z nimi związane.
  • Nierealistyczne sklepy – jak to jest że miecz mogę sprzedać każdemu napotkanemu handlarzowi? Tak samo, łatwo bardzo zarabiać pieniądze, choćby zbierając wszystko co się da i sprzedając komukolwiek bądź. Albo wyzywając paru przeciwników do walki na pięści, czy siłowanie na rękę.
  • Ucieszyłem się, zdobywając dość szybko porządne bronie. Ale brakowało właśnie tego, co w pierwszej części – żeby zdobyć naprawdę porządny miecz, trzeba było zarobić np. 1000 orenów (co było tam bardzo trudne i wymagało robienia misji pobocznych), albo trzeba było zakończyć też trudną misję. Tutaj miecze walają się niemal po ulicach, a żeby dostać najlepszą zbroję w grze trzeba … być jasnowidzem i zachować pewne składniki z poprzednich aktów. No, chyba że ktoś przeczytał poradnik i będzie pamiętał.
  • Kolorowy poradnik wydany przez Axel Springer rozczarował mnie – bo pod względem treści, jest to niemal to samo, co w poradniku dostępnym z samą grą, tyle, że dodano ilustracje.
  • Ta nagłaśniana niesamowicie „dorosła erotyka”, jaka miała zastąpić „kolekcjonowanie zdobyczy”, ograniczyła się do bodaj 2 scenek. To już wolałem rozwiązania z pierwszej części.

Było parę wieczorów, gdy dobrze się bawiłem. Ale generalnie czuję niedosyt i trochę żałuję, że kupiłem tę edycję kolekcjonerską, skoro Premium w Tesco za 80 złotych. Nie, żebym uważał, że gra jest zła. Ale nie przyniosła mi takiej satysfakcji jak pierwsza część. Twórcy wykonali mnóstwo świetnej roboty, ale skierowali ją nie tam gdzie należało. Pokomplikowano fabułę, zbytnio ułatwiono pewne rzeczy i popsuto satysfakcję z kończenia gry. No i samo zakończenie – widać, że już szykują się pod kolejną część. Za parę miesięcy przejdę grę jeszcze raz, choćby po to aby sprawdzić ile prawdy jest w tych „16 zakończeniach”. Z poradnika widzę, że niewiele.

Czy kupię Wiedźmina III? Kupię. Ale poczekam pewnie wcześniej na wydanie odpowiednich łatek, albo w ogóle na edycję rozszerzoną, porządny poradnik (pokazujący, co jeszcze fajnego można zrobić, a czego gra nie odkryła). I wtedy już bez specjalnych emocji usiądę i zobaczę, co tym razem wymyślili spece z CD Projekt.


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: