VrooBlog
7 lat temu: koncerty mojego życia
7 lat temu, 26 października 2001 odbył się koncert mojego życia. Zespół Yes w Spodku. Dzień później, 27 października ten sam Yes na Torwarze. Pierwszy koncert mnie zachwycił, drugi zachwycił tak że rozbił. Nie mogłem się pozbierać przez parę tygodni.
Tak zacząłem kiedyś swoją recenzję na Yesomanii.
"This high is shining brightly Brighter than before" Zaraz rozpocznie się Rytuał. Wokół przyjazne twarze Yesomaniaków, niecierpliwych, czekających na coś, czego jeszcze nie mogą sobie uświadomić. Mało kto na sali pewnie wie, CO zagrają. Ktoś liczy na Ownera, kto inny na powtórkę roku 98, tylko jednostki znają nową płytę. Wchodzi orkiestra. Krótka uwerturka z towarzyszeniem Brislina (a ten kiedy się pojawił?), wstęp do Give Love Each Day, wreszcie oszałamiający krzyk widowni, weszli, ptaszki, TEN RIFF. Close To The Edge. Więcej nie chciałbym pamiętać. Nie chciałbym pamiętać, jak zagrali, bo będzie to już skażone. Tym na co akurat zwracałem uwagę, tym co przeczytałem w Waszych recenzjach, tym co usłyszę na bootlegach. Wręcz boję się teraz posłuchać jakiegokolwiek utworu Yes. (czegoś słuchać trzeba, od dwóch dni katuję w zamian The Police, szczególnie te wczesne punkowo-regałowe kawałki) Aby jak najdłużej utrzymać to wrażenie, te uczucia, jakie mną zawładnęły na dwóch najlepszych koncertach mojego życia. Pierwsze utwory z Magnification, które puścił Marek M. odwożący mnie do domu sprawiały mi autentyczny ból - coś we mnie krzyczało: nie, to zupełnie nie to, każ mu to wyłączyć, profanacja zupełna... Yesomania Delirum? Krańcowy etap naszej ukochanej choroby? Zgodzę się w zupełności z tym co napisał .marek na temat wyczerpania, wyeksploatowania - dopiero teraz sobie zdaję sprawę, co się działo ze mną po koncercie warszawskim. Przecież nieprzespane noce już mi się nieraz zdarzały, tym razem jednak to właśnie Yes zwalił mnie z nóg. Gdy porwała nas fala dźwięku otwierająca CTTE, wymieniłem krótkie spojrzenie z Markiem. Obaj już chyba wiedzieliśmy, że czeka nas koncert życia. A przecież mogło nie być tak wspaniale. Parę dni przed koncertami słuchałem sobie yessymfonicznego bootlega z Vancouver, a także znanych nam wszystkim Masterworksów z Holmdel, konfrontowałem 'dostojne' wykonanie Gates of Delirum z szaleństwem z płyty Yesshows i mówiłem sobie: nie łudź się, to już przecież starzy ludzie. Zagrają ładnie, poprawnie, łezka się w oku zakręci, będzie przyjemnie. Nie doceniłem ich. Po Torwarze byłem co chwilę pytany: który z koncertów wypadł lepiej? Nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie. Spodek smakowałem, przyglądałem się nieco chłodniejszym okiem, mając świadomość, że to samo obejrzę dnia następnego. W Warszawie z kolei dałem się całkowicie ponieść emocjom, wzlatując z muzyką. W Katowicach pozwalałem sobie na chwile wytchnienia, ograniczając swój odbiór And You And I, Perpetual Change oraz solówki Howe'a. W Warszawie rzuciłem się na wszystko bez opamiętania, wiedząc, że być może jest to mój trzeci i ostatni koncert Yes.
I co dziwne, mogę się w zasadzie zgodzić z tym co wtedy pisałem. Te koncerty były jak cezura. Nigdy już nie czekałem niecierpliwie na żaden koncert, nigdy też nie wychodziłem oszołomiony mówiąc o koncercie życia. To minęło 26 i 27 października 2001. I co z tego, że ten właśnie Yes przyjechał jeszcze dwa razy do Polski. To już nie było to, mimo że w 2003 udało mi się spotkać z muzykami, a z samym Jonem Andersonem ponownie w 2005. To zachłyśnięcie się muzyką nie byłoby bez paru rzeczy.
Po pierwsze odkrywając Yes w 1994 nie domyślałem się, że kiedyś będzie w ogóle mi dane być na ich koncercie. Przecież zespół w zasadzie już nie istniał, a jeśli istniał, to był gdzieś daleko. Jaka Polska, jaka Warszawa? Nie przypuszczałem, że będzie mnie stać żeby wybrać się na koncert do Stanów. Podobne uczucia przeżywało wielu z nas. Dokładnie to pisał Marek Jedliński w poście do grupy NFTE w 1996 roku, opisując początek swojej – wówczas piętnastoletniej! – przygody z Yes:
I’ve never seen a Yes concert – they have never played in Poland, probably never will; and I have known only one Yes fan in person. None of my friends will admit to so much as having heard Close To the Edge – while many of them are devoted fans of Genesis, King Crimson and other progressive bands. Feels strange. Anyway, here’s my Yes story, with a twist.
Podobnie sądziłem i ja, choć w przeciwieństwie od Marka musiałem czekać na koncert tylko 4 lata. W roku 1998 Yes po raz pierwszy przyjechał do Polski. I co? I nie było stać mnie na bilet. Nie wiem jakie modły zostały wysłuchane, ale bilet wygrałem w konkursie organizowanym przez GW. I poszedłem. I szok. I zobaczyłem, że FANI YES potrafią wypełnić całą salę kongresową, że potrafią (prawie) wypełnić cały Spodek, jak w 2001.
I co niesamowite, niedługo później, dzięki Internetowi zaczęliśmy się wszyscy poznawać, spotykać, wymieniać płytami, uświadomiliśmy sobie, że nie jesteśmy sami. A ja założyłem polski serwis na temat Yes i listę dyskusyjną, gdzie w gorących czasach było po 100 maili dziennie.
Po drugie – gdyby nie to, że wtedy zespół postanowił wrócić do epickich form z lat 70. do utworów po 20-30 minut. Wtedy – z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej i dynamicznego młodego klawiszowca, Tony’ego Brislina zagrali 3 takie utwory:
1. „Close To The Edge” – na sam początek. Tytułowy utwór z płyty, którą uważa się za najlepsze dokonanie Yes. To musiało walnąć.
2. „Ritual” – z ukochanej (i znienawidzonej) przez wielu płyty „Tales From Topographic Oceans”. Którą zespół nagrał wbrew wszystkim trendom rynku, na której wydłużył . I która i tak weszła w swoim czasie na pierwsze miejsce list sprzedaży. Na krótko. Ludzie posłuchali i zaczęli się od Yes odwracać. Bo na TFTO zespół przekroczył granicę, której nawet ówczesna gwiazda nie mogła przekraczać. Zaoferował muzykę tak niesamowicie skomplikowaną i pochłaniającą słuchacza, że normalny fan nie był w stanie tego przyswoić. Po latach nawet muzycy Yes byli pełni wątpliwości co do tej płyty. A jednak w latach 90. wrócili z dwoma najbardziej udanymi utworami z tej płyty. I okazało się, że ci fani, którzy do dziś przetrwali – przede wszystkim czekają na nie.
3. „Gates of Delirium” – ostatni utwór wielkiego Yes będący dźwiękową interpretacją „Wojny i Pokoju”. Z niesamowitą bitwą, z KRZYKIEM Andersona, który przecież zwykle śpiewa słodko i „anielsko”. To było ostatnie szaleństwo – potem zespół musiał się dostosować do realiów rynku coraz bardziej zdobywanego przez disco i punk.
Maciek – kolega z Yesomanii pisał po koncercie:
Ale to co nastapiło potem przeszło moje najsmielsze oczekiwania. W
Katowicach Jon opowiedział że chcieli zagrać utwór który byłby „wild and
wacky”. Że utwór ten jest ciągle aktualny, bo jest on protestem przeciwko
wojnie. Nie umiem powtórzyc dokładnie tego co Anderson powiedział. Ale chyba
naprawdę zrozumialem Gates Of Delirium. Boże! To chyba był ten utwór który
chciałem usłyszeć przez całe zycie. Nawet cały koncert mógl składac sie
jedynie z tego utworu.
Za każdy z tych utworów dałbym się pociąć. A nie tylko. Bo przecież był jeszcze genialny finał z „I’ve seen all good people”, gdy wszyscy już tłoczyli się pod sceną, tańczyli i śpiewali razem z Jonem. I „Starship Trooper” z solówką która mogłaby się nie kończyć.
Jeśli tylko zapominam Spodek i Torwar 2001 – to wystarczy że włączę DVD „Yes Symphonic” – nie z Polski, a z Holandii miesiąc później. Ale wrażenia podobne.
Mija teraz 10 lat od czasu gdy zacząłem prowadzić serwis Yesomania. I ta strona też ma dwa etapy – pierwszy do 2001 gdy regularnie ją uzupełniałem i drugi – po tej dacie – gdy po umieszczeniu recenzji ostatniej studyjnej płyty Yes oraz relacji koncertów nie umieszczałem już prawie nic. Nie, żeby nic się nie działo. Ale w zasadzie – nie odczuwałem takiej potrzeby. Moja miłość do Yes od 2001 jest już zupełnie spełniona. Zająłem się czym innym, dzisiaj też słucham innej muzyki, często bardzo od Yes odległej. Ale… jeśli pragnę powrócić do muzycznego nieba, siadam sobie wygodnie i uruchamiam jedną z płyt. Albo któryś z koncertów. Dźwięki które znam na pamięć. Jak usta ukochanej kobiety. W przeciwieństwie do kobiet Yes nie zmienia się, nie ma humorów i nie odchodzi.
I jeszcze jedne wrażenia z koncertu, znów Marka:
Jak sie czujecie? Bo ja czuje sie _wyeksploatowany_. Nie tylko fizycznie
(podroze, brak snu), ale emocjonalnie. I tak powinno byc. Tak powinien
zadzialac **rytuał**. Sa jeszcze w zyciu czlowieka momenty, ktore
sprowadzaja takie poczucie pelnego doznania i opadniecia z sil, ale
ewentualne przyklady moge podac raczej na liscie -ot :-)))
I Renata też z Yesomanii: (pozdrawiam jeśli nadal czytasz bloga :-))
Trudno mi w ogóle zwerbalizować swoje odczucia. Osoby postronne,
pytające mnie o koncerty są zawiedzione moimi lakonicznymi
odpowiedziami wnioskują błędnie, że widocznie jestem zawiedziona.Bo jak można opisać komuś , kto tego nie przeżył ten kalejdoskop
uczuć i stanów emocjonalnych?
I ponownie Maciek:
To momenty które zapamiętam do końca zycia. To co napisałem to jedna
milionowa, jesli nie mniej, tego co przezyłem. Tego czegos nie odda się
niczym. words never spoken have the strongest resounding, nie pisze juz nic
więcej.
Komentarze (1) - przeczytaj, dopisz się...?
Podobne artykuły:
Komentarz - jeden samotny
Śledź komentarze do tego artykułu: format RSS
[…] mojej miłości do Yes były dwa wieczory w październiku 2001 roku, gdy byłem na koncertach swojego życia. Już nic lepszego nie będzie od tych dwóch wieczorów w Spodku i na Torwarze, od […]