VrooBlog

VrooBlog

Archiwum bloga na maj 2005.

Blogopoprawność

wtorek, 31 maja 2005 10:48

Przewaga bloga nad innymi formami wypowiedzi: nie trzeba martwić się o wstęp, rozwinięcie i zakończenie. :-) Przecież to tylko notatnik, tyle że publiczny. Są blogi, w których każda notka jest zamkniętą całością – jak gdybym czytał felieton w popularnym tygodniu. Ale w końcu nikt chyba tego nie wymaga?

Zadanie maturalne 2006:
Na podstawie fragmentów dwóch popularnych blogów wykonaj zadania:
1. Scharakteryzuj osoby autorów.
2. Porównaj emocje opisywane w obu fragmentach.
3. Znajdź co najmniej 10 błędów interpunkcyjnych, gramatycznych i składniowych.

(poziom rozszerzony)
4. Przekształć pierwszy fragment do wybranej z form: rozprawka, felieton, list.

Pomarańczowo i według planu

31 maja 2005 10:42

„Według oficjalnych dokumentów planowany budżet AK na rok 1944 wyniósł ok. 12.480.000 dolarów” – czytam w książce Janusza Zadwornego na temat Powstania.

Ilu z Was, drodzy absolwenci polskich szkół średnich myślało o historii z takiej perspektywy? Że patriotyzm, walka z wrogiem itd. a z drugiej strony budżet, bilans, regularnie wypłacany żołd? I prawie 100 milionów dolarów, które Sikorski i Mikołajczyk dostali od prezydenta Roosevelta. Kwota to jak na owe czasy ogromna. Zanim nas sprzedał, trochę nas dofinansował. A i tak się opłacało. Stefan Korboński stwierdza, że budżet jego jednostki łączności (radiostacje, lokale, telegrafiści), która przekazywała aliantom bezcenne informacje wynosił połowę pensji woźnego w BBC.

To, że zryw jest spontaniczny, że coś się dzieje „nagle” to tylko symbol, wykreowany na rzecz propagandy. Żadne, nawet najbardziej nieudane polskie powstanie nie wybuchło bez przygotowań. Ale bardzo często tych przygotowań było właśnie za mało, jak gdyby wierzono, że zapał załatwi wszystko.

Obejrzałem niedawno film „Anatomy of a Revolution”, wyprodukowany przez kanadyjską sieć CBC.

Dokument stara się odpowiedzieć na pytanie: jak to się stało, że nagle na Ukrainie wybuchła „Pomarańczowa Rewolucja”? Otóż wcale nie nagle, wcale nie spontanicznie. Kamera towarzyszy zwolennikom Juszczenki już od lata 2004. Nie wzięli się znikąd. Ukraińskich studentów wspomogli ludzie, którzy mieli już za sobą organizację rewolucji w Serbii (2000) i Gruzji (2003).

Taka międzynarodówka rewolucyjna. Jeden z liderów mówi z przekąsem do autorki programu, że już Lenin stwierdził – „rewolucja to organizacja, organizacja i organizacja”. Widzimy materiały z letniego obozu szkoleniowego: jak organizować demonstracje, jak sterować tłumem, jak nie dać się zastraszyć milicji, jak przetrwać aresztowania. Plany bardzo konkretne: jeśli nie uda się utrzymać na ulicach 300 tysięcy osób, przegramy.

No i kasa też była. Od Sorosa i paru amerykańskich fundacji.

Zastanawiam się, czy potrzeba było aż kanadyjskiej telewizji, aby zauważyć takie rzeczy? Bo polskie media plotły banały o przebudzeniu społeczeństwa, drodze ku demokracji itd. Nie wspominali, że ktoś to przecież musiał zaplanować z dużym wyprzedzeniem.

Gwoli wyjaśnienia :)

wtorek, 24 maja 2005 21:41

Mailowe pytanie: ja tak z czystej ciekawości… dlaczego z twojej listy linków po lewej regularnie znikają pewne pozycje? :)

Więc… wyjaśnię, aby nie budzić niezdrowych emocji. :)

Znikają najczęściej, gdy pod linkiem nie ma już czegoś, co może zainteresować ludzi, którzy wejdą z mojego bloga.

I tak z ostatnich skasowań:

Kamyczek – blog jest od niedawna na hasło, jeśli ktoś hasła nie ma, to nie poczyta. Gdy hasło zniknie, link do bloga wróci, bo czytać go warto :)

Silverleaf – szablon sprawia czytanie nadzwyczaj trudnym, a ja nie chcę męczyć swoich odwiedzających… :) Podobnie – gdy będzie normalny szablon, link wróci, bo notki często pokrewne duchowo i bardzo inspirujące. (Update z 31 maja: szablon już jest, link również)

Warsaw Daily – przestałem rozumieć sens większości zdjęć…

Bazylek – obaj panowie rosną, trochę mniej rozumiem ten humor.

Dziadowanie

poniedziałek, 23 maja 2005 10:59

Bycie dziadem nie jest absolutnie kwestią bogactwa. Dziadem się wyrosło i trudno nim przestać być. Pewnie to mentalność rodem z PRL, gdzie puszka po Coca Coli miała wartość relikwi, na płytę winylową zachodniego zespołu trzeba było pracować przez miesiąc, a dzieci biły się o „prospekty” wysępione od łaskawych zachodnich firm. Ba, zdarzało się nawet, że gracze z polskiej reprezentacji na mundial w Hiszpanii (1982), ludzie wówczas bardzo dobrze sytuowani, bez żenady najmniejszej okradali tamtejsze sklepy z markowymi ciuchami.

Zmieniło się wiele. Zachowania utrwalone genetycznie zostały.

Wystarczy rzucić hasło, że coś jest w sieci za darmo, rzesze naszych przedsiębiorczych rodaków rzucą się tam z wytrwałością szarańczy.

Parę lat temu mieliśmy inwazję „zarabiania za wyświetlanie bannerów”, teraz w modzie są programy partnerskie. Punktem honoru każdego misia będzie umieścić na swojej stronie baner Allegro, Helionu czy też przycisk promujący Operę.

Te ostatnie są szczególnie uwłaczające. Przeglądarka Opera jest w Polsce szczególnie popularna, zaledwie 2 czy 3 inne kraje nas wyprzedzają. Specjalnie dla nas producent obniżył cenę o 70%. Jednak większość misiów dwoi się i troi, aby kilkaset osób kliknęło im w przycisk, bo wtedy dostaną program za darmo. (Łukasz Grabuń wynalazł nawet aukcje „Opera za 2 zł”).

Internetowi bukmacherzy – gdy tylko pojawi się promocja (np. bonus o wartości 100% depozytu), zaczyna się zakładanie kilku kont na raz, na brata, mamę, babcię i wuja. Potem na forach internetowych lecą joby, że biednemu misiowi konto zablokowano.

Co jakiś czas ktoś mnie pyta o „dobry, darmowy serwer www” – i robi dziwną minę gdy odpowiadam, że po co się męczyć, przecież za 30-40zł w Onecie dostaniesz konkretną usługę, której możesz być pewien. Nieeee, „po co płacić, jak można za darmo”. Mantra cwaniaczka z *.pl.

I wstyd mi, gdy czytam wywiad ze Stevenem Wilsonem, w którym ten opowiada, że dostaje listy od „fanów z Polski”, żebrzących, aby wysłał im swoje płyty, bo „ich nie stać”.

Kategorie: Muzyka
2 komentarze

Liderzy

23 maja 2005 00:39

Brian Tracy w książce „Eat That Frog” używa takiej definicji:

Only about 2 percent of people can work entirely without supervision. We call these people „leaders.”

Tylko 2 procent! To są ci ludzie, którzy zawsze się podniosą po upadku. Nie zatrzymają ich opinie innych, słabości fizyczne czy złe przypadki. 2 procent. To podstawa – oni nadadzą tempo zmianom, wcielą w życie nowe pomysły, będą zatrudniali innych.

Reszta z nas potrzebuje kogoś, kto stanie nam nad głową, skontroluje, powie jaki następny krok. Może i będziemy samodzielni – ale na wyraźne polecenie!

Paradoks okrutny. Aby dostać się do pracy w większości korporacji, trzeba być:
– kreatywnym,
– proaktywnym,
– nastawionym na sukces,
– itp.

Ale gdy już do takiej korporacji trafisz, znaczysz niewiele więcej od zera. Kreatywność idzie na boczny tor, liczy się wypełnianie planów i trzymanie procedur. Profesjonalizm i sztywność. Z własnej inicjatywy nie wolno ci się nawet odezwać. Znam parę osób z dużych firm, które próbowały wypowiadać się na grupach dyskusyjnych. W wolnym czasie, bez wynagrodzenia chcieli pomóc ludziom w dziedzinie, na której się znają. Nie ukrywali swoich personaliów. Po jakimś czasie telefon od szefa lub z działu marketingu. Najłagodniejsze zakończenie – reprymenda, najgorsze – zwolnienie dyscyplinarne. Liderem możesz być, ale u siebie w garażu.

Jeszcze o strachu

czwartek, 19 maja 2005 09:02

Relacja niemieckiego reportera, Waltera Büschera, który przeszedł na piechotę drogę z Berlina do Moskwy. Swoje wrażenia opisał w książce, która staje się już w Niemczech powoli lekturą szkolną. Akurat był w białoruskim Mińsku w dniu wyborów prezydenckich. Opozycja miała nadzieje, Łukaszenko – w odwodzie siły milicyjne.

Atmosfera była zaraźliwa. Najmocniej dała się we znaki pewnemu reporterowi telewizji amerykańskiej: przypominał mi misjonarzy mormońskich, chodzących w kamuflażu po Berlinie, granatowy garnitur, krawat w paski, mocne farmerskie dłonie, i zawsze we dwójkę. Ten był sam. Przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Współczułem mu. Miał powiedzieć do kamery dwa krótkie zdania, próbował dziesięć, dwadzieścia razy i wszystko na nic. Próbował się uspokoić, próbował wielokrotnie, przecież był fachowcem. Ćwiczenia rozluźniające – dłonie splecione na karku, głowa odgięta do tyłu, naciągnięty kręgosłup, ramiona na boki. Drżał na całym ciele. Prawie płakał ze złości, strachu i wstydu.

Wolfgang Büscher – Berlin – Moskwa. Podróż na piechotę

Zdarza się nawet najlepszym. A dlaczego my, zwykli ludzie udajemy, że jest inaczej?

Udany związek

środa, 18 maja 2005 08:30

Znalazłem bardzo prostą definicję udanego związku. Udany związek to taki, w którym obu osobom jest lepiej niż osobno.

Czyli znane prawo synergii: 2+2=5.

Korzyści musimy rozpatrywać długofalowo. W większości związków obopólna korzyść na pewno jest na początku, bo inaczej by związku nie było. Pomijam sytuację, że ktoś wchodzi w związek z desperackiej potrzeby posiadania kogoś. Jako że najczęściej ktoś taki ma problemy ze sobą – związek mu humoru nie poprawi, co najwyżej „pozwoli zapomnieć” – na jak długo?

Czasami te korzyści są bardzo przyziemne. Wiele związków spaja już tylko to, że on utrzymuje dom, a ona mu gotuje obiady. I to nadal jest powód, aby być razem. Jeśli on, poza utrzymywaniem zacznie ją zdradzać, albo tłuc, wtedy dla niej przychodzi czas na rachunek: czy utrzymanie jest ważniejsze od nieszczęść?

W dłuższym okresie możliwe są dwa scenariusze.

Albo oboje partnerów zgadza się, że muszą pracować nad tym, aby im OBOJGU było lepiej.
Albo traktują związek jako kolejny bagaż w życiu, który trzeba nieść.

Wybieram zdecydowanie opcję numer 1. Oboje pracujemy i ponosimy odpowiedzialność. Bzdurą będzie „poświęcanie się” dla związku, jeśli w efekcie czuję się gorzej. Po co to wtedy kontynuować? Aby druga osoba mogła dalej żyć iluzjami?

No dobrze, ale jak do tego mają się dwa „zewnętrzne” efekty związku?

Tzn.
1. Deklaracja wobec Boga i ludzi = przysięga małżeńska.
2. Dzieci.

cdn.

Dlaczego kocham wiosnę? Dlaczego kocham Yes?

środa, 11 maja 2005 09:10

thank you God
for this most amazing day,
for the leaping greenly spirits of trees,
and for the blue sky
and for everything which is natural,
which is infinite,
which is yes.
[…]

e.e. cummings (1894-1980)

Jeśli ktoś zna polskie tłumaczenie (Barańczaka?), poproszę uprzejmie ;-)

Kategorie: Muzyka
6 komentarzy

Sens muzyki, notka bez sensu

poniedziałek, 9 maja 2005 10:38

„…to studium smutku, rezygnacji, bezsilnej złości” – czytam w jednej z recenzji na Screenagers.pl. Dziesiątki płyt, które mają „eksplorować tę ciemniejszą stronę duszy”, które mają zdołować, przycisnąć do ziemi.

Po co? Po co męczyć się słuchając zgorzkniałych frustratów, którzy tylko pieprzyć potrafią jaki świat jest zły?

Świętokradztwem jest dla mnie porównywanie the Mars Volta do Yes. Bo długie i skomplikowane kompozycje? Bo wokalista się wydziera? W Mars Volta nie słyszę nadziei, spokoju, światła, tego co w Yes wyczuwa się od razu.

Muzyka to dla mnie kontakt z niebem. Ze światem odległym. Jeśli nawet rzuca o ziemię to w jakimś celu. Aby napełnić energią, a nie wyssać jej resztki.

Wolę już takie recenzje.

Jeśli ta na wskroś oryginalna muzyka może się z czymś kojarzyć, to z ogrodem, który zwiedzając odczuwamy coraz to inne zapachy i słyszymy śpiew osobliwych ptaków. Zdarza się, że przebiegnie jakiś dziwny stwór, który może nawet wystraszyć. Dominują jednak uczucia przyjemne, a chwilami wręcz rozkoszne, jakie niektórzy z nas mają nadzieję przeżyć dostawszy się do raju. Przed końcem naszej wędrówki po tym cudownym ogrodzie natrafiamy na mroczne miejsce. Przez chwilę ogarnia nas głęboki smutek, ale Ogrodnik wyprowadza nas szybko na słoneczną polanę, z którą kojarzyć się może optymistyczny i efektowny finał IV Symfonii.

(Tadeusz Kaczyński o IV Symfonii Lutosławskiego)

Ostatnio rzuciłem się na parę nowych płyt:

Morcheeba – the Antidote (2005)
Nowa wokalistka, ale melodie rozwalają jak zwykle… Tym razem związki z triphopem (i innymi -hopami) są już tylko symboliczne. Miejscami przebija David Byrne, albo Minimum Vital, albo muzyka lat 60…. Od 2 dni płyta przesłuchana przynajmniej 10 razy.

Decemberists – Picaresque (2005)
Śmieszne. Nie mam pojęcia co to za gatunek. Fani Waterboys, którzy słuchali sporo Genesis? Kowbojskie rytmy, aby do przodu, ale skrzypce, klawisze, dbanie o ornamenty. Płyta roku to nie będzie, ale słucha się wyśmienicie.

Green Day – American Idiot (2004)
Ten niby punkowy zespół zbliża się coraz bardziej do the Who. Niby nadal „3 akordy, darcie mordy”, ale wciąga i bynajmniej nie nudzi…

Feeder – Pushing the Senses (2005)
Kolejni od pięknych piosenek. Chyba przerzucę się na britrock. :-)

Kalevala – A Finnish Progressive Rock Epic (2003)
Kilkanaście progresywnych grup, których nazwy nic mi nie mówią zabrało się za narodowe dzieło Finlandii. Nic odkrywczego, ale wiadomo, że muzyka, którą się gdzieś już słyszało będzie się podobać :-)

James Labrie – Elements of Persuasion (2005)
Hmmm to mogłaby być nowa płyta Dream Theater. A tylko solowa wokalisty. To co uwielbiam czyli Metallikowe brzmienie z wyraźnym akcentem roku 2005 czyli sporymi dodatkami elektroniki.

Archive – You All Look The Same To Me (2002)
Kolega przegrał mi ponad rok temu i … nie zwróciłem zupełnie uwagi jaka to perła. Tak to jest z wielkimi płytami. Podchodzą podstępnie, dają się zanurzyć … i nie wypuszczają aż po godzinie. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że przecież „Again” było sporym przebojem – z tym, że na płycie ma bagatela – 16 minut. :) Lubię takie niespodzianki.

Kategorie: Muzyka
7 komentarzy

Rozstania

czwartek, 5 maja 2005 20:24

Znalezione w jakiejś książce o seksie dla nastolatków. :-)

Artur Rubinstein był znany z tego, że bardzo kochał i to wiele kobiet. Toteż rozmówca zapytał go w pewnym momencie:

– Mistrzu, miał pan wiele przygód miłosnych w swoim długim życiu?

– O tak – odpowiedział Rubinstein – kobiety obok muzyki były treścią mego życia!

– A więc musiał pan przeżyć wiele rozstań, wiele dramatów i miał pan wiele nieprzyjemności?

– Dlaczego – oburzył się Mistrz – ja zawsze rozstawałem się w przyjaźni. Proszę pana, nie wolno niszczyć wspomnień. Ze związku dwojga ludzi pozostają na trwałe właśnie wspomnienia. Nie wolno ich niszczyć złym, wrogim rozstaniem! Z moimi wszystkimi przyjaciółkami rozstawałem się właśnie w przyjaźni i pozostawaliśmy przyjaciółmi na zawsze. Nie były to rozstania wrogie, nie pozostawał po tym osad nienawiści. Nigdy bym do tego nie dopuścił. Byłoby to marnotrawstwo największej wartości jaką są wspomnienia!


Jak stąd uciec?

Najedź kursorem nad linka aby przeczytać opis...

Moje - prywatne: